Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2012

Dystans całkowity:375.95 km (w terenie 169.00 km; 44.95%)
Czas w ruchu:18:15
Średnia prędkość:20.60 km/h
Maksymalna prędkość:50.00 km/h
Suma podjazdów:2441 m
Maks. tętno maksymalne:174 (98 %)
Maks. tętno średnie:156 (88 %)
Suma kalorii:8734 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:75.19 km i 3h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
18.00 km 1.00 km teren
00:46 h 23.48 km/h:
Maks. pr.:31.67 km/h
Temperatura:13.0
HR max:167 ( 94%)
HR avg:140 ( 79%)
Podjazdy:326 m
Kalorie: 560 kcal

dojazdy

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0

Dojazd i powrót z maratonu
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
100.00 km 98.00 km teren
05:04 h 19.74 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:16.2
HR max:174 ( 98%)
HR avg:153 ( 86%)
Podjazdy:980 m
Kalorie: 3923 kcal

Michałki, nieco zabrakło do zrealizowania planu :(

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 2

Na miejsce docieram z Markiem oraz Jackiem. Trasę dojazdową spędzamy na pogaduszkach, kilka kilometrów przed celem robi się siwo i zaczyna padać, ogarnia mnie rezygnacja, nie mam chęci jechać w deszczu. Jak się okazuje opad był krótkotrwały i mało intensywny.
Na miejscu spotykamy pozostałych znajomych: Jarka z Agą i Jackiem, Mariusza, Wojtka, Macieja, Blooma z ekipą, jako ostatni dociera Marcin.
Formalności załatwiamy sprawnie i szybko, zdjęcie rowerów, przebranie się i lecę do sektora, stoję dość daleko z tyłu.
Start maratonu Michałki 2012 © toadi

