Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2012

Dystans całkowity:889.94 km (w terenie 247.41 km; 27.80%)
Czas w ruchu:41:10
Średnia prędkość:20.77 km/h
Maksymalna prędkość:52.57 km/h
Suma podjazdów:4963 m
Maks. tętno maksymalne:179 (101 %)
Maks. tętno średnie:164 (92 %)
Suma kalorii:21652 kcal
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:74.16 km i 4h 07m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
26.00 km 0.00 km teren
01:00 h 26.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

do/z pracy

Wtorek, 31 lipca 2012 · dodano: 02.08.2012 | Komentarze 0

dojazdy oraz powroty z pracy
Kategoria Dojazdy do pracy


Dane wyjazdu:
65.00 km 0.00 km teren
03:20 h 19.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Praca 23-27/07/2012

Środa, 25 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Dojazdy/powroty do/z pracy zebrane z całego tygodnia
Kategoria Dojazdy do pracy


Dane wyjazdu:
54.00 km 12.00 km teren
01:48 h 30.00 km/h:
Maks. pr.:52.10 km/h
Temperatura:18.0
HR max:171 ( 96%)
HR avg:142 ( 80%)
Podjazdy:120 m
Kalorie: 1128 kcal

BM wersja zmodyfikowana

Wtorek, 24 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Wtorek po pracy chciałem sprawdzić czy doszedłem już do siebie po ostatnim wypadzie nad morze, więc najlepiej wsiąść na rower i ...
Jak pomyślałem tak też zrobiłem, nie miałem zmienionych kół na szersze, więc wypadło jechać na tych samych, które miałem jadąc nad morze.
Nie miałem specjalnie koncepcji na wyjazd, tym bardziej że nie chciałem nigdzie daleko, jednocześnie miało być w miarę możliwości po mniej ruchliwych drogach. Zdecydowałem się pojechać trasą zbliżoną do Poznańskiego BM, jednak omijając szczególnie piaszczyste fragmenty, uznałem że szutry i twarde gruntówki mogą być, ale piaski już nie.
Ruszyłem z Malty, ścieżkami, którymi biegnie BM. Czułem każdy kamyczek na ścieżce, jednak specjalnie źle się nie jechało, dość szybko dotarłem w okolice J.Swarzędzkiego, tu jednak musiałem odpuścić sobie krótki podjazd w lewo ze ścieżki, pomknąłem prosto. Po dojechaniu do Gruszczyna miałem chwilę zastanowienia, ryzykować trasę BM i walczyć z piaskiem, czy pokombinować i pojechać nieco inaczej. pokombinowałem i pojechałem na Kobylnice, dalej 5 do Biskupic gdzie opuściłem ruchliwą drogę, skierowałem się asfaltami na Promienko, Promno, Góra, Jankowo, Gortatowo, Gruszczyn, J.Swarzędzkie (tym razem w 100% asfalcik), Malta i Dom.
Na odcinku trasy szybkiego ruchu między Kobylnicą a Biskupicami wykręciłem najwyższą swoją prędkość, sprawdzając jednocześnie do ilu podbiję swe tętno, jednak przy 52km/h umarłem i musiałem mocno zwolnić, jednak udało się z podbiciem tętna do 171 :). Później już jechałem znacznie spokojniej, starając się aby tętno utrzymywać około 130-135 uderzeń na minutę. Wygląda na to że organizm doszedł do siebie po wypadzie nad morze, nie jest w 100% tak świeży jak był w sobotę rano, jednak wiele już nie brakuje.
Wracałem już przy zachodzącym słońcu, na ścieżkach maltańskich było już dość mroczno, jednak w domu byłem jeszcze przed zachodem słońca :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
320.42 km 0.00 km teren
12:04 h 26.55 km/h:
Maks. pr.:52.57 km/h
Temperatura:17.6
HR max:175 ( 98%)
HR avg:138 ( 77%)
Podjazdy:1175 m
Kalorie: 7446 kcal

