Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

do 100 km

Dystans całkowity:2744.15 km (w terenie 1510.41 km; 55.04%)
Czas w ruchu:137:48
Średnia prędkość:19.43 km/h
Maksymalna prędkość:60.31 km/h
Suma podjazdów:14710 m
Maks. tętno maksymalne:179 (101 %)
Maks. tętno średnie:164 (92 %)
Suma kalorii:36129 kcal
Liczba aktywności:54
Średnio na aktywność:50.82 km i 2h 45m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
100.00 km 98.00 km teren
05:04 h 19.74 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:16.2
HR max:174 ( 98%)
HR avg:153 ( 86%)
Podjazdy:980 m
Kalorie: 3923 kcal

Michałki, nieco zabrakło do zrealizowania planu :(

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 2

Na miejsce docieram z Markiem oraz Jackiem. Trasę dojazdową spędzamy na pogaduszkach, kilka kilometrów przed celem robi się siwo i zaczyna padać, ogarnia mnie rezygnacja, nie mam chęci jechać w deszczu. Jak się okazuje opad był krótkotrwały i mało intensywny.
Na miejscu spotykamy pozostałych znajomych: Jarka z Agą i Jackiem, Mariusza, Wojtka, Macieja, Blooma z ekipą, jako ostatni dociera Marcin.
Formalności załatwiamy sprawnie i szybko, zdjęcie rowerów, przebranie się i lecę do sektora, stoję dość daleko z tyłu.
Start maratonu Michałki 2012 © toadi