Start dość słaby w moim wykonaniu, wszyscy z ekipy mnie wyprzedzają. Na drodze za torami prędkość nie wysoka, bardzo szarpana, to przyśpieszają wszyscy to zwalniają, ustawiam się z lewej jadę za jakąś dziewczyną, szukam sposobności do zyskania kilku miejsc, ktoś krzyczy UWAGA, wszyscy zwalniają, dziewczyna dość gwałtownie hamuje, a ja uciekam na pobocze, ląduje na skraju rowu przydrożnego, od drogi oddziela mnie jeszcze jeden rowerzysta, który ratując się przed kolizją wykonał ten sam manewr co ja. Nie zyskałem nic, a wręcz straciłem, do momentu zjazdu w las udaje się odrobić stratę, jednak całkowicie z pola widzenia znikają mnie wszyscy z teamu.
Początek leśnych ścieżek to szarpana i nierówna jazda, próba zyskania pozycji, niekiedy się udaje, innym razem nie, dwa lub trzy razy próbując przedzierać się poboczem wśród traw i zarośli zmuszony jestem gwałtownie hamować, wtedy zwykle nieco tracę. Po kilku kilometrach przedzierania się oraz odrabiania strat, dostrzegam przed sobą Marka, jest jeszcze dość daleko, sporo osób mnie od niego dzieli, jednak powoli się do Niego zbliżam. Pierwszy piaszczysty podjazd jadę lewą i sprawnie wdrapuje się na szczyt, sporo osób idzie z buta. Udaje się dużo zyskać w stosunku do Marka, teraz jestem już bardzo blisko za Nim, na jednym z zakrętów w prawo, atakuję z prawej wchodząc ciasno w zakręt i pomagając sobie tylnym hamulcem, liczę że wcisnę się pomiędzy Marka a gościa który siedzi na Jego kole. Praktycznie już na wyjściu z zakrętu, kiedy wydaje się że manewr się udał i wcisnę się za Marka, przednie koło wpada w poślizg na jednym z korzeni, udaje się wypiąć, jednak w tym samym momencie leżę jak długi, prawie podcinam rowerzystę którego wyprzedzałem. Ktoś krzyczy UWAGA, wyprzedza mnie z 5 osób, szybko podnoszę się z ziemi i ruszam w pogoń, zanim przyśpieszę tracę kolejne 2 pozycje. Szybko łykam dwie osoby, zaczynam odrabiać stratę po upadku, czuję ostry ból uda i biodra, jednak z czasem powoli ustępuje. Przed kolejnym piaszczystym podjazdem ponownie jestem blisko za Markiem, jadę jak On z prawej strony, jednak zsiada i zaczyna podpychać rower, udaje się podjechać nieco wyżej, jednak nieco przyblokowany wytracam szybkość, a koło zaczyna kręcić się w miejscu, bieżnik na ten piasek zbyt delikatny. Nie ryzykując efektownego upadku na podjeździe w piach zeskakuje z rowera, na szczycie ruszam zaraz za Markiem, po krótkiej chwili atakuje i wyprzedzam Go, liczyłem że Marek siądzie na kółko jednak zostaje. Pędzę przed siebie, realizuje plan czyli do rozjazdu jak by to był dystans MEGA, a później odpuszczam i oszczędzam siły. Długi czas udaje się wyłącznie wyprzedzać, nie tracę ani jednej pozycji na długiej prostej, około 1km przed rozjazdem dogania mnie i wyprzedza jakiś gostek, jest to początek zjazdu. Zmieniam bieg na najsztywniejszy, staję na pedałach i mocno przyśpieszam, po chwili zrównuję się z nim, na liczniku prędkość, 39, 40, 43, 45, dalej już nie patrzę, rowerem rzuca na lewo i prawo, dociskam, gostek jest za mną, nie wiem jednak jak daleko. Jak się później okaże, w tym miejscu wykręciłem najwyższą prędkość z tego dnia, 50km/h, rok wcześniej przekroczyłem zaledwie 42km/h w tym miejscu, jak widać rywalizacja i rywal na trasie działają mobilizująco. Na rozjeździe jestem prawie minutę wcześniej niż rok wcześniej (1:10:21 w 2012 i 1:11:09 w 2011), pomimo gorszego startu i słabej prędkości na pierwszych 5 km (różnica 3km/h), średnie z ubiegłego i bieżącego roku zrównały się dopiero w okolicach 22km.
Na rozjeździe skręcam w lewo, na dystans GIGA, przed sobą widzę dwóch innych rowerzystów, nie próbuję ich gonić, rok wcześniej w podobnej sytuacji doszedłem i wyprzedziłem poprzedzającego mnie maratończyka by później mieć zgon, teraz tylko obracam się za siebie, gostek z którym ścigałem się na zjeździe również skręca na dłuższy dystans, jest około 100 metrów za mną, a kilka metrów dalej jeszcze jedna osoba jedzie w tym samym kierunku, Marka nie widzę, zwalniam nie co, nie przejmuje się czy mnie ktoś dogoni czy nie. Mijam leśnika i skręcam w lewo na podjazd, rok wcześniej był trudniejszy do zdobycia, w tym roku opady zrobiły swoje i jedzie się lepiej pod górkę. Na szczycie dowiaduje się że jestem 42. Obracam się dystans między mną a kolejnymi rowerzystami bez zmian. Długi czas jadę sam, gdzieś na leśnych ścieżkach, bezpośrednio przed rozjazdem sięgam po picie, i w tym momencie nie dostrzegam strzałek, jadę prost, zarośniętą ścieżką, ktoś krzyczy że pomyliłem drogę, obracam się goniąca mnie dwójka jedzie w lewo, skręcam i na przełaj między krzakami docieram do właściwej ścieżki, jestem teraz 44 :(, w dodatku jakaś gałązka wkręciła się w przerzutkę, kręcę do tyłu i gałązka wypada, w przerzutce pozostały jakieś trawy, jednak nie zatrzymuje się aby je wyjąć, kolejne osoby mam blisko za sobą.
Gonię, na jednym za zjazdów uciekinierzy ostro dokręcają, jednakże jednemu z nich coś nie wychodzi i wykonuje piękne OTB w piasku, pytam czy wszystko w porządku, lecę dalej, jestem 43 :), kontroluje tętno cały czas, w pamięci mam ubiegły rok, kiedy to zbyt długo jechałem na wysokich obrotach i dostałem po 50 km ostrego kryzysu, do tego stopnia, że wtedy musiałem zejść z rowera usiąść na trawie i odpocząć, teraz nie chcę popełnić tego samego błędu.