Poznań-Kołobrzeg A.D.2012

Sobota, 21 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 4

Sobotni poranek 21/07 pobudka o 4:00 zaledwie po niespełna 2 godzinach snu, 50 minut później wsiadam na rower i ruszam do Krzysztofa, na termometrze zaledwie 10 stopni. 9 km które mnie dzieli jadę bardzo szybko i już o 5:05 jestem na Jego osiedlu, 15 minut jazdy, nie schodziłem poniżej 35km/h tętno było bardzo wysokie, jednak przynajmniej byłem prawie o czasie, lecz na niewielkim zgonie. Kiedy już jestem prawie na miejscu, ktoś dzwoni, jednak dzwoniącego telefonu nie odbieram, bo o tej godzinie może dzwonić tylko Krzysztof, a ja za minutę jestem u niego. Chwilę szukam jak zwykle klatki schodowej, w której mieszka, aby wkrótce potem dowiedzieć się, iż zaraz schodzi. Ta chwila trwa na tyle długo że ruszamy po 5:30 :(.
Poprzednio gdy jechaliśmy do Kołobrzegu, start był również opóźniony. Temperatura zaledwie 11 stopni, o 1 stopień więcej niż 40 minut wcześniej, wiatr niewyczuwalny, zanosi się na pogodny dzień. Przez kilka minut przebijamy się osiedlami w kierunku trasy wylotowej na Oborniki. Po godzinie jesteśmy w Obornikach, nie zatrzymując się, szybko wyjeżdżamy z miasta, parę kilometrów za Obornikami pierwszy krótki postój na siusiu, banana i zdjęcie kurtki. Ruszamy w dalszą drogę po 9 minutach. Dość szybko mijamy większe i mniejsze wioski, aby zatrzymać się na nieco dłużej w Połajewku - Krzysztof ma jakieś problemy gastryczne. Mija nieubłaganie czas, po ponad 16 minutach ruszamy w końcu w dalszą drogę, do Czarnkowo już niedaleko. Po około 30 minutach nieco wolniejszej jazdy niż miało to miejsce przez ostatnią godzinę, jesteśmy w Czarnkowie.
W przeciwieństwie do wyjazdu z przed 3 lat, tym razem nie szukamy sklepów i jedzenia, zatrzymujemy się dopiero na moście nad Notecią, zaraz za granicami miasta. Chwila przerwy na zdjęcia, banan i już czas nagli, aby w dalszą drogę ruszać.
Noteć pod Czarnkowem © toadi

Za Czarnkowem w drodze do Trzcianki, zaczynamy odczuwać, że jedziemy jednak pod wiatr, z początku wiatr jest słaby, jednak z każdą godziną powoli się wzmaga, lub tracę siły i coraz bardziej zaczynam odczuwać jego oddziaływanie. Faktem jest jednak że przed 7 nie było widać po drzewach i zaroślach aby wiał, a określenie kierunku był nie możliwe, zaś od kilku minut wiemy już skąd dmucha, a i po zaroślach i drzewach widać jego obecność :(
Most na Noteci (Czarnków) © toadi

Ostatnie spojrzenie za siebie zanim ruszymy na Trzciankę © toadi

północna strona Noteci, za mostem © toadi

No moście © toadi

Około 11 km przed Trzcianką dostaję pierwszą zmianę od Krzysztofa, całkiem przyjemnie się jedzie za drugą osobą, tętno spada z około 150 do 130-140 wyraźnie lżej się jedzie. Miasto mijamy dość szybko, zasobów nie ma potrzeby uzupełniać więc nie zatrzymujemy się, jednak zaraz za miastem krótki postój na brzegu jeziora aby chwilę odpocząć i coś zjeść. Dochodzi trzecia godzina jazdy, nie licząc przerw, więc pora na małe jedzonko. Jeszcze przed wyjazdem założyłem, że co mniej więcej godzinę (około 30 km) będę robił krótki 5-10 minutowy postój, aby w spokoju się posilić.
Po niespełna 10 minutach ruszamy w dalszą drogę, kolejny punkt docelowy to Wałcz. Docieramy do granicy województwa wielkopolskiego, zanim wjedziemy na teren zachodniopomorskiego, zatrzymujemy się aby uwiecznić tę chwilę na fotkach.
granica województw © toadi

spojrzenie za siebie, wielkopolska wita © toadi

Na jednym z podjazdów Krzysztof mocniej naciska i wychodzi ponownie na prowadzenie, jedzie przodem około 10-11km, a ja ponownie oszczędzam siły jadąc za nim. Gdzieś niefortunnie oparłem rower i czujnik prędkości nieco się odchyla, nie spostrzegłem tego od razu, jakiś czas jadę i wpatruję się w wariujący licznik, który pokazuje jakieś rozpaczliwie niskie prędkości, z zerową włącznie. Po około 4-5 km postanawiam się na chwilę zatrzymać aby poprawić położenie czujnika. Doganiam Krzysztofa i ponownie jadę za nim, jednak widzę że zaczyna zwalniać, a w dodatku wykonuje dość ryzykowny manewr, wyjeżdżając w kierunku wyprzedzającego nas samochodu, odbił dobry metr do osi jezdni, więc wkrótce daję Jemu zmianę.

Przed Wałczem jest pasmo kilku podjazdów i zjazdów, ale generalnie jedzie się głównie pod górkę wbijając na ponad 70 metrów wyżej, niż jest to przed pierwszym z podjazdów. Tu praktycznie każdy z nas jedzie indywidualnie, każdy na własny sposób, ja staram się wykorzystać zjazdy, po to aby rozpędzić się niewielkim kosztem i kolejny podjazd pokonać mniejszym wysiłkiem, wytracając powoli prędkość na podjeździe.
Kilka kilometrów przed Wałczem © toadi