Start dość słaby w moim wykonaniu, wszyscy z ekipy mnie wyprzedzają. Na drodze za torami prędkość nie wysoka, bardzo szarpana, to przyśpieszają wszyscy to zwalniają, ustawiam się z lewej jadę za jakąś dziewczyną, szukam sposobności do zyskania kilku miejsc, ktoś krzyczy UWAGA, wszyscy zwalniają, dziewczyna dość gwałtownie hamuje, a ja uciekam na pobocze, ląduje na skraju rowu przydrożnego, od drogi oddziela mnie jeszcze jeden rowerzysta, który ratując się przed kolizją wykonał ten sam manewr co ja. Nie zyskałem nic, a wręcz straciłem, do momentu zjazdu w las udaje się odrobić stratę, jednak całkowicie z pola widzenia znikają mnie wszyscy z teamu.
Początek leśnych ścieżek to szarpana i nierówna jazda, próba zyskania pozycji, niekiedy się udaje, innym razem nie, dwa lub trzy razy próbując przedzierać się poboczem wśród traw i zarośli zmuszony jestem gwałtownie hamować, wtedy zwykle nieco tracę. Po kilku kilometrach przedzierania się oraz odrabiania strat, dostrzegam przed sobą Marka, jest jeszcze dość daleko, sporo osób mnie od niego dzieli, jednak powoli się do Niego zbliżam. Pierwszy piaszczysty podjazd jadę lewą i sprawnie wdrapuje się na szczyt, sporo osób idzie z buta. Udaje się dużo zyskać w stosunku do Marka, teraz jestem już bardzo blisko za Nim, na jednym z zakrętów w prawo, atakuję z prawej wchodząc ciasno w zakręt i pomagając sobie tylnym hamulcem, liczę że wcisnę się pomiędzy Marka a gościa który siedzi na Jego kole. Praktycznie już na wyjściu z zakrętu, kiedy wydaje się że manewr się udał i wcisnę się za Marka, przednie koło wpada w poślizg na jednym z korzeni, udaje się wypiąć, jednak w tym samym momencie leżę jak długi, prawie podcinam rowerzystę którego wyprzedzałem. Ktoś krzyczy UWAGA, wyprzedza mnie z 5 osób, szybko podnoszę się z ziemi i ruszam w pogoń, zanim przyśpieszę tracę kolejne 2 pozycje. Szybko łykam dwie osoby, zaczynam odrabiać stratę po upadku, czuję ostry ból uda i biodra, jednak z czasem powoli ustępuje. Przed kolejnym piaszczystym podjazdem ponownie jestem blisko za Markiem, jadę jak On z prawej strony, jednak zsiada i zaczyna podpychać rower, udaje się podjechać nieco wyżej, jednak nieco przyblokowany wytracam szybkość, a koło zaczyna kręcić się w miejscu, bieżnik na ten piasek zbyt delikatny. Nie ryzykując efektownego upadku na podjeździe w piach zeskakuje z rowera, na szczycie ruszam zaraz za Markiem, po krótkiej chwili atakuje i wyprzedzam Go, liczyłem że Marek siądzie na kółko jednak zostaje. Pędzę przed siebie, realizuje plan czyli do rozjazdu jak by to był dystans MEGA, a później odpuszczam i oszczędzam siły. Długi czas udaje się wyłącznie wyprzedzać, nie tracę ani jednej pozycji na długiej prostej, około 1km przed rozjazdem dogania mnie i wyprzedza jakiś gostek, jest to początek zjazdu. Zmieniam bieg na najsztywniejszy, staję na pedałach i mocno przyśpieszam, po chwili zrównuję się z nim, na liczniku prędkość, 39, 40, 43, 45, dalej już nie patrzę, rowerem rzuca na lewo i prawo, dociskam, gostek jest za mną, nie wiem jednak jak daleko. Jak się później okaże, w tym miejscu wykręciłem najwyższą prędkość z tego dnia, 50km/h, rok wcześniej przekroczyłem zaledwie 42km/h w tym miejscu, jak widać rywalizacja i rywal na trasie działają mobilizująco. Na rozjeździe jestem prawie minutę wcześniej niż rok wcześniej (1:10:21 w 2012 i 1:11:09 w 2011), pomimo gorszego startu i słabej prędkości na pierwszych 5 km (różnica 3km/h), średnie z ubiegłego i bieżącego roku zrównały się dopiero w okolicach 22km.
Na rozjeździe skręcam w lewo, na dystans GIGA, przed sobą widzę dwóch innych rowerzystów, nie próbuję ich gonić, rok wcześniej w podobnej sytuacji doszedłem i wyprzedziłem poprzedzającego mnie maratończyka by później mieć zgon, teraz tylko obracam się za siebie, gostek z którym ścigałem się na zjeździe również skręca na dłuższy dystans, jest około 100 metrów za mną, a kilka metrów dalej jeszcze jedna osoba jedzie w tym samym kierunku, Marka nie widzę, zwalniam nie co, nie przejmuje się czy mnie ktoś dogoni czy nie. Mijam leśnika i skręcam w lewo na podjazd, rok wcześniej był trudniejszy do zdobycia, w tym roku opady zrobiły swoje i jedzie się lepiej pod górkę. Na szczycie dowiaduje się że jestem 42. Obracam się dystans między mną a kolejnymi rowerzystami bez zmian. Długi czas jadę sam, gdzieś na leśnych ścieżkach, bezpośrednio przed rozjazdem sięgam po picie, i w tym momencie nie dostrzegam strzałek, jadę prost, zarośniętą ścieżką, ktoś krzyczy że pomyliłem drogę, obracam się goniąca mnie dwójka jedzie w lewo, skręcam i na przełaj między krzakami docieram do właściwej ścieżki, jestem teraz 44 :(, w dodatku jakaś gałązka wkręciła się w przerzutkę, kręcę do tyłu i gałązka wypada, w przerzutce pozostały jakieś trawy, jednak nie zatrzymuje się aby je wyjąć, kolejne osoby mam blisko za sobą.
Gonię, na jednym za zjazdów uciekinierzy ostro dokręcają, jednakże jednemu z nich coś nie wychodzi i wykonuje piękne OTB w piasku, pytam czy wszystko w porządku, lecę dalej, jestem 43 :), kontroluje tętno cały czas, w pamięci mam ubiegły rok, kiedy to zbyt długo jechałem na wysokich obrotach i dostałem po 50 km ostrego kryzysu, do tego stopnia, że wtedy musiałem zejść z rowera usiąść na trawie i odpocząć, teraz nie chcę popełnić tego samego błędu.
Gdzieś przed 50 km dochodzi mnie Marek z gostkiem, który zaliczył OTB na piaszczystym zjeździe, z zaproszenia do wspólnej jazdy chętnie korzystam, jednak na jednym z podjazdów nieco zostaje z tyłu, uciekli mi, dzieli mnie dystans około 100-200 metrów chwilami podganiam, chwilami odchodzą mi. Do bagienka docierają pierwsi, idę z buta, wyprzedzam gościa z którym jechał Marek, jednak nonszalancki marsz przez odcinek podmokły bezpośrednio za bagienkiem kończy się tym że Marka już nie widzę. Wsiadam i jadę, po kilkudziesięciu metrach jestem u podnóża podjazdu, młynek i drapię się w górę. Rok wcześniej w tym miejscu doszedł i wyprzedził mnie Krzysztof, a ja miałem totalny zgon. Jest znacznie lepiej niż przed rokiem, zdobywam wzniesienie ze sporym zapasem sił i jeszcze dwoma biegami zapasu na kasecie. Rywal jadący za mną kapituluje w połowie podjazdu. Dłuższy czas usiłuje mnie dojść, jednak z czasem zostaje z tyłu. Marka jednak nie widać, sporo nadrobił jadąc, kiedy ja jak taka dupa maszerowałem i gawędziłem na bagienku.
Na pierwszy bufecie giga zatrzymuje się łykam kubek picia i ruszam przed siebie.
Do drugiego bufetu jadę głównie samotnie, tracę jedną pozycję, krótko za bufetem. Długi czas widzę na długich prostych dwóch do trzech kolarzy, jednak ciężko mi się do nich zbliżyć, widać jedziemy w podobnym tempie. Na około 2 kilometry przed drugim bufetem wyprzedzam jakiegoś gościa, cisnę mocniej i udaje się uciec, gdy przewaga wydaje się bezpieczna, nieco odpuszczam, do bufetu docieram pierwszy, dwa kubeczki i w tym momencie gościu też jest na bufecie, chwyta tylko butelkę z woda i atakuje brukowany podjazd, w tym samym czasie ruszam ja. Moment jedziemy łeb w łeb, jednak stopniowo zyskuję przewagę na kulminacji podjazdu, który przypomina wjazd na Śnieżkę, mam ponad 50 metrów przewagi.
Wśród leśnych ścieżek jadę samotnie, wciągam żela, popijam, za 72 km, jeszcze przed zerwanym mostkiem, gubię trasę, ścieżka odbija w prawo, ja zaś skoncentrowany na piciu jadę szerokim duktem pod górkę, jakiś wąwozik, wyjazd z lasu i szerokie pole ukazuje się moim oczom, jestem na skrzyżowaniu jakichś ścieżek, jedna biegnie wzdłuż pól skrajem lasu, a druga wychodzi z lasu, skąd wyjechałem. W prawo czy w lewo, nie przypominam sobie zupełnie tego terenu z ubiegłorocznej edycji, szukam gorączkowo oznaczeń, nie ma ich, na piasku widać ślady rowerowych kół, jednak jest ich mało, zawracam i powoli jadąc rozglądam się za jakimś oznaczeniem, wyjazd z wąwozu i z przeciwka jedzie gościu, który miał OTB, chcę zawracać, jednak krzyczę do niego czy widział oznakowanie, odpowiada że trzeba skręcić w prawo. Jestem na przeoczonym rozjeździe ścieżka wąsko wije się wśród drzew staram się nadrobić stratę. Dostrzegam jeszcze 3 innych rowerzystów, których prowadzi facet z brukowanego podjazdu. Super, straciłem minimum 4 miejsca, a może 5. Zmarnowałem około 5 minut, może więcej.
Gonię, do zerwanego mostku mam już jedno miejsce odrobione, pozostaje dogonić jeszcze 3 osobowy peletonik.
Mostek z bucior, bo jakże inaczej, później na bagnie jeszcze raz z buta, w tym towarzystwie wszyscy idą przez bagienko, nikt nie ryzykuje jazdy. Za bagnem dowiaduje się że jestem 47, "rewelka" :(, sporo straciłem. Peletonik odchodzi mi, szeroka leśna ścieżka, wydaje się idealna aby sięgnąć do kieszonki po porcję wzmacniacza, zasysam fiolkę z mega dawką kofeiny, strasznie gorzkie i ohydne w smaku, mocno popijam i po chwili zaczynam stopniowo przyśpieszać, na pierwszym podjeździe za lasem, doganiam i wyprzedzam najpierw jednego, później kilkaset metrów dalej środkiem ścieżki kolejną dwójkę, która rywalizuje ze sobą na kolejnym podjeździe. Jestem 44, uciekam, dłuższy czas za mną jedzie, gość który opuścił peletonik i siadł mi na kółko. Po kilku kilometrach jednak zostaje i dystans między nami się powiększa. Doganiam kolejnego rowerzystę, ten nie próbuje nawet walczyć czy siadać na koło, widać przechodzi mega zgon, 43 pozycja. Około 20 km przed metą, już na wspólnej trasie z mega, wyprzedzam pechowca z urwana przerzutką, jestem 42:)
Jadę dość równo, staram się utrzymywać prędkość w granicach 20km/h licznik mam przełączony na pokazywanie czasu, jeszcze się łudzę że dojadę do mety poniżej 5 godzin. Krótko przed przejazdem nad torami, dostrzegam grupkę 3 osób pilnujących rozjazdu, pytam ile do mety, słyszę 12km, coś mi nie pasuje, na liczniku mam ponad 90km, wg moich wyliczeń, powinno być maks 8km.
Zjazd na szutrową ścieżkę wzdłuż Noteci, wiem że to ostatnie kilometry, za mną pusto, przede mną też próżnia, blokuje amorka, zaczynam cisnąć, nogi już miękkie, jednak nie było skurczy na trasie, liczę że jakoś to będzie, minuty nieubłaganie uciekają, prędkość oscyluje między 27km/h a 34km/h, wtem niespodziewana przeszkoda, ścieżka zablokowana, traktor nie poradził sobie na podjeździe z trzema przyczepami, ostro hamuje, spoglądam na godzinę, zostało 5minut, szukam miejsca aby się przecisnąć, jakiś facet coś do mnie krzyczy, jednak nie wiem nawet co, jadę między przyczepy a krzaki, omijam przeszkodę. Staję na pedały aby jak najszybciej mieć 30km/h, wiem że się nie uda dojechać zanim upłynie 5 godzin, jednak cisnę. To co dobre szybko się kończy, zaczyna się ostatni odcinek po polu, dziury strasznie telepie, wybija z rytmu, prędkość gwałtownie spada, W końcu jestem przed mostkiem, jakiś chłopak krzyczy uwaga wąsko, w lewo i prawo.
Pokonuje mostek, jestem na stadionie, przyśpieszam, ale nie mam jakoś z kim rywalizować, jest już po trzeciej.
Przekraczam linie mety, Marek robi mi fotkę. Oficjalny czas 5:04:41
W stosunku do ubiegłego roku, wynik lepszy o 29 minut.
Z jednej strony jestem z siebie i wyniku zadowolony, sporo poprawiłem do ubiegłego roku, jednak pozostaje niedosyt, przegranej samego ze sobą i czasem, nie udało się zejść poniżej 5 godzin, jednak nadzieja nie umiera, za rok będzie lepiej, za rok muszę zejść poniżej 5 godzin.