Gdzieś przed 50 km dochodzi mnie Marek z gostkiem, który zaliczył OTB na piaszczystym zjeździe, z zaproszenia do wspólnej jazdy chętnie korzystam, jednak na jednym z podjazdów nieco zostaje z tyłu, uciekli mi, dzieli mnie dystans około 100-200 metrów chwilami podganiam, chwilami odchodzą mi. Do bagienka docierają pierwsi, idę z buta, wyprzedzam gościa z którym jechał Marek, jednak nonszalancki marsz przez odcinek podmokły bezpośrednio za bagienkiem kończy się tym że Marka już nie widzę. Wsiadam i jadę, po kilkudziesięciu metrach jestem u podnóża podjazdu, młynek i drapię się w górę. Rok wcześniej w tym miejscu doszedł i wyprzedził mnie Krzysztof, a ja miałem totalny zgon. Jest znacznie lepiej niż przed rokiem, zdobywam wzniesienie ze sporym zapasem sił i jeszcze dwoma biegami zapasu na kasecie. Rywal jadący za mną kapituluje w połowie podjazdu. Dłuższy czas usiłuje mnie dojść, jednak z czasem zostaje z tyłu. Marka jednak nie widać, sporo nadrobił jadąc, kiedy ja jak taka dupa maszerowałem i gawędziłem na bagienku.
Na pierwszy bufecie giga zatrzymuje się łykam kubek picia i ruszam przed siebie.
Do drugiego bufetu jadę głównie samotnie, tracę jedną pozycję, krótko za bufetem. Długi czas widzę na długich prostych dwóch do trzech kolarzy, jednak ciężko mi się do nich zbliżyć, widać jedziemy w podobnym tempie. Na około 2 kilometry przed drugim bufetem wyprzedzam jakiegoś gościa, cisnę mocniej i udaje się uciec, gdy przewaga wydaje się bezpieczna, nieco odpuszczam, do bufetu docieram pierwszy, dwa kubeczki i w tym momencie gościu też jest na bufecie, chwyta tylko butelkę z woda i atakuje brukowany podjazd, w tym samym czasie ruszam ja. Moment jedziemy łeb w łeb, jednak stopniowo zyskuję przewagę na kulminacji podjazdu, który przypomina wjazd na Śnieżkę, mam ponad 50 metrów przewagi.
Wśród leśnych ścieżek jadę samotnie, wciągam żela, popijam, za 72 km, jeszcze przed zerwanym mostkiem, gubię trasę, ścieżka odbija w prawo, ja zaś skoncentrowany na piciu jadę szerokim duktem pod górkę, jakiś wąwozik, wyjazd z lasu i szerokie pole ukazuje się moim oczom, jestem na skrzyżowaniu jakichś ścieżek, jedna biegnie wzdłuż pól skrajem lasu, a druga wychodzi z lasu, skąd wyjechałem. W prawo czy w lewo, nie przypominam sobie zupełnie tego terenu z ubiegłorocznej edycji, szukam gorączkowo oznaczeń, nie ma ich, na piasku widać ślady rowerowych kół, jednak jest ich mało, zawracam i powoli jadąc rozglądam się za jakimś oznaczeniem, wyjazd z wąwozu i z przeciwka jedzie gościu, który miał OTB, chcę zawracać, jednak krzyczę do niego czy widział oznakowanie, odpowiada że trzeba skręcić w prawo. Jestem na przeoczonym rozjeździe ścieżka wąsko wije się wśród drzew staram się nadrobić stratę. Dostrzegam jeszcze 3 innych rowerzystów, których prowadzi facet z brukowanego podjazdu. Super, straciłem minimum 4 miejsca, a może 5. Zmarnowałem około 5 minut, może więcej.
Gonię, do zerwanego mostku mam już jedno miejsce odrobione, pozostaje dogonić jeszcze 3 osobowy peletonik.
Mostek z bucior, bo jakże inaczej, później na bagnie jeszcze raz z buta, w tym towarzystwie wszyscy idą przez bagienko, nikt nie ryzykuje jazdy. Za bagnem dowiaduje się że jestem 47, "rewelka" :(, sporo straciłem. Peletonik odchodzi mi, szeroka leśna ścieżka, wydaje się idealna aby sięgnąć do kieszonki po porcję wzmacniacza, zasysam fiolkę z mega dawką kofeiny, strasznie gorzkie i ohydne w smaku, mocno popijam i po chwili zaczynam stopniowo przyśpieszać, na pierwszym podjeździe za lasem, doganiam i wyprzedzam najpierw jednego, później kilkaset metrów dalej środkiem ścieżki kolejną dwójkę, która rywalizuje ze sobą na kolejnym podjeździe. Jestem 44, uciekam, dłuższy czas za mną jedzie, gość który opuścił peletonik i siadł mi na kółko. Po kilku kilometrach jednak zostaje i dystans między nami się powiększa. Doganiam kolejnego rowerzystę, ten nie próbuje nawet walczyć czy siadać na koło, widać przechodzi mega zgon, 43 pozycja. Około 20 km przed metą, już na wspólnej trasie z mega, wyprzedzam pechowca z urwana przerzutką, jestem 42:)
Jadę dość równo, staram się utrzymywać prędkość w granicach 20km/h licznik mam przełączony na pokazywanie czasu, jeszcze się łudzę że dojadę do mety poniżej 5 godzin. Krótko przed przejazdem nad torami, dostrzegam grupkę 3 osób pilnujących rozjazdu, pytam ile do mety, słyszę 12km, coś mi nie pasuje, na liczniku mam ponad 90km, wg moich wyliczeń, powinno być maks 8km.
Zjazd na szutrową ścieżkę wzdłuż Noteci, wiem że to ostatnie kilometry, za mną pusto, przede mną też próżnia, blokuje amorka, zaczynam cisnąć, nogi już miękkie, jednak nie było skurczy na trasie, liczę że jakoś to będzie, minuty nieubłaganie uciekają, prędkość oscyluje między 27km/h a 34km/h, wtem niespodziewana przeszkoda, ścieżka zablokowana, traktor nie poradził sobie na podjeździe z trzema przyczepami, ostro hamuje, spoglądam na godzinę, zostało 5minut, szukam miejsca aby się przecisnąć, jakiś facet coś do mnie krzyczy, jednak nie wiem nawet co, jadę między przyczepy a krzaki, omijam przeszkodę. Staję na pedały aby jak najszybciej mieć 30km/h, wiem że się nie uda dojechać zanim upłynie 5 godzin, jednak cisnę. To co dobre szybko się kończy, zaczyna się ostatni odcinek po polu, dziury strasznie telepie, wybija z rytmu, prędkość gwałtownie spada, W końcu jestem przed mostkiem, jakiś chłopak krzyczy uwaga wąsko, w lewo i prawo.
Pokonuje mostek, jestem na stadionie, przyśpieszam, ale nie mam jakoś z kim rywalizować, jest już po trzeciej.
Przekraczam linie mety, Marek robi mi fotkę. Oficjalny czas 5:04:41
W stosunku do ubiegłego roku, wynik lepszy o 29 minut.
Z jednej strony jestem z siebie i wyniku zadowolony, sporo poprawiłem do ubiegłego roku, jednak pozostaje niedosyt, przegranej samego ze sobą i czasem, nie udało się zejść poniżej 5 godzin, jednak nadzieja nie umiera, za rok będzie lepiej, za rok muszę zejść poniżej 5 godzin.