Krzysztof ma całkiem odmienną taktykę, stara się odpoczywać na zjazdach, a później mozolnie walczy na podjazdach. w tym czasie parę razy zatrzymuję się na szczytach lokalnych górek. Przed Wałczem kolejny raz po krótkim pościgu doganiam Go i wyprzedzam, chwilę jadę przed nim, mijamy linię pierwszych zabudowań Wałcza, w tym słyszę za sobą hałas i soczyste "kur...". Obracam się i spostrzegam Krzyśka w rowie. Nie wiem jeszcze co się wydarzyło. Podprowadzam poboczem rower do Krzysztofa i dowiaduję się, że na dobrą sprawę również i On nie wie co się wydarzyło, iż znalazł się w rowie, stwierdza że kolejny raz go "zamuliło" i stracił na chwilę kontrolę nad rowerem i tym co się wokół niego dzieje. Na Jego szczęście lądowanie w rowie okazało się dość miękkie. W rowie na poboczu mija kilka długich minut, postanawiamy że musimy się zatrzymać na dłużej i coś zjeść. Decyzja jest prosta, musimy dojechać do centrum i poszukać albo sklepu albo kawiarni. Krzysztof wybiera wariant z kawiarnią, zamierza również kontynuować dalszą jazdę na Kołobrzeg, jednak chce koniecznie coś zjeść i wypić kawę aby Go odmuliło. Około 2 km pokonujemy w bardzo wolnym tempie, spokojnie docieramy do tej samej kawiarenki na rogu, w której jedliśmy poprzedniego razu jadąc do Kołobrzegu w czerwcu 2009.
Wypijam kawę i zjadam naleśniki, podobnie Krzysztof, zjada jakieś ciacha, dwie kawki i po 40 minutach jesteśmy gotowi ruszać w dalszą drogę nad morze.
Wałcz © toadi

Jeszcze krótki postój przy banku, parę złoty muszę wyjąć ze skarbonki aby mieć gotówkę na dalszą drogę. Za sobą mamy 117km, przed nami jeszcze około 140km.
Powoli jedziemy przez miasto kierując się zgodnie z oznakowaniem najpierw na Szczecin, a później na Kołobrzeg, na wyjeździe z miasta, nieco mnie zarzuciło na torach, które pod mało ciekawym kątem przecinały drogę, wada wąskich oponek, ale obyło się bez wywrotki, nawet podpórki nie zaliczyłem. Parę kilometrów za miastem zjeżdżamy do lasu w wiadomym celu. Na odcinku drogowym, który jest bardzo szeroki (dawny pas drogowy lotniska), na poboczach sporo straganików z miodem, grzybami itp. Nie zatrzymujemy się jednak, jedziemy przed siebie, miód i grzyby nam są nie potrzebne. W połowie długości "lotniska" zjeżdżam na lewo, robiąc miejsce na zmianę Krzysztofowi, nie zajarzył jednak o co chodzi :), przez kolejne 7 minut jadę na kolę (trzecia zmiana i ostatnia), jednak prędkość dość mocno spada do 25km/h i niżej, więc szybko ponownie wychodzę na zmianę.
Na 140 km, jeszcze przed Czaplinkiem kolejny postój, ponownie zatrzymujemy się na małe co nie co, i odpoczynek. Od wyjazdu z Wałcza, na odkrytych odcinkach dość mocno dokucza nam wiatr, więc i siły szybko się kurczą. Jesteśmy niecałe 11 km przed Czaplinkiem i 111 km od Kołobrzegu. Czas szybko mija, prawie 30 minut postoju powoduje, że robi mnie się dość chłodno, rozgrzane ciałko szybko studzi wiatr, 18 stopni Celsjusza nie powala, słonko dziś nie rozpieszcza, jednak dla samej jazdy to korzystne. Ruszamy w dalszą drogę i już po chwili jesteśmy 6 km przed Czaplinkiem, ponownie zatrzymujemy się, aby udokumentować wiekopomną chwilę kiedy do Kołobrzegu pozostało nam tylko, albo aż 100km.
Jeszcze 100 km do Kołobrzegu © toadi