Dwa makarony, piwko, pogawędki, oczekiwanie na zjechanie ostatnich rowerzystów z trasy, miłą niespodziankę sprawia Maciej, który pomimo szczerych deklaracji zdobywa 55 miejsce na 58 którzy ukończyli dystans, brawo Maciej.
Marcin zabrał mi dyplom za 6 miejsce :), cóż był dziś dużo lepszy więc należał się jemu.

Oficjalne wyniki w teamie
16 (7 M3) – josip – 4:19:00
20 (9 M3) – klosiu – 4:29:01
24 (11 M3) – Jacgol – 4:34:52
27 (13 M3) – JPbike – 4:39:40
30 (14 M3) – Jarekdrogbas – 4:44:55
33 (6 M4) – z3waza – 4:49:29
36 (10 M2) – Marc – 4:56:11
41 (7 M4) – toadi69 – 5:04:41

Dystans Giga ukończyło 58 osób, o 50% więcej niż przed rokiem

Na tomboli Mariusz wygrywa koszulkę w nieco za dużym rozmiarze, wszyscy mają nadzieję na nagrodę główną, jednak nie trafia w nasze ręce.
Do domciu wracamy w tym samym składzie i trasą jak rankiem.
Robię sobie rozjazd z Wildy do Rusa, jadę jak ostatnia łamaga, wlokę się dosłownie, ale w domu jestem po 25 minutach.
Dnia następnego budzę się dużym bólem głowy, czuję się jakby mnie brało przeziębienie, więc aspiryna do śniadanka i pod kołderkę.
Na godzinę 15 w niedzielę, planowany był rozjazd ze znajomymi, a później wieczór przy piwku i kiełbaskach z ogniska, jednak wolę pozostać w domu, niż doprawić się i mieć z głowy kilka kolejnych dni.

Dzięki chłopaki, fajno było w sobotę :), fajno pewnie też macie przy ognisku.

Dane wyjazdu:
18.00 km 1.00 km teren
00:46 h 23.48 km/h:
Maks. pr.:31.67 km/h
Temperatura:13.0
HR max:167 ( 94%)
HR avg:140 ( 79%)
Podjazdy:326 m
Kalorie: 560 kcal

dojazdy

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 0

Dojazd i powrót z maratonu
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
62.20 km 57.00 km teren
03:25 h 18.20 km/h:
Maks. pr.:37.59 km/h
Temperatura:23.7
HR max:175 ( 98%)
HR avg:154 ( 87%)
Podjazdy:687 m
Kalorie: 2648 kcal

Maraton w Nowej Soli

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 02.09.2012 | Komentarze 4

Ranek jak i poprzedzająca noc nie wróżyły dobrej pogody, należało się spodziewać że teren będzie ciężki, przemoczony nocnymi opadami i wzbogacony licznymi kałużami. Tak też się stało, szczęście jednak w tym że wypogodziło się około 9 rano i nie trzeba było jechać w deszczu.
Śniadanie było szybkie, nie zbyt obfite a do tego z małą ilością cukrów.
Po dotarciu na miejsce uregulowanie formalności, odnalezienie znajomych wśród obecnych: Marek, Jacek, Mariusz i szybko należy ustawić się do sektorów startowych. W poprzednim maratonie wywalczyłem drugi sektor, więc tym razem start już nie z ostatniego sektora.
MTB Nowa Sól chwilę przed startem ©

O 11:00 nadchodzi chwila startu, pierwszy sektor, a zwłaszcza pierwsze rzędy dość szybko ruszają, jednak im dalej z tyłu tym wolniej. Początek to wały okalające Odrę, obfitujące w dość wąskie ścieżki, na których nie mieści się za wielu rowerzystów. Jednak Jacek i Marek właśnie na tych wąskich ścieżkach wyrywają do przodu, szybko tracę z pola widzenia Jacka, dość długo jadę za markiem, rozdziela nas około 10 innych rowerzystów. Pierwszy delikatny zjazd, z wału, a już zaczyna robić się zator, niektórzy nie odważyli się zjechać, sprowadzają rowery, co jest powodem, że powstaje mały korek. Chwila asfaltem jakaś wioska, kolejny singielek.
W pewnym momencie po wjechaniu do wioski wyjazd z niej prowadzi wzdłuż zabudowań, dość mocno pod górkę, na końcówce podjazdu dostrzegam Marka walczącego ze swym rowerem. Teraz ja jestem z przodu, Marek musi gonić. W tym miejscu dostrzegam kilku "sprytnych", którzy zamiast zjazdu w dół do wioski i podjazdu pod górkę, wybrali skrót i od razu teleportowali się dzięki temu zabiegowi, kilkanaście miejsc do przodu. No cóż, zabrakło sędziego który by zareagował, ale jak się okazuje nie dla wszystkich zasady fair play są oczywiste.
Przez jakiś czas czuję oddech Marka na swych plecach. Krótki zjazd wąwozem w dół, zakręt o 180 stopni i ponownie pod górkę. W tym momencie zaciąga mnie łańcuch, więcej niż wkuty jestem zmuszony kawałek rower podprowadzić, i ponownie to ja muszę gonić Marka.
MTB Nowa Sól, gdzieś na trasie maratonu ©