Dwa makarony, piwko, pogawędki, oczekiwanie na zjechanie ostatnich rowerzystów z trasy, miłą niespodziankę sprawia Maciej, który pomimo szczerych deklaracji zdobywa 55 miejsce na 58 którzy ukończyli dystans, brawo Maciej.
Marcin zabrał mi dyplom za 6 miejsce :), cóż był dziś dużo lepszy więc należał się jemu.

Oficjalne wyniki w teamie
16 (7 M3) – josip – 4:19:00
20 (9 M3) – klosiu – 4:29:01
24 (11 M3) – Jacgol – 4:34:52
27 (13 M3) – JPbike – 4:39:40
30 (14 M3) – Jarekdrogbas – 4:44:55
33 (6 M4) – z3waza – 4:49:29
36 (10 M2) – Marc – 4:56:11
41 (7 M4) – toadi69 – 5:04:41

Dystans Giga ukończyło 58 osób, o 50% więcej niż przed rokiem

Na tomboli Mariusz wygrywa koszulkę w nieco za dużym rozmiarze, wszyscy mają nadzieję na nagrodę główną, jednak nie trafia w nasze ręce.
Do domciu wracamy w tym samym składzie i trasą jak rankiem.
Robię sobie rozjazd z Wildy do Rusa, jadę jak ostatnia łamaga, wlokę się dosłownie, ale w domu jestem po 25 minutach.
Dnia następnego budzę się dużym bólem głowy, czuję się jakby mnie brało przeziębienie, więc aspiryna do śniadanka i pod kołderkę.
Na godzinę 15 w niedzielę, planowany był rozjazd ze znajomymi, a później wieczór przy piwku i kiełbaskach z ogniska, jednak wolę pozostać w domu, niż doprawić się i mieć z głowy kilka kolejnych dni.