Zadowolony z półmetka wyprawy :) © toadi

Ruszamy, do Czaplinka zostało 6 km, do kolejnego większego postoju, który był zaplanowany pozostało 11 km. Czaplinek mijamy bez zatrzymywania się. Na podjeździe za miasteczkiem Krzysztof zostaje, zwalniam i chwilę czekam, żeby ponownie siadł mnie na koło, powoli przyśpieszam, na liczniku 18-19 km/h, jednak kiedy się obracam okazuje się, że Krzysiek nie utrzymał koła, ponownie zwalniam, jedziemy z prędkością 16-18km/h do Starego Drawska pozostało około 5km. W końcu jesteśmy przy ruinach Zamku Drahim. Szukamy knajpy.
Chwilę siedzę z Krzysztofem, krótka rozmowa, propozycja aby sprawdził na GPS gdzie ma najbliższy dworzec PKP, jednak pomimo że za nami zaledwie 160 km, minęła 14:00 i prawie 100 km do Kołobrzegu plus 45 do Koszalina, chce jechać dalej. Dalsza podróż w tempie jakie było na ostatnich kilometrach plus prawdopodobne liczne postoje nie dają szans na dojechanie w sensownym czasie do Kołobrzegu i zdążenie na pociąg z Koszalina, zaś czekanie za rannym pociągiem nie wygląda już tak różowo. Jednak Krzysztof jest zdeterminowany do tego aby dojechać do Kołobrzegu mimo wszystko, wyklucza możliwość odpuszczenia i powrotu pociągiem, w wyniku różnicy zdań, postanawiam zostawić go w restauracji a samemu ruszyć na Kołobrzeg. Nie zamawiałem jedzenia, nie czułem takiej potrzeby aby chwilę po 14 jeść, ostatnie kilometry były w spokojnym dość tempie, a w dodatku na postojach sporo zjadłem więc ruszam w drogę. Jest 14:10.
10 km dalej, za Kluczewem, na skraju lasów ciągnących się pod Połczyna Zdrój jestem zmuszony zatrzymać się i iść w krzaczki :). Jadąc najpiękniejszym odcinkiem trasy do Kołobrzegu staram się trzymać prędkość powyżej 30km/h i jednocześnie rozglądam się na boki podziwiając okoliczne widoki, wzniesienia, lasy, jeziora. Ten najpiękniejszy z całej trasy odcinek bardzo szybko mija i już jestem w Połczynie. Poprzednio w 2009 zatrzymywaliśmy się w centrum aby coś zjeść, tym razem miasto jest tylko jednym z wielu mijanych dziś miejsc. Górka za miastem, 30 metrowy podjazd kosztuje mnie sporo sił, odczuwam wyraźnie że się kurczą i niewiele ich już pozostało w rezerwie.
Na 190 km skręcam w leśną ścieżkę i robię krótką przerwę na jedzonko zanim zaczynę walkę z kolejnym ponad 30 metrowym podjazdem. Po zdobyciu podjazdu, kolejne 25 km to głównie zjazd w dół, co prawda jest tu kilka krótkich podjazdów, jednak dzięki korzystnemu nachyleniu terenu udaje się mnie trzymać prędkość w granicach 33km/h. W końcu docieram do Białogardu, miasto ciągnie się w nieskończoność, mijają minuty, w końcu znajduję się u wylotu miasta. Jednak kolejne 34 km czeka mnie walka z silnym wiatrem, który do samego Kołobrzegu będzie dmuchał prosto w twarz i starał się uprzykrzyć końcówkę trasy. U wylotu miasta robię kolejny postój, ostatni już przed Kołobrzegiem.
Wiem co mnie czeka przez najbliższe 70-90 minut, pamiętam prognozę z meteo o kierunku i sile wiatru na dziś, więc tym razem zjadam więcej niż na poprzednich postojach, wypijam większość wody jaką mam jeszcze ze sobą, zostawiając około szklanki w bidonie na ostatnie 34 km, bukłak jest już pusty. Czas ruszać w kierunku morza na ostatni etap.
Z początku, walka z wiatrem jakoś mnie idzie, jednak powoli tracę siły i coraz mniej mam chęci na walę z wiatrem. Na skrzyżowaniu przed Karlinem, decyduję się na jazdę przez miasteczko, aby chociaż na krótko schować się przed wiatrem wśród zabudowań. Jednak miast szybko się kończy i zaczynają się dalsze zmagania z wiatrem, z każdą minutą zaczynam odczuwać coraz wyraźniej zmęczenie, powoli zwalniam, nawet już nie próbuję utrzymywać prędkości 30 km/h zadowalam się 28, aby stopniowo zwolnić do 26. Na podjazdach prędkość spada jeszcze bardziej, nie trzymam nawet 20km/h ostatnie 10 km przed Kołobrzegiem walcząc z silnym wiatrem kulam się zaledwie 22-25 km/h, jednak mam spory zapas czasu, który wypracowałem na odcinku Stare Drawsko - Białogard, więc się specjalnie tym nie przejmuję.
W końcu z dala widzę już miasto, cel już blisko, z niecierpliwością wypatruję tablicy z napisem KOŁOBRZEG, w końcu jest. Jestem prawie u celu, został jeszcze tylko kawałek do dworca i molo jeszcze tylko 10 minut i KONIEC.
Prawie u celu © toadi