Dłuższą chwilę jadę kontrolując odległość do Marka. Wytyczona trasa obfituje w liczne kałuże, niektóre z nich są niewielkie i nie stanowią problemu, jednak wiele z nich zajmuje całą szerokość ścieżki i trzeba się decydować ucieczki gdzieś bokami albo przejazdu przez środek. Omijając jedną z takich sporych kałuż decyduje się na ominięcie jej z prawej przez niewielkie zarośla, jednak nie dostrzegam bezpośrednio za kilkoma małymi i niegroźnymi gałązkami sporej gałęzi, w efekcie mocno obrywam w ramie i spycha mnie w kierunku bajorka, jednak jakoś udaje mnie się nie wywrócić. Cały czas kontroluję odległość do Marka. Na jednej z przeszkód, rowie dziewczyna jadąca przede mną zsiada z rowera i tym samym mnie blokuje. Marek gdzieś mnie znika, mijam spory konar pod którym należy przejechać i zaczynam pościg aby ponownie dojść Marka. Na interwałowej sekcji górek najpierw doganiam Go, a następnie na jednym z podjazdów wyprzedzam. Dłuższą chwilę jadę przodem, jednak Marek kontroluje odległość.
Na pierwszym bufecie próbuję w locie pochwycić butelkę z wodą, jednak butelka wypada mnie z ręki. W Bobrownikach około 2 km drogi asfaltowej, na moje nieszczęście osoba jadąca z przodu jest zbyt daleko aby ją dojść i skorzystać z jazdy w pociągu, zaś Marek jest na tyle blisko, że zwolnienie choćby na chwilę spowoduje że mnie dojdzie. Staram się trzymać prędkość 32km/h, jednak na więcej nie mam specjalnie sił. Skręt w lewo i ponownie singielki w lesie. W pewnej chwili dostrzegam oznaczenie rozjazdu, łup i lecę.... nie dostrzegłem w porę małej hopki i krótki lot kończy się lądowaniem na przednie koło, na szczęście hopka była niewielka więc i lot nie był zbyt wysoki i daleki. Na rozjeździe skręcam w lewo i ... pusto, za mną tylko Marek i jakiś gostek który jedzie bezpośrednio za nim. Czuję że mam kryzys, zaczyna wysiadać żołądek, jednak jadę dalej, wychodzi bokiem środowy wyjazd i 300km, zbyt mało czasu upłynęło, aby organizm doszedł do siebie. Na jednym z zakrętów zamiast skręcić w prawo jadę prosto, szybko spostrzegam błąd i zawracam, jednak ponownie Marek jest z przodu.
Nie mam specjalnie sił aby go ścigać, jadę swoje.
Kolejna pętla i kolejny raz te same przeszkody, zjazd do wioski i ponowny podjazd, który i tym razem robię w siodełku, z jednej strony łatwiej nikt nie przeszkadza, jednakże czuję już nogi i spore zmęczenie. Podjazd pod kolejną górkę pokonuję z buta, na młynku łańcuch zaciąga a na środkowej jak dla mnie nie da się tego podjechać.
Ponownie zjazd wąwozem i podjazd na którym po raz kolejny na młynku zaciąga mi łańcuch, tracę kolejną lokatę. Jednak podejmuje atak i po dość krótkiej chwili wyprzedzam gostka.
Doganiam i wyprzedzam jeszcze jednego maratończyka, który widać że nie ma sił na podjęcie walki. Dłuższy czas uciekam przed dwoma młodszymi od siebie, jednak odległość która mnie do nich dzieli to zaledwie 100, a w porywach 200 metrów.
Docieram do bufetu, woda w bukłaku na wyczerpaniu, więc postanawiam się zatrzymać. Dwa kubki iso i ruszam, jednak ponownie muszę ścigać, naciskam mocno na pedały i po krótkiej chwili doganiam a następnie wyprzedzam rowerzystów, którzy wykorzystali moment kiedy zatrzymałem się na bufecie. Staram się dawać z siebie jak najwięcej, ponowny 2 km odcinek asfaltu w Bobrownikach, uciekam jednak sił mam na tyle mało aby utrzymywać prędkość około 28 km/h, przy prędkości o 1 km wyższej organizm już nie wytrzymuje i zwracam część śniadania. Obracam się za siebie i widzę dwóch współpracujących rowerzystów w pościgu za mną, mimo wszystko jednak przewaga nie maleje, skręcam w las i wyraźnie dostrzegam że nie tylko mnie nie dogonili, ale ja im jeszcze trochę uciekłem. Krótki odcinek singli w lesie, ponownie skok na hopce, na którą wjeżdżam z przyjemnością, tym razem lądowanie na tylne koło. Rozjazd, na którym kieruje się ku mecie, obracam się za siebie nikogo z tyłu w zasięgu wzroku, jednak z przodu równie pusto.
Walcząc z sobą i brakiem sił zmierzam kolejne km do mety, kolejny raz tym razem w samotności wałami i widzę przed sobą metę. W dali dostrzegam zegar nieubłaganie odmierzający czas, sekundy szybko upływają, a do mety jeszcze kilka depnięć. Chcę dojechać zanim upłynie 3:25, jeszcze jedno, dwa depnięcia, ufff, meta i czas 3:25:59. Udało się.
MTB Nowa Sól - wjazd na metę © toadi

Meta w Nowej Soli © toadi

Na mecie czekają Marek, który dołożył mnie prawie 3 minuty oraz poza wszelką nadzieją na dorównanie Mariusz z Jackiem.

Maraton udany, trasa dość trudna, ale w moim odczuciu jedna z najfajniejszych u Kaczmarka. Dzięki koledzy za miło spędzone popołudnie.
Wynik oficjalny to zaledwie 55 na 66 w Open oraz 8 na 10 w M4, mogło być lepiej, jednak niewiele, może gdyby nie środowy wypad udało by się nawiązać lepszą walkę z Markiem i na mecie dzieliły by nas sekundy a nie 3 minuty :)

Dane wyjazdu:
25.00 km 1.00 km teren
01:04 h 23.44 km/h:
Maks. pr.:47.59 km/h
Temperatura:25.0
HR max:170 ( 96%)
HR avg:121 ( 68%)
Podjazdy: 90 m
Kalorie: 590 kcal

Sprawdzenie napędu

Sobota, 25 sierpnia 2012 · dodano: 25.08.2012 | Komentarze 2

Po zmianie łańcucha oraz drobnych regulacjach głównie na przedniej przerzutce wybrałem się na nie męczący spokojny kursik do Gowarzewa, jedynie dwa razy nieco mocniej przydepnąłem aby sprawdzić do ilu podbiję tętno maksymalne
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
48.00 km 10.00 km teren
02:22 h 20.28 km/h:
Maks. pr.:31.70 km/h
Temperatura:16.9
HR max:144 ( 81%)
HR avg:124 ( 70%)
Podjazdy:162 m
Kalorie: 488 kcal