Dzięki chłopaki, fajno było w sobotę :), fajno pewnie też macie przy ognisku.

Dane wyjazdu:
78.00 km 1.00 km teren
04:00 h 19.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

do/z pracy

Czwartek, 13 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0

dojazdy do oraz z pracy plus piątkowe zakupy
Kategoria Dojazdy do pracy


Dane wyjazdu:
111.95 km 69.00 km teren
05:10 h 21.67 km/h:
Maks. pr.:43.89 km/h
Temperatura:20.5
HR max:174 ( 98%)
HR avg:156 ( 88%)
Podjazdy:1135 m
Kalorie: 4251 kcal

Osieczna A.D.2012

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 14

Pobudka około 5 rano, szybkie jedzonko i wyjazd na Dworzec PKP jak zwykle nieco za późno więc z konieczności muszę jechać stosunkowo szybko, ale docieram na czas i zaplanowanym pociągiem jadę do Lipna pod Lesznem.
W pociągu spotykam Andrzeja K. W Lipnie jesteśmy kilka minut przed 9. Do Jeziorek pod Osieczną docieramy sprawnie chwilę po 9. Załatwienie formalności, numerki przypięte, i okazuje się że nadbagaż musimy wieść w trakcie maratonu ze sobą :(
O 10:00 wystartował maratonik XC dla juniorów po miejscowym parku, dzieciaki ostro walczyły ze sobą od pierwszej aż do ostatniej 7 pętli, a na nas, starszaków czas przyszedł o 11:00
Jak zwykle start w sporym tłoku, z początku ruszam nieco niemrawo, jednak w chwili kiedy zrównał się ze mną Andrzej, uznałem że zbyt niemrawo ruszam więc wydarłem co sił, tętno momentalnie przekracza 170 bpm, jednak jedzie mnie się nie najgorzej. Kamyki i gałązki uskakują spod kół, mimo że start jest delikatnie pod górkę, większość mocno pociska i wzbijają się tumany kurzu. Po chwili wyjazd na asfacik, naciskam mocno aby dojść grupkę która jedzie jakieś 100 metrów z przodu, kilka osób siada mi na koło, lekki podjazd, i wszyscy skręcają w pole, koniec szybkiej jazdy asfaltem kilka naciśnięć na korbę i łatwe się skończyło. Jedziemy wśród pól, a może właściwiej było by napisać wśród kurzu. Docieramy do skraju lasu i znikamy na leśnych ścieżkach. Nie wiem kiedy, nie wiem jak a tu pierwszy trudniejszy podjazd, głównie z przyczyny dużego zagęszczenia rowerzystów oraz piasku. W połowie podjazdu gostek wykłada się jak długi w poprzek ścieżki, nie zdołał się wypiąć z SPD, leży jak długi i wstać nie może, męczy się aby wypiąć buciory, jednak nie specjalnie to jemu wychodzi. W efekcie trzeba zsiąść z roweru i przenieść go wzorem innych boczkiem, ruszenie pod górkę, nie da rady, więc do szczytu drepczę.
Delikatnie pod górkę wzdłuż wyrębu, niebawem podjazd a Jagodę © toadi

Podjazd na Jagodę widziany z wierzy widokowej © toadi

Jagoda, na trasie zmagać przyszło się nie tylko z górkami, piaskiem i własnymi słabościami ale i z ułożonymi stertami gałęzi. © toadi

Znowu w siodle, krótki zjazd, kilka zakrętasów, mniejszych i większych podjazdów, przeszkód spowodowanych wyrębem lasu i w końcu zaczyna się piaszczysty podjazd na Jagodę, na podjeździe wybieram wariant przez piasek, szybko wyprzedzam jedną osobę, jednak zaczynają mnie boleć nogi, piasek jest za głęboki i zbyt wiele sił tracę na pokonanie go, uciekam na bok i po chwili jestem na szczycie.
Walka z piaskiem i podjazdem na Jagodę © toadi