Tablica informująca o lokalnych atrakcjach © toadi

Tradycyjnie już, można by rzec, zatrzymuje się przed tablicą określającą granice miasta, jest 17:34, mam godzinę do pociągu. Jestem szczęśliwy że dojechałem do celu, co prawda został jeszcze kawałek do dworca PKP i plaży, jednak to już nawet gdybym miał się czołgać było na wyciągnięcie ręki. Cieszę się w duszy że to już kres dzisiejszych zmagań, pomimo zmęczenia, pragnienia i silnego głodu jestem szczęśliwy, zadowolony, wszystko ze mnie schodzi.
Po wjechaniu do miasta, szybko docieram w rejon dworca, od kilku minut, może nawet więcej niż kilku minut mocno mnie ssie, jestem głodny, strasznie głodny, w gębie od prawie godziny nie gościła nawet kropla wody, za dworcem w okolicach plaży zatrzymuje się aby w końcu zaspokoić głód i pragnienie. Zamawiam na początek żurek, pierogi i herbatę. Jednak zanim skończyłem jeść domówiłem sobie naleśniki oraz schabowy z pyrami. O ten schabowy było jednak za dużo, ale to miało okazać się dopiero za chwilę, naleśniki z jakąś polewą i owocami szybko zniknęły z talerza, gdy dobrnąłem do połowy schabowego wyraźnie czułem się przejedzony, wynalazłszy jednak nie wiadomo skąd, jakieś rezerwy miejsca w żołądku i dokończyłem schabowego oraz pyry. Miałem chęć jeszcze na lody, jednak tylko chęć, miejsce na nie już by się nie znalazło.
Była prawie 18:30, albo szybko na dworzec i powrót do Poznania, albo na plaże której jeszcze nie widziałem, decyzja musiała zapaść szybko, gdyż do odjazdu pociągu było już niewiele czasu, a jeszcze bilet musiałem kupić, albo kierunek plaża i powrót z Koszalina do Poznania, jednakże ten drugi wariant miał pewien mankament, mankament w postaci dodatkowych 45 km do pokonania. Chęć spędzenia chociaż chwili nad brzegiem morza zwyciężyła, idę na plaże w pobliże molo, robię parę fotek, spędzam krótką chwilę wdychając nadmorskie powietrze z jodem, jednak silny i dość chłodny wiatr skutecznie zniechęca mnie do dłuższego pobytu na plaży. Zresztą na plaży pustki, za to tłumy ludzi na nadmorskim deptaku wśród bud jarmarcznych, sklepików, lodziarni, knajp itd. Przez ponad godzinę kręcę się rowerkiem po Kołobrzegu w strefie nadmorskiej, gdy dochodzi 20 w jednym ze sklepów kupuję butelkę wody, przelewam do bukłaka i powoli kieruję się w kierunku ronda, ronda przez które wjechałem do Kołobrzegu ponad 2 godziny temu.
Molo w Kołobrzegu © toadi

Morze pod Kołobrzegiem przywitało wiatrem, słońcem ale i chłodem © toadi

Plaża w Kołobrzegu © toadi

Morze © toadi

Rower na zasłużonym odpoczynku - plażuje © toadi

Zmęczony, najedzony, zadowolony © toadi

Okoliczna fauna © toadi


Jest 20:15 jadę 11 w kierunku Koszalina, wiatr który towarzyszył mnie w drodze z Białogardu do Kołobrzegu i skutecznie "umilał" podróż, ucichł, trochę szkoda, bo 45 km dmuchał by w plecy, a teraz cisza, listki prawie nie drgną, identycznie jak o poranku.
Staram się trzymać 30km/h, gdzieś w myślach zaświtała mnie idea aby podjechać jeszcze do jeziora Jamno. Kilometry szybko ubywają, słonko za moimi plecami coraz niżej, cień z każdą minutą się wydłuża, gdy minęła 21, słońce jest ledwo nad horyzontem, a wg słupków przydrożnych widać że mam za sobą dopiero 25km, jednak nie jadę nawet godziny. Gdy minęła 21:30 słońca od dobrych kilkunastu minut już nie widać i robi się coraz ciemniej, od prawie godziny dla własnego bezpieczeństwa jadę z zapalonymi światłami. Na drodze nr 11 co jakiś czas niemiła niespodzianka dla rowerzystów, zakaz jazdy rowerami, więc tam gdzie zakaz obowiązuję, jadę chodnikami i/lub ścieżkami rowerowymi o ile takowe są, na jednym z takich odcinków nie dostrzegam na czas dość wysokiego krawężnika i ze znaczną prędkością walę w niego, zablokowany amorek zajęczał, odblokował się a ja o włos nie zaliczam OTB, przez krótki moment jechałem tylko na przednim kole, aż zimny pot na mnie wyszedł, a może to skutek przemęczenia i wieczornego spadku temperatury. Na 35 km zatrzymuję się, robię fotkę aby sprawdzić czy cokolwiek wyjdzie na komórce przy ilości światła jaka jest, jednak wyszedł głównie mrok :(. W myślach nadal mam podjechanie do j. Jamno, jednak wiem że zdjęć żadnych już tam nie zrobię, nie znam terenu, nie wiem co mnie tam spotka, nie mam również mapy, więc pomimo, że zjazd na Jamno jest dobrze oznakowany, postanawiam sobie darować, może innym razem będzie dostatecznie dużo czasu aby tam zajechać i przed wszystkim za dnia a nie po zmroku.
Do dworca PKP zostało około 6 km, do odjazdu pociągu bardzo dużo czasu, więc odpuszczam i ostatnie 6 km jadę bardzo powoli w tempie około 14km/h, nie mam się do czego i gdzie spieszyć, jadę ścieżką rowerową i chodnikami, w końcu docieram do dworca, dochodzi godzina 22, kupuję bilet i pozostaje tylko czekać za pociągiem, czekać 2 godziny, około 11 w nocy dociera na dworzec Krzysztof, widać że jest bardzo zmęczony, i wkuty. Pociąg podjechał na peron jak to już pewnie w tradycji PKP z małym opóźnieniem, wsiadamy do ostatniego wagonu, konduktor ma pewne obiekcje co do tego, iż w składzie nie ma wagonu dla rowerów, jednak większych problemów nie stwarza. Większą część drogi siedzę na korytarzu, blokując przejście na tył wagonu i tym samym mając baczenie na rowery. Cześć trasy przesypiam co chwilę budząc się. Około 4 robi się widno, w pociągu jest bardzo zimno. Do Poznania docieramy o czasie. Żegnamy się na dworcu i ruszamy do domciu, pozostało jeszcze 7 km spokojnej jazdy. O 5 jestem w domciu, do wanny napuszczam gorącej wody, łykam aspirynkę, pajda chleba i do wanny. Cała niedziela to tylko sen i jedzenie. W poniedziałek rano do pracy, jadąc rowerem czuję w nogach zmęczenie, jednak nie jest źle, bywało znacznie gorzej.