dojazd na PKP, nocleg i maraton w Nowej Soli

Sobota, 25 sierpnia 2012 · dodano: 02.09.2012 | Komentarze 0

Najpierw dotarcie na dworzec PKP, później na nocleg pod Nową Solą.
Kiedy dotarłem do Zielonej Góry, nadciągał zmierzch ale i burzowe chmury. Nie minęło zbyt wiele czasu i wraz z zapadnięciem nocy, zaczęło mocno padać, schroniłem się pod niewielkim zadaszeniem aby przeczekać burzę. Czasz nieubłaganie upływał, a nawałnica nie przechodziła, daszek był nader skromny, więc od kolan w dół zacinał na mnie deszcz. Było po 21 jak przestało na tyle padać aby ruszyć 4 litery spod daszku i udać się na miejsce noclegu. Jechałem na wyczucie, bez mapy. Powoli aby nie być zachlapanym wodą jaką zabierały koła z mokrej drogi. W Zatoniu, korzystam z nadarzającej się okazji, wracają jakieś osoby z zabawy, zatrzymuję się aby zapytać o dalszą drogę, jak się okazuję w samą porę, gdyż przejechałem zjazd we właściwym kierunku. Kawałek wracam aby skręcić w nieoznakowaną drogę, która prowadzi w las, po około 10 minutach docieram do dość sporego skrzyżowania w lesie, z zerowym oznakowaniem, skręcam jednak w prawo. Po kolejnym kwadransie docieram d o celu.
Rozpakowuje się szybko zjadam kolację i idę spać.
Całą noc pada, w czarnych kolorach maluje mnie się kolejny dzień i maraton MTB o ile nie przestanie padać.
Pobudka dość wcześnie rano, nadal pada, szybkie jedzonko i wsiadam na rower aby dojechać do Nowej Soli i miejsca startu, w między czasie przestało padać, nawet słonko wychodzi zza chmur. Do Nowej Soli mam około 8 km i jestem na starcie.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
54.00 km 12.00 km teren
01:48 h 30.00 km/h:
Maks. pr.:52.10 km/h
Temperatura:18.0
HR max:171 ( 96%)
HR avg:142 ( 80%)
Podjazdy:120 m
Kalorie: 1128 kcal

BM wersja zmodyfikowana

Wtorek, 24 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Wtorek po pracy chciałem sprawdzić czy doszedłem już do siebie po ostatnim wypadzie nad morze, więc najlepiej wsiąść na rower i ...
Jak pomyślałem tak też zrobiłem, nie miałem zmienionych kół na szersze, więc wypadło jechać na tych samych, które miałem jadąc nad morze.
Nie miałem specjalnie koncepcji na wyjazd, tym bardziej że nie chciałem nigdzie daleko, jednocześnie miało być w miarę możliwości po mniej ruchliwych drogach. Zdecydowałem się pojechać trasą zbliżoną do Poznańskiego BM, jednak omijając szczególnie piaszczyste fragmenty, uznałem że szutry i twarde gruntówki mogą być, ale piaski już nie.
Ruszyłem z Malty, ścieżkami, którymi biegnie BM. Czułem każdy kamyczek na ścieżce, jednak specjalnie źle się nie jechało, dość szybko dotarłem w okolice J.Swarzędzkiego, tu jednak musiałem odpuścić sobie krótki podjazd w lewo ze ścieżki, pomknąłem prosto. Po dojechaniu do Gruszczyna miałem chwilę zastanowienia, ryzykować trasę BM i walczyć z piaskiem, czy pokombinować i pojechać nieco inaczej. pokombinowałem i pojechałem na Kobylnice, dalej 5 do Biskupic gdzie opuściłem ruchliwą drogę, skierowałem się asfaltami na Promienko, Promno, Góra, Jankowo, Gortatowo, Gruszczyn, J.Swarzędzkie (tym razem w 100% asfalcik), Malta i Dom.
Na odcinku trasy szybkiego ruchu między Kobylnicą a Biskupicami wykręciłem najwyższą swoją prędkość, sprawdzając jednocześnie do ilu podbiję swe tętno, jednak przy 52km/h umarłem i musiałem mocno zwolnić, jednak udało się z podbiciem tętna do 171 :). Później już jechałem znacznie spokojniej, starając się aby tętno utrzymywać około 130-135 uderzeń na minutę. Wygląda na to że organizm doszedł do siebie po wypadzie nad morze, nie jest w 100% tak świeży jak był w sobotę rano, jednak wiele już nie brakuje.
Wracałem już przy zachodzącym słońcu, na ścieżkach maltańskich było już dość mroczno, jednak w domu byłem jeszcze przed zachodem słońca :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
24.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Po koksy, mapę itp

Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

W sobotę rowerowy maraton na orientację w Trzcielu, lecę więc zaopatrzyć się w odżywki, przy okazji zaglądam na starołęcką do Pawlaka, z Starołęki mostem kolejowym na Dębiec, później przez Wilde do Pasażu Apollo, gdzie zaglądam do sklepu z mapami. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o Stary Rynek, skąd kieruję się na Bernardyny przez most Rocha w kierunku domu.
Kilometry odczytane z mapy Google, na rowerze nie było licznika.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
84.00 km 74.00 km teren
06:53 h 12.20 km/h:
Maks. pr.:47.36 km/h
Temperatura:24.9
HR max:174 ( 98%)
HR avg:147 ( 83%)
Podjazdy:2560 m
Kalorie: 5122 kcal

Mój pierwszy raz

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 12

Na mój pierwszy raz, czyli maraton MTB na wymagającym dystans GIGA, wybrałem Stronie Śląskie. Wybrałem, powiedzmy że z własnej a nie przymuszonej woli, acz za "serdeczną" namową niejakiego Klosia :), który to po maratonie w Lubrzy, w dość prosty i jednoznaczny sposób określił dystans na najbliższy maraton - "tylko Ci... nie jadą giga" czy coś w podobnym brzmieniu. Chciał nie chciał, ale motywacja zadziałała i wybrałem dystans giga na zbliżającym się "łatwym' golonkowym maratonie w Stroniu Śląskim. Kiedyś tam zdarzyły się ekscesy z dystansem giga, jednakże było to na płaskim terenie, stąd też nie miałem żadnego doświadczenia w dłuższych niż dystans mega maratonach w górach.