Podjazd pod Jagodę © toadi

I jeszcze jedno ujęcie na podjeździe do Jagody © toadi

Zjazd w sporym tłumie, wymyty i rozjechany piach nie ułatwia zjazdu, więc jedna noga wypięta w pogotowiu w razie wywrotki, do której na szczęście nie doszło.
Pożyczone od Krzysztofa vel Rzepkok © toadi

Andrzej walczy dzielnie na zjeździe © toadi

A co się działo na zjeździe, uff, było gorąco dla wielu kończyło się lotami, dla innych wywrotkami, sporo fotek zrobił na zjeździe Rzepkok -> Zjazd z Jagody oczami Rzepkoka
Dość szybko jestem na dole, kieruję się wraz z tłumem nie bacząc specjalnie za strzałkami, aż w pewnej chwili dostrzegam oznaczenie rozjazdu i ktoś tam drze się GIGA PROSTO, MEGA W LEWO.
Ten czwarty z tyłu to ja :) © toadi

gdzieś z tyłu wlecze się sapiące Goggle ;) © toadi

Jadę prosto i przed mną już tylko mała grupka, którą staram się dojść, dzieli mnie do nich jakieś 100-200 metrów, jednak powoli odrabiam stratę, za mną ktoś tam jedzie, ale generalnie pusto, jak to zwykle na dłuższych dystansach. Stopniowo odrabiam stratę do uciekającej grupy, wysiłek jest spory, jadą nieco zbyt szybko jak dla mnie, więc tętno w granicach 170 oscyluje, czuję chwilami, że powinienem odpuścić nieco, jednak zostało mnie bardzo niewiele zaledwie kilka metrów. Docieramy do wioski, pierwszy nieco dłuższy docinek asfaltu, jednak na dzień dobry jest pod górkę, a nogi zaczynają strajkować, asfaltowy podjazd w Grodzisku daje mnie w kość, grupka do której tyle odrobiłem nieco mnie ucieka, jednak widzę że się rozerwała. Postanawiam gonić dalej. W końcu dochodzę ich. Jestem zadowolony z siebie, powoli przesuwam się do przodu, już dwóch lub trzech mam za sobą, od znajomego z Polska na Rowery dzieli mnie zaledwie dwóch rowerzystów. Wyraźnie czuję zmęczenie, staram się odpoczywać gdzie i kiedy się tylko da, w końcu docieramy do rowu z wodą, wszyscy z przodu zsiadają więc i ja zsiadam, w tym ....
Skurcz, ledwo mogę przekroczyć wąski strumyk, z dużym trudem robię dwa kroki, jednak ból jest coraz silniejszy, Wsiadam na rower i staram się mimo wszystko jechać, grupka ponownie mnie ucieka, wyprzedzają mnie osoby, które samemu 5 minut temu wyprzedziłem, jednak powoli ból przechodzi. Przyśpieszam i staram się ponownie nadrobić stratę. Jednak kiedy docieramy do kolejnego asfaltowego odcinka, odpuszczam na podjeździe, nie chcę ryzykować ponownie skurczy, i grupka definitywnie mnie odchodzi w siną dal. Dziurawy asfalt szybko się kończy, odcinek zjazdu po bruku nieźle trzęsie, jeszcze kilka silniejszych depnięć i docieram do bufetu. Za mną nikogo nie widać, więc zatrzymuję się i zaczynam pałaszować banany popijając pepsi, nie trwało długo jak jakaś ekipa w składzie około 10 osób szybko przemyka nie zatrzymując się na bufecie. Obracam się i widzę że jedzie jeszcze kilku, wsiadam i ruszam.
Dłuższy czas jadę samemu, około 300 metrów za mną jest trzech rowerzystów, dystans raz się zwiększa raz zmniejsza, w pewnej chwili widzę że jeden z nich się urwał i zaczyna mnie dochodzić. Po kilku minutach jedziemy razem, rozmawiamy....
W pewnej chwili gostek rzuca parę słów i stwierdza, iż przyśpiesza, będzie próbował dogonić jeszcze kogoś i jak powiedział tak uczynił. Jadę jemu na kole, nie trwa to jednak długo, facio po około kilometrze łapie pane i koniec dobrego, ponownie muszę jechać samemu, zanim odjadę pytam czy ma dętkę, jednak jest zaopatrzony w to co trzeba.
Jadę dalej we własnym tempie, staram się trzymać tętno pomiędzy 150-160, i jednocześnie kontroluję czy mnie ktoś nie goni. Jeszcze przed ponownym dojechaniem do miejscowości Grodzisko doganiam i wyprzedzam rowerzystę, który odpadł z jednej z grup, widać iż walczy i jest wypalony, spokojnie jemu odjeżdżam i po chwili ponownie jadę sam, tylko za mną od dłuższego czasu ekipa dwóch-trzech rowerzystów jedzie w oddaleniu do 300 metrów.
Przez Grodzisko przemykam dość szybko, korzystam z kolejnego odcinka asfaltowej drogi, nie ma tego za wiele ale jednak. Od Grodziska dalsza trasa maratonu prowadzi do punktu, w którym był rozjazd GIGA/MEGA, tymi samymi dróżkami, jednak w przeciwnym kierunku. Pusto, tylko w dali majaczy sylwetka jakiegoś rowerzysty, dość szybko doganiam, okazuje się jednak że nie ma numerka.
Punkt rozjazdu już blisko i kolejny maratończyk wyprzedzony, jednakże ten walczy i nie chce mnie odpuścić, muszę mocniej naciskać aby mu uciec. Teraz skręcam w lewo, chwila asfaltem, lekko pod górę i ponownie w las, jedziemy już trasą wspólną dla obu dystansów, wypracowałem pewną przewagę, dość bezpieczną, odcinek wzdłuż lasu wydawał się spokojny, więc jeszcze przed 50 km chcę przyjąć żel, odkręcam nakrętkę, trochę lepkiego żelu ląduje na palcach, chwytam w zęby tubę z żelem. Nie zauważyłem na czas dziury w efekcie żel ląduje na ścieżce, a mnie zostaje to co miałem na pacach, :(
Ostro z drugiego bufetu, byle nie dać się dogonić. © toadi