Wyjazd udany jak dla mnie, chociaż tego dnia wolał bym przejazd z Kołobrzegu do Poznania, wiatr by wtedy nie przeszkadzał, a wręcz pomagał na trasie, więc i potu mniej bym z siebie dziś wylał. Bardzo dużo czasu przy niewielkiej ilości kilometrów które pokonałem schodzi na powolne jeżdżenie po Kołobrzegu, nie zdejmowałem licznika, więc nawet wtedy kiedy w tłumie prowadziłem rower zliczał przebyte kilometry oraz czas.

Poznań - Oborniki 29,21km 6:32-> jazda 1:00:15 29,21 km/h
Poznań - Czarnków 67,84km 8:15-> jazda 2:19:53 29,07km/h
Poznań - Trzcianka 85,04km 9:55-> jazda 2:55:20 29:16km/h
Poznań - Wałcz 116,16km 10:35-> jazda 3:59:08 29,16km/h
Poznań - Czaplinek 156,22km 13:32-> jazda 5:35:14 27,98 km/h
Poznań - St.Drawsko 163,34km 14:05-> jazda 5:54:12 27,68km/h
Poznań - Połczyn Zd.185,48km 15:02-> jazda 6:36:18 28,10km/h
Poznań - Białogard 213,92km 16:08-> jazda 7:30:45 28:46
Poznań - Kołobrzeg 253,19km 17:40 -> jazda 8:54:11 28,44 km/h
Koszalin - Kołobrzeg 45,2km 21:58 -> jazda 1:40:57 26,85 km/h
Dojazdy 16km
Kręcenie się po Kołobrzegu 6,05 km
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
84.00 km 0.00 km teren
04:15 h 19.76 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Praca 16-21/07/2012

Środa, 18 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

Wyjazdy do/z Pracy za okres 18-21/07/12
plus zakupy na mieście
Kategoria Dojazdy do pracy


Dane wyjazdu:
125.52 km 100.00 km teren
07:16 h 17.27 km/h:
Maks. pr.:36.26 km/h
Temperatura:19.9
HR max:173 ( 97%)
HR avg:140 ( 79%)
Podjazdy:565 m
Kalorie: 4956 kcal

Szagą w okolicach Trzciela

Sobota, 14 lipca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 2

Wraz z Krzysztofem wybraliśmy się na MTBO w Trzcielu, ale zacznijmy od początku :)
Rok wcześniej startowaliśmy w WSS Pobiedziska, zajmując ex aequo 5 miejsce, rozochoceni sukcesem o ile można tak powiedzieć, powzięliśmy zamiar powtórzenia tego typu zmagań również w sezonie 2012. Okazja nadarzyła się w Trzcielu 14 lipca :) szaga

W piątek późnym wieczorem miałem problemy gastryczne :( spać szedłem grubo po drugiej w nocy, a pobudka była na 4:30, już zastanawiałem się czy nie zrezygnować o ile do rana nie przejdzie. Jednak po krótkim z konieczności śnie, ranek wydawał się wolny od problemów z wieczora, nie chcą ryzykować zjadłem tylko trochę płatków i o 5:30 zapakowałem się do auta Krzysztofa. Na miejsce dojechaliśmy bez problemów, przed 7 rano, pogoda nie zachęcała, deszcz wisiał w powietrzu, było chłodno. Załatwiliśmy wymagane formalności, przebraliśmy się i po krótkiej odprawie o 8 rano, skierowaliśmy na rynek w Trzcielu, gdzie miał odbyć się start.

Na starcie w Trzcielu © toadi








Chwilę przed startem rozdano mapy, nie były zbyt nowe, wydanie z lat 70, co organizator ogłosił i uprzedził, że nie we wszystkim muszą się zgadzać z obecnym stanem. W przeciwieństwie do roku ubiegłego, tym razem obowiązuje kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Do punktu 1 dojazd wydaje się prosty, pierwsza ścieżka w prawo po zjeździe z asfaltu.

Nadchodzi wiekopomna chwila 9:00, start.

Z miasta wyprowadza nas samochód policyjny. Krzysztof wydarł jakby był to maraton u Golonki, z początku trzymam się za nim, nie ma czasu patrzeć na mapę przy prędkości w granicach 30 km/h, chwilami większej.