W piątek wybrałem się na dworzec, skąd miałem dojechać do Wrocławia a dalej już autem z Marcinem. Ledwo co znalazłem się na R.Rataje, kiedy uświadomiłem sobie że telefon został w domu :(, nawrotka i szybko do domciu po telefonik, w drugim podejściu na moście dworcowym wypada mi butelka z wodą, która nieszczęśliwie poturlała się do barierki i spadła niżej. Szybki zakup biletu i pędem do pociągu, pytam jeszcze gdzie wagon dla rowerów, takowy miał być w składzie (przewóz rowerów), ale od konduktora dowiaduje się że mam wsiadać do ostatniego wagonu. Szara rzeczywistość PKP, w ostatnim wagonie znajduje się przedział dla podróżnych z większym bagażem więc znajduje sobie jakieś tam miejsce. Pociąg rusza, mnie zlewa pot, myślę sobie nieźle pocisnąłem jadąc na dworzec, a wydawało się że jadę na luzie. Widzę jednak że pot leje się strumieniami nie tylko ze mnie, wszystko jasne, jest bardzo gorąco.
Podróż do Wrocka mija na pogawędce z przygodnie napotkanym podróżnym, który para się paralotniarstwem, w międzyczasie dwa dłuższe postoje, które są nie planowane w rozkładzie, jeden w szczerym polu i w pełnym słońcu, w wagonie temperatura szybuje do prawie 50 stopni skali Celsjusza, zresztą przez całą podróż było między 45 a 47 stopni, więc te 3 stopnie nie czyniły wielkiej różnicy, z małym niewielkim ale, w trakcie kiedy pociąg się przemieszczał przez otwarte okna, wpadało nieco świeższego powietrza. W końcu docieram do Wrocławia, Marcin już za mną czeka, pakuje rower na bagażnik, a ja w tym czasie podążam na stację paliw poszukać czegoś do picia, nie piłem ponad 4 godziny, a w pociągu było nieco za ciepło :)
Ruszamy, kierujemy się na Kłodzko, mijamy kilka mniej ciekawych miejscowości, aby w okolicach Bardo ukazały się nam góry w pełnym tego wymiarze. W Kłodzku zakupy i małe co nie co i ruszamy do Lądka dopełnić formalności - opłacenie startu.
Gdy docieramy do Siennej, chwila nam schodzi na poszukiwanie naszej bazy, jak się miało okazać była nieźle zamaskowana. W tym czasie zaczęło już nieźle padać, burza z piorunami, chcemy się rozpakować, jednak okazuje się że gdzieś zapodziały się klucze od bagażnika dachowego. Na miejscu są już Jarek z Jackiem, wracamy do Lądka, w strugach deszczu zmierzamy ponownie do bazy zawodów, zgarbieni w poszukiwaniu kluczy, a nóż gdzieś wypadły i leżą, nie ma ich jednak, w bazie zawodów też nic nie wiedzą. Wracamy do samochodu, przemoczeni do suchej nitki. Nieco zrezygnowani w przekonaniu, że teraz to tylko rozwiercać zamki, Marcin podejmuje jeszcze jedną próbę, bingo klucze się odnalazły, wracamy w strugach ulewnego deszczu do naszej noclegowni, po drodze spotykamy jeszcze Jacka z Jarkiem, którzy wybrali się uzupełnić "izotoniki" :)
Rozpakowujemy siebie i rowery nie bacząc na ulewny deszcz, kiedy lądujemy w pokoju, nie pozostaje nic innego jak przebrać się, założyć coś suchego, zjeść kolację pogadać nieco w oczekiwaniu na resztę ekipy, która niebawem dotrze.
W końcu docierają Wojtas, Marek, Jacek i Mariusz. Jest późno więc wymieniwszy parę zdań udajemy się w objęcia Morfeusza.

Plan na nadchodzący dzień, na maraton, jest prosty, dojechać do mety przed 18:00 oraz nie być ostatnim na mecie oraz na trasie maratonu, oby nie jechał za mną quad z napisem KONIEC.

Ranek wita nas piękną słoneczną pogodą, zjadamy śniadanko i wkrótce myk na rowery. Docieramy na miejsce startu, chwila na pogadankach i ustawiamy się w sektory, startuję z ostatniego (491 m.n.p.m.).





Nadchodzi chwila startu, ruszamy, strasznie ciężko, więc szybko zmieniam z 44/11 na niższy bieg, obie przerzutki idą w ruch i w tym momencie spada łańcuch, szybko zakładam i ruszam, nawet nie wyjechałem jako ostatni z sektora :)

Po przejechaniu około 1 km orientuję się że nie mam licznika, zawracam w kierunku startu, warto było, licznik leżał tam gdzie spadł łańcuch, podnoszę go i ruszam.

Nieco wkuty, nie bacząc że planowałem od startu jechać spokojnie, mocno naciskam, aby jak najszybciej zniwelować różnicę do ostatniego w peletonie. Po około 2 km udaje się dojść ostatnią osobę, która wpycha rower na pierwszym kamienistym podjeździe, przed babką jeszcze troje innych podąża z buta, nie zsiadam z rowera, naciskam i wyprzedzam już nie jestem ostatni, jestem przed ostatni :), chwilę później po kolejnym podjeździe mam już co najmniej 5 osób z tyłu. Przełęcz pod Chłopkiem (733)jest już za plecami, teraz podjazd na Wilczyniec (877). Przed sobą dostrzegam Marca, wpycha rower na górkę. Mnie udaję się podjechać. Jakiś czas jadę za nim, mam go w zasięgu wzroku, na nawet łatwych zjazdach oraz prostych odcinkach nieco mnie ucieka, jednak na podjazdach dystans udaje się zmniejszyć. Gdzieś jeszcze przed Puchaczówką w okolicach wzniesienia Pasiecznik (883), wyprzedzam Jabłczyńską, długo będziemy się na trasie tasować. Kolejny mocny podjazd, kolejni piechurzy popychający swe rowery, mnie jednak udaje się wjechać (897). Czuję że jestem nieco zmęczony, pościg i wjeżdżanie na wszystkie dotychczasowe górki, na które jak widziałem większość wpycha rowery, kosztowało mnie sporo sił, więc muszę nieco spuścić z tonu, przecież to dystans giga, muszę o tym pamiętać. Jadę spokojnie, równym tempem na tętnie około 150bpm.