Na około 50 km jest bufet, kolejny raz zatrzymuje się aby z niego skorzystać, jedna z pań wyjmuje zapasowy żel z plecaka, szybko go otwieram i wysysam, zapijam pepsi, które serwują na bufecie, na placek nie ma już czasu, gdyż już mnie depczą po piętach, wsiadam na rower i uciekam, gostek szybko chwycił kubek i mnie goni. Lekki zjazd szeroką ścieżką dociskam co sił w efekcie uciekam na jakieś 20 metrów. Skręcamy w leśne chaszcze, podjazd pod górkę, między drzewami rozciągnięta po obu stronach taśma. Wiem że jak zsiądę z rowera to nie będę mógł zrobić kroku, skurcze chwytają kiedy tylko chce zrobić krok, tak było na bufecie, więc nie ryzykuję. Po śladach w piasku widzę że sporo osób wzniesienie pokonało z buta. Nogi pieką, powoli wspinam się na młynku. W końcu widzę koniec męki, przynajmniej tak mnie się wydawało. Na szczycie gwałtowny skręt i w dół, zmieniam biegi aby dokręcić, jednak po kilkunastu metrach zakręt o 180 stopni w piasku między drzewami, strasznie wąsko, aby nie wyrypać się chwytam za drzewo. Zakręt kończy się ostrym podjazdem ponownie na to samo wzniesienie, szybka zmiana biegów, ponownie na młynek, napęd aż trzeszczy. Mozolna wspinaczka, kiedy jestem na szczycie po mojej lewej trzech rowerzystów zaczyna zjazd, są na wyciągniecie ręki. Motywuje mnie to do mocniejszego naciskania na pedały, po kolejnych dwóch kombinacjach podjazd, zawrócenie, zjazd, zakręt i podjazd, jestem na wzniesieniu paręnaście metrów obok miejsca w którym pierwszy raz wjechałem :(. Zatrzymuje się na chwilę aby wyjąć fiolkę z tauryną i podobnymi wynalazkami, szybko wypijam strasznie gorzką miksturę zapijam wodą z bukłaka i ruszam. W gębie gorzko, więc co kilka chwil pociągam kolejny łyk wody.
Po 7 km zabawy w podjazdy i zjazdy w końcu ponownie szersze leśne ścieżki. Około 100-200 metrów za mną jakiś pościg, jeden rowerzysta nieco bliżej dwóch wyraźnie dalej. Uciekam i kontroluję odległość, jest dobrze nie widzę aby wyraźnie się kurczyła. Doganiam kolejnego rowerzystę, znajomego z Polska na Rowery, który walczy z silnym skurczem. Szeroka leśna ścieżka, zakręt ostro w prawo, biorę go po wewnętrznej jak większość zakrętów tego dnia, jednak zaraz za zakrętem pułapka. Ostro hamuję i zatrzymuję się kilka centymetrów przed kałużą, która jest prawie na całą szerokość ścieżki i sporej długości, nie chcę ryzykować przejazdu przez nią, jestem w nieciekawym miejscu, muszę się wycofać, aby ominąć ją z lewej, po prawej widać że ci którzy próbowali szli pieszo, z lewej da się swobodnie przejechać. W tym momencie dogania mnie pierwszy z grupy pościgowej i wyprzedza lewą stroną. Muszę zrobić kilka kroków i ponownie łapią mnie skurcze wsiadam i zaczynam gonić, kolejna dwójka dosłownie kilka metrów za mną, jest źle. Skurcze nie odpuszczają, złapały w obie łydki a do tego nie mogę sobie pozwolić na odpuszczenie, udaje się uciec jednak nie jestem w stanie dogonić gościa, który mnie wyprzedził. Popełniłem błąd na zakręcie, który przypłaciłem utratą jednego miejsca. Do samej mety już nie dam się nikomu wyprzedzić, ale nie uda się mnie również dojść jadącego z przodu rowerzysty.
Ostatnia prosta przed metą, nikogo przed nikogo za w zasięgu wzroku © toadi