Skręcamy w ścieżkę leśną, która prowadzi w prawo. Pędząc przeoczyliśmy zjazd do PK1 dopiero kiedy dojechaliśmy do strumienia, zatrzymujemy się i ... . nie możemy znaleźć PK. Po krótkich poszukiwaniach wracamy do miejsca, w którym zjechaliśmy z asfaltu i ponownie rozpoczynamy poszukiwania, dokładnie sprawdzając mapę i stan rzeczywisty. Dołuje nieco że nikogo poza pieszymi nie ma już. Punkt kontrolny tym razem dość sprawnie odnajdujemy, jest tak było opisane, na zakolu strumienia, szkoda że straciliśmy przez pośpiech kilkanaście cennych minut. Jak się okazało na pierwszym punkcie, w przeciwieństwie do ubiegłego rajdu, tym razem do punktów nie da się dojechać, w większości przypadków trzeba dojść z papcia od 20 do 300 metrów. Punkty są znacznie lepiej ukryte.

Do drugiego PK decyduje aby udać się nasypem kolejowym, gdyż PK2 miał znajdować się na nasypie, pomimo że Krzysztof nie jest tym zachwycony, a wręcz widać jego dezaprobatę do tego pomysłu, najkrótszą możliwą drogą, na szagę przez las i łąki docieramy na nasyp. Fragmentami nasyp jest trudno przejezdny, zarośnięty, jednak prawie cały czas idzie jechać, chwilami ślizga się na podkładach, a właściwie na tym co po nich pozostało, innym razem na gałęziach i korzeniach trzeba uważać, obfituje w znacznej ilości dziury, które są nieźle zamaskowane trawą i wszelkim innym zielem. W efekcie zaliczam parę podpórek, jednak daje się utrzymywać prędkość w granicach 8km/h. Przez około 500 metrów po prawej wzdłuż dość wysokiego nasypu, około 2 -3 metry ponad okolicę, rozciąga się podmokły teren obfitujący w rozlewiska oraz bagienko :). Jadąc nasypem docieram do PK2 jak po sznureczku, chwilę czekam za Krzysztofem, któremu nie idzie dziś jazda po nasypie.

Okolice OK2 © toadi

Zjeżdżamy z nasypu na pobliską nieco zapomnianą leśną ścieżkę, kierujemy się na PK3 (skrzyżowanie ścieżek). Jakiś czas jedziemy ścieżkami do okolic Leśnego Folwarku, później jeszcze kawałek ścieżką na północ walcząc z głębokim piaskiem i wyprzedzając sporą grupę pieszych maratończyków, ktoś robi nam nawet fotkę jak jedziemy rowerami :). Doganiamy również pierwszego rowerzystę.

Dalej jadąc ścieżkami trzeba by sporo nadłożyć dużym łukiem aby dotrzeć w okolice PK3, decyduję że jedziemy między drzewami, niektóre odcinki są dość trudne, jednak wkrótce przecinamy dwie leśne ścieżki biegnące w poprzek do kierunku naszej jazdy, jeden ciekawszy zjazd w dół pomiędzy drzewami i lądujemy na ścieżce która jak mniemam doprowadzi nas w okolice PK3. W efekcie wylądowaliśmy jakieś 300-500 metrów na północny wschód od PK3, kierując się za innymi uczestnikami docieramy w bliższe okolice punktu. Dowiadujemy się przy okazji po co są słupki betonowe w lesie, na których widnieją jakieś dziwne cyferki, i dzięki tym słupkom oraz cyferką odnajdujemy PK3. Chwila przerwy na smarowanie łańcucha i batonik oraz ustalenie dalszej trasy.

Decydujemy się odbić na północ i zdobywać PK4 (skrzyżowanie przecinek) od północy. Jak wkrótce miało się okazać, decyzja była dość trafna, jedziemy szeroką dość dobrą ścieżką leśną, wkrótce przecinamy drogę nr 160 prowadzącą do Trzciela i po około 1,3km docieramy w okolice PK4. Chwile zajmuje nam znalezienie właściwej przecinki, większość przecinek w tej okolicy jest bujnie porośnięta przez trawy i widać że od dawna są nie używane. W okolicach PK4 spotykamy sporą ekipę 4 rowerzystów również poszukujących PK4 oraz po raz kolejny spotykamy gościa w zielonej koszulce, jak się później okaże jeszcze kilka razy będziemy się tasować na trasie w poszukiwaniu punktów :)
Kierujemy się na południe do PK5 (stary cmentarz, część NW). jakiś czas jedziemy razem przed i/lub za gościem w zielonej koszulce, który używa mapnika, efekt finalny jest taki że za miejscowością Zawada, on skręca w lewo, a my jedziemy prosto. Przez te kilka km nie kontrolowałem ilości mijanych przecinek i leśnych skrzyżowań, na efekt nie trzeba było długo czekać. pobłądziliśmy, nie specjalnie wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy. Z pomocą przyszły betonowe słupki z numerkami (117;116;126) oraz mapa, lokalizujemy swe położenie i wiemy już że jesteśmy na południowy zachód od PK5. Zaczyna padać bardzo drobny jednak też bardzo gęsty deszcz, nie szukamy schronienia, jedziemy w deszczu na poszukiwanie PK5.