Trasa prowadzi Drogą Albrechta, która wije się zboczem Czarnej Góry i Jaworowej Kopy
Szeroka szutrowa ścieżka, nieco w dół, jedzie się tu dość szybko, doganiam i zaczynam wyprzedzać Ślązaka, który jedzie z przodu, atak jednak podejmuje w najmniej sensownym miejscu i momencie, w chwili kiedy trzeba skręcić w lewo na łąkę i jechać w dół. Nie spostrzegam oznakowania, skupiony na wyprzedzaniu i tylko dzięki zimnej krwi Ślązaka nie dochodzi do kraksy. Ostro hamuję, zawracam, skręcam w dół na łąkę. Ślązak ponownie mnie uciekł, jest już na dole. przed ścianą lasu. Część jadę część sprowadzam, nie chcę ryzykować. Gdzieś na tym zjeździe ponownie doganiam Ślązaka i wyprzedzam.
Na dole zjazdu ostry zakręt w prawo i pod górę, mocno zwalniam, widzę nieszczęśnika, który "zdjął" w kamieniach przednią oponę, wszystko otrzaskane mleczkiem, dla niego to już koniec tego maratonu, grupka stojąca na zakręcie instruuje go, aby zamiast podchodzić pod górkę, poszedł inną ścieżką, skąd będzie miał bliżej do Międzygórza.
Wspinając się chwilami, chwilami jadąc po płaskim czy lekko w dół zostawiam za sobą górę Parkową i Międzygórz. Dalej trasa prowadzi ku leśniczówce Jawornica i dalej pod górkę wzdłuż rz.Wilczka, gdzie na 18 km czeka obficie zastawiony bufet i rozjazd trasy Mega/Giga. Dłuższy czas spędzam korzystając z dobrodziejstw bufetu, w pewnej chwili docierają tu Jabłczyńska i Ślązak. Dość już tego dobrego, trzeba ruszać, zostawiam za sobą bufet i zaczynam podjazd na Śnieżnik. Z początku trasa jest łatwa po płaskim, lekko z górki, a podjazdy dość proste i krótkie, przed sobą widzę jakichś uciekinierów, próbuje ich dojść, jednak wkrótce zaczyna się poważniejszy podjazd pod górkę, który dopiero na Śnieżniku się kończy, dystans nieco zmniejszyłem, jednak nie udaje się dogonić. Odpuszczam, nie chcę się wypruć z sił, za mną na dłuższych prostych widzę Jabłczyńską i Ślązaka, gdzieś przed szczytem udaje się mnie doścignąć jednego z maratończyków który wpycha rower, widać że ma dość. Wyprzedza mnie też żwawo gostek który jakiś czas temu na poboczu naprawiał rower. Docieram w końcu na najwyższy punkt maratonu (1257) do schroniska lekko w dół. Przed zjazdem po łączce zatrzymuje się i upuszczam powietrze, mam za dużo go i koła odbijają się jak pingpongi :)
Dochodzi mnie w tym czasie Jabłczyńska, jednak na łączce jadę pierwszy, początek ścieżki sprowadzam. Odcinkami staram się jechać, niektóre ponownie zsiadam, jednak im niżej tym częściej jadę, w pewnym momencie ścieżka jest dla mnie w 100% przejezdna. Spostrzegam znajomą postać na poboczu łatającą dętkę, zatrzymuję się, Marcin miał pecha, złapał kapcia i to drugiego dziś, nie ma drugiego zapasu, więc zostają tylko łatki, jedną dętkę użyczam i zanim ruszyłem, ponownie jestem za Jabłczyńską, nie zwlekając ruszam przed siebie. Dokręcam aby tylko jak najszybciej wyprzedzić Ją. Dość szybko osiągam cel, jednak zjazd się dość szybko kończy, i ostro w prawo, punkt kontrolny a zaraz za nim wodopój dla dystansu giga, na Śnieżniku skończyło się picie w bukłaku, więc chętnie korzystam z okazji, zatrzymuje się i uzupełniam zapasy, w tym czasie ponownie wyprzedza mnie Jabłczyńska. Ruszam. Ponownie trzeba się wspinać pod górkę, tym razem wśród ogona dystansu mega, który po części wpycha rowery a po części stara się jechać. Ścieżka jest dość trudna, nie dość że pod górę to w dodatku sporo błota, a fragmentami płynie wartko woda. W końcu dochodzę uciekinierkę jeszcze przed przełęczą śnieżnicką, zjazd po szerokiej szutrowej ścieżce usłanej kamieniami zaczynam spokojnie, jednak już po chwili na liczniku grubo ponad 30km/h, kogoś z mega wyprzedzam, na poboczach trup ściele się gęsto, co kilkadziesiąt metrów, a to przy rynnie odpływowej, a to po kilku większych kamykach od jednego do trzech rowerzystów walczy z laczkami a to na prawym poboczu za kilka metrów na lewym lub obu, na dystansie niespełna 4 km około 20 osób łata lub wymienia dętki. Zjazd wokół wzniesienia Storma, kosztował wiele osób sporo czasu na wymianę i/lub łatanie dętek, mnie udaje się bez przygód przejechać, cały czas na stojąco, rowerem strasznie trzęsie, zaczynają boleć nadgarstki, bolą nogi.

W końcu docieram do drugiego bufetu. Kolejny postój. W tym miejscu rozchodzą się ścieżki mega i giga. Ruszam, gigowcy jadą w prawo, pod kolejną górkę zostawiając z lewej wzniesienie Porębek, zaś mega skręca w lewo, w dół, aby objechać Porębek.
Na podjeździe pod Płaczka, drogą nad lejami, po raz kolejny i ostatni wyprzedzam Jabłczyńską, jestem zdeterminowany na tyle aby ponownie wykrzesać z siebie więcej sił, ponownie tętno skacze pod 170, obracam się rywalka zostaje dość mocno z tyłu, przed sobą mam łagodny podjazd, droga nad lejami jest bardzo malownicza, szkoda że nie ma dość czasu na podziwianie widoków. Gdzieś pracują drwale, którzy zadają pytanie ile jeszcze osób jedzie, odpowiedziałem że minimum 8 a 10 osób.
Odcinek zjazdu kończy się trzema wykrzyknikami i ostro w prawo. Zaskoczenie z początku po h... te wykrzykniki, na tak łatwej szutrowej ścieżce, ale po chwili wszystko było jasne. Ostro w górę, rynną po głazach o kamieniach. około 55 metrów w pionie i 30 do pokonania z buta. Podchodzi się ciężko, nogi się ślizgają, prędkość oscyluje w granicach 2-4km/h. W końcu jestem na szczycie, jest ~44 km, 950m.n.p.m. na początku szlaku granicznego nie wydaje się że będzie trudno, jednak już po kilkuset metrach jazdy wśród borówek, korzeni i skał, zaczyna się mokro, błotniście, jedno wielkie bagno. Jedzie się trudno, jednak wmawiam sobie że jeszcze tylko 100, 200 metrów i będzie normalnie, jestem jednak w błędzie.
Do przełęczy Płoszczyna (817) 5 km bagna, jednak w końcu docieram do bufetu, na miejscu jest sam G.Golonko, namawia aby korzystać z bufetu, co czynię, wciągam żela, mocno popijam, uzupełniam pustawy już bukłak. Po wymianie kilku zdań z G.G. okazuje się że zwycięzca jest już od 30 minut na mecie, a kolejne 10 km nie jest nic inne od tych 5 km, które przejechał przed chwilą. Pocieszony perspektywą dalszego taplania się w błocie, wypompowany z sił, walka na bagnie i wysiłek przejechania w całości pierwszego odcinka, zabrały mi zbyt wiele nadwątlonych już sił, rezerwy zaś były niewielkie. Po chwili dojechał Marcin, szybko uzupełnił zapasy i ruszyliśmy ku drugiej części szlaku granicznego, ku bagnu.
Chwile jechaliśmy razem, jednak czułem nadchodzący kryzys, brakowało coraz częściej sił, perspektywa kolejnych kilometrów w błocku dołowała i odbierała zapał do jazdy. Po kilku minutach zostaję z tyłu, Marcin ucieka, a ja nie próbuję nawet Go ścigać. Kolejne kilometry walczę ze ścieżką i wszechobecnym błotem, a może głównie ze sobą i własną słabością. Mijam kilku Czechów pchających rowery, wokół piękne borówki, aż chciało by się zatrzymać i ich skosztować. Staram się jechać, jednak w paru miejscach daję za wygraną, zsiadam z rowera, kawałek pcham i tak mijają kolejne minuty. Minuty się dłużą, czas ucieka, wszystko trwa wieczność, a ja mam wrażenie że szlak oraz błota nie mają końca, zaczyna mnie ogarniać zwątpienie, zaczynam powątpiewać że przed 18 dotrę na metę.
Gdzieś w okolicach wzniesienia Rude Krzyże (1053) zsiadam z rowera, kładę go w borówki, teren wygrał ze mną, muszę odpocząć, mam dość. Wyjmuję żel, mocno go popijam, około 5 minut siedzę i podziwiam widoki, w tym czasie wyprzedza mnie jakiś rowerzysta, ma czerwoną nalepkę, właśnie straciłem lokatę, jednak mam to gdzieś, teraz muszę nieco odpocząć, wiem że te kilka minut pozwoli mnie odżyć, odżyć na tyle, aby być może pokonać pozostały do mety dystans, dalsza jazda czy prowadzenie rowera nie dały by tyle co te kilka minut spędzone na odpoczynku. Pozbywam się wody z bidonów, po co mnie dodatkowy kilogram czegoś co nie potrzebne.
Ruszam w dalszą drogę. Jeszcze jedno wzniesienie do pokonanie i zaczyna się techniczny singielek pośród drzew również powalonych drzew, jest to całkiem ciekawa i miła odmiana po tych kilkunastu km spędzonych na bagnie szlaku granicznego. Wyjazd z singielka, strzałka kieruje prawo, duktem nad Spławami w dół, 3 km zjazdu są dość przyjemne, chociaż strasznie telepie na kamieniach, przyhamowuję przed każdym zakrętem, nie wiem co jest za zakrętem, a nikogo nie ma przed mną, również za sobą nie widzę pościgu. Bufet na 60km (744m.n.p.m.) mijam bez zainteresowania, mam sporo wody w bukłaku. Bezpośrednio za przedostatnim bufetem zaczyna się ostatni podjazd tego dnia. Gdzieś w tej okolicy spostrzegam kolejny raz tego dnia Jabłczyńską, co jest u licha, teleportacja ?. Czarnobielskim Duktem przez siodło Martena oraz Czarny Dukt docieram do Przełęczy Sucha (1003), spodziewałem się że ten ostatni odcinek będzie wyjątkowo trudny, jednak wbrew oczekiwaniu jestem nadspodziewanie szybko na przełęczy, spoglądam na licznik, sprawdzam wysokość, wygląda że teraz już tylko w dół.
Odcinek osfaltem, wrzucam na blacik i na płaskim odcinku asfaltu przyśpieszam do 25km/h, ostatni już bufet mijam, przez myśl nawet nie przeszło aby z niego skorzystać, zresztą chłopacy już się zwijali. Zaczyna się zjazd, początkowo asfaltowy, jednak za bufetem szutry i kamienie, pytanie ilu tu miało jeszcze kapcia :). Jadę dość ostrożnie, na prostych pozwalam się rozpędzić rowerkowi, chwilami nawet dokręcam, jednak przed każdym zakrętem zwalniam do bezpieczniejszej prędkości. Gdzieś na zjeździe mijam turystów z kijkami, którzy uciekają do rowu, szutrówka się kończy. Kawałek dziurawym asfaltem, malusi podjeżdzik i już prawie meta, Jakieś pojedyncze zabudowania, tablica Stronie Śląskie. Wypatruje bacznie strzałek, aby gdzieś nie skopać na ostatnim kilometrze, w końcu rondo no i meta.
Na mecie oficjalny czas to 7 godzin 20 minut i 40 sekund. 113 lokata na 121 którzy ukończyli. 18 zawodników nie ukończyło na dystansie giga.
Do pozostałych kumpli z teamu spora strata o ile nie ogromna.
Trasa fajna, pomimo że bagno i szlak graniczny przeklinałem, to już po maratonie uważam że była to jakaś odmiana w stosunku do całości maratonu czy też innych edycji.