Na metę docieram z czasem 3h:47m:32s
7/14 w M4
51/76 Open mężczyzn (54/81 wraz z kobietami)
strata do zwycięzcy 1h7 minut
W stosunku do ubiegłego roku, czas gorszy, ale i trasa trudniejsza, dłuższa, zwycięzcy również mieli gorsze czasy w porównaniu do edycji 2011.
Gdybym na trasie urwał 1 minutę i kilka sekund, wyprzedził bym ostatnie dwie kobiety z dystansu Mega :).

Za mną 69,7km z tego najwyżej 4 km asfaltem, reszta w terenie, w przeciwieństwie do poprzednich edycji w których brałem udział, zmniejszyli znacznie ilość odcinków asfaltowych, dołożyli leśnych duktów i podjazdów, podjazdów na tyle dużo zafundował organizator że wyszło prawie 980 metrów przewyższeń na 70 km wydawało by się płaskiej trasy.

Po maratonie jak zwykle makaronik, chwila odpoczynku, rozmów i tombola która nie okazała się dla mnie szczęśliwa. Około 17 wraz z Panem Andrzejem wsiadamy na rowery i kierujemy się do Lipna na dworzec PKP, tym razem jedziemy nieco okrężną trasą. W Osiecznej zagadaliśmy się i wyjechaliśmy inną drogą, jednak do Lipna docieramy na czas, robiąc sobie mały rozjazd 20 km :)
W Poznaniu jesteśmy o 20, jeszcze kilka kilometrów po poznańskich ulicach, jeszcze kilka mocniejszych depnięć z panem Andrzejem i jestem w domciu. Teraz tylko kąpiel, jedzonko, i spać, spać i odpoczywać.
Następnego dnia budzę się głodny jak wilk, nogi bolą, głównie miejsca w których łapały skurcze, jednak poniedziałek jakoś przecierpiałem. Wtorek okazuje się że jest jeszcze gorzej, ledwie mogę schodzić po schodach. Dziś już jest znacznie lepiej, wracam do stanu normalności, na Michałki muszę być sprawny i gotowy na 100km.

Link do zdjęć z maratonu, oczywiście nie ja jestem autorem
http://strefasportu.pl/galerie/2012_09_09_osieczna/

Dane wyjazdu:
68.00 km 0.00 km teren
03:15 h 20.92 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

do/z pracy

Czwartek, 6 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 2

dojazdy i powroty z pracy
Kategoria Dojazdy do pracy