Kierujemy się przecinkami nieco na północ i kiedy tylko się da na wschód, dość sprawnie odnajdujemy cmentarz, którego lokalizację zdradza drewniana namiastka płotu, a właściwie czegoś co może kilkanaście lat temu przypominało płot. PK5 widać już od samej granicy cmentarza, jest z drugiej strony, odbijamy karty i ruszamy w poszukiwanie kolejnego punktu.
PK6 (skrzyżowanie ścieżki z rowem) leży około 1500 metrów na wschód w linii prostej od starego cmentarza, jednak nie ma w tym kierunku żadnej ścieżki a z mapy wynika że są na tym odcinku jakieś trzy strumyki oraz podmokły teren. Decydujemy jechać ścieżkami robiąc spory łuk, docieramy w pobliże PK6, szukamy właściwej przecinki aby zjechać w prawo do PK6, odliczam metry od krzyżówki do łuku ścieżki, który jest na mapie, pasuje, jeszcze 150 metrów i w prawo, po około 200-250 metrach jest ścieżka w prawo, wg mapy 400 metrów i jesteśmy u celu. Po przejechaniu 400 metrów ścieżka zarośnięta po kolana trawą kończy się na rowie, jednak PK6 nie ma :(
Zsiadamy z rowerów, Krzysztof zostaje i szuka PK6 na lewo, ja idę wzdłuż rowu kierując się na południe, po przejściu około 200 metrów dostrzegam PK6. Wracam po rower i docieramy jadąc pomiędzy drzewami oraz zaroślami wzdłuż rowu do PK6. Kolejny punkt zaliczony dość sprawnie.
Kierujemy się na PK7 (Bród na strumyku), kawałek musimy się wrócić do większej ścieżki którą niedawno jechaliśmy, następnie na południe jakieś 500m i 2 km piaszczystą ścieżką na NE, obony zaklejają się piaskiem i błotem, przestało padać, jednak na piasku jest cienka warstwa błota i/lub mokrego piasku, który bardzo skutecznie oblepia się opon. Na kolejnej krzyżówce kierujemy się na północ i po około 1,5 km docieramy w okolice ścieżki która ma nas doprowadzić do brodu, odmierzam na liczniku metry aby nie przejechać, kiedy skręcamy w ścieżkę wyjeżdża z niej znajomy gostek, kawałek dalej już w okolicy brodu, w krzaczkach siedzi i odpoczywa jeszcze dwoje rowerzystów. Idąc wydeptaną ścieżką odnajdujemy z łatwością PK7, nieźle ukryty, za około 100 metrami wysokimi do pasa zaroślami, trawami i pokrzywami, sam punkt umieszczony na środku brodu :)
Następny punkt na trasie to PK8 (ogromna skarpa, u podnóża), kierujemy się na północ, niebawem doganiamy dwóch rowerzystów którzy parę minut przed nami znaleźli PK7, docieramy do jakiś zabudowań oraz drogi którch nie ma na mapie :(.
Zatrzymuję się, sprawdzam mapę, nadal na północ, a na kolejnej krzyżówce leśnych ścieżek na NE skręcamy. Na najbliższej krzyżowce jest nas 4 rowerzystów. Jeden decyduje się jechać prosto (znajomy gościu w zielonej koszulce z mapnikiem) dwóch kolejnych skręca za nami w prawo. Po krótkiej chwili dostrzegamy, doganiamy i wyprzedzamy kolejnego poszukiwacza punktów kontrolnych, ubrany znacznie za ciepło jak na te warunki, świeci pięknie słoneczko jest cieplutko, a on w polarku jedzie zlany potem. Docieramy do większej krzyżówki a jednocześnie granicy powiatów, skręcamy w lewo i szukamy po 500 metrach zjazdu w las, ścieżka jest zarośnięta i prawie nie widoczna, musimy cofnąć się jakieś 200 metrów, jednak znajdujemy ją i po krótkim podjeździe w trawie i krzakach docieramy do sporej skarpy. Dalej już nie da rady jechać. Jednakoż u podnóża skarpy nie widać żadnego PK. Szukamy PK8, po chwili już 5 osób szuka PK8, ta sztuka udaje się Krzysztofowi, punkt oddalony jest jakieś 500 metrów od miejsca do którego dojechaliśmy, i patrząc na mapę w innym miejscu niż zaznaczono. Ruszamy dalej.
Kolejny punkt to PK9 (dół, 2 metry od skrzyżowania ścieżek) brzy enigmatycznie, jest to kolejny punkt który dzieli spory dystans do przejechania, większy niż ten od 7 do 8. Docieramy do wioski Kalisko. Tam postanawiamy uzupełnić zapasy w sklepie. W tym czasie wyprzedza nas czterech poszukiwaczy PK9. Ruszamy w pogoń, odcinek brukiem pod dość silny wiatr nieco daje się we znaki, jednak już po chwili doganiamy pierwszego, stoi na poboczu, złapał panę :)
Bruk kończy się po około 2 km i dalej walczymy z piaskiem i wiatrem, cisnę dość mocno, chcę dojść kolejnego gościa którego widzę przed nami, Krzysztof dzielnie trzyma się na kole. Przed miejscowością Piotry doganiamy kolesia w zielonym