Na mecie jeszcze chwila na pogaduchy, makaron, zdjęcie z G.G. i ruszamy do domciu na odpoczynek, jednak te 5,5 km miało być pełne niespodzianek i przygód :)
Zdjęcia w dużej części Marcina, thx :)

Dane wyjazdu:
11.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dojazd na maraton oraz powrót ze Stronia Śląskiego do Siennej

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 0

Rankiem przed maratonem 5,5 km w dół do Stronia Śląskiego

Po maratonie powrót.
W drodze powrotnej dużo niespodzianek: zerwany łańcuch, wyrwane bloki w SPD, centra tylnego koła, pogięta tarcza hamulcowa, zerwana szprych. Aż strach pomyśleć coby było gdyby przyszło jechać dalej :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
15.28 km 0.00 km teren
00:33 h 27.78 km/h:
Maks. pr.:51.06 km/h
Temperatura:23.9
HR max:157 ( 88%)
HR avg:117 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dojazd na dworzec PKP z przygodami

Piątek, 6 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 2

Do dworca PKP niby nie mam daleko, około 7 km, jednak tym razem musiałem nieco więcej przejechać. Umówiłem się z Z3waza na dworcu PKP we Wrocławiu skąd dalej mieliśmy jechać samochodem do Siennej. Wyszedłem na tyle wcześnie aby spokojnie zajechać na dworzec, kupić bilet i w drogę do Wrocławia, jednak, było by zbyt różowo. Gdy przejechałem już za Rondo Rataje, coś mi piknęło, że telefon został w domu podpięty do ładowarki. Zatrzymałem się szybkie sprawdzenie, no tak nie mam go ze sobą. Zawracam i do domciu ...
Telefon leżał gdzie go zostawiłem, grzecznie sobie czekał. Jednak jest na tyle późno że pociąg którym miałem jechać muszę sobie darować, na szczęście z Poznania do Wrocławia pociągi są często, więc wsiadam na rower i jadę ponownie na dworzec.
Dojeżdżając do wiaduktu, zjeżdżam na chodnik, będąc już na wiadukcie, z bocznej kieszeni plecaka wysuwa się butelka z wodą, na tyle pechowo że kula się w kierunku barierki i spada gdzieś między tory w dół. Super ...
Kupuję bilet, jednak do odjazdu pociągu bardzo mało czasu, zostaje tylko szybkim krokiem podążyć na peron, załadować się i w drogę, na zakup wody już nie ma czasu.
Oczywiście okazuje się że w składzie (przewóz rowerów wg strony PKP) nie ma wagonu dla rowerzystów, konduktor komenderuje abym wsiadał do ostatniego wagonu, szare realia PKP.
W pociągu skwar, licznik na rowerze pokazuje że temperatura znacznie przekracza 40 stopni (45-47 zależnie od tego czy jedzie czy stoi), a pociąg jedzie wolno, a do tego dwa razy stoi w szczerym polu, zero ruchu powietrza, duszno i ledwo da się żyć, a woda leży na torowisku.
Gdy tylko docieram do Wrocławia, odszukuje Marcina, On ładuje rower na dach samochodu, a ja spragniony pędzę na stację kupić coś mokrego i najlepiej zimnego do picia....
Do Siennej docieramy dość szybko robiąc postój w Kłodzku na małe zakupy i późny obiad lub jak ktoś woli wczesną kolację.
Można dojść do wniosku że jakieś fatum dziś na mnie ciąży, na miejscu w Siennej okazuje się że nie ma kluczy od bagażnika, ale o tym już w innym sprawozdaniu -> Opis linka
Kategoria do 100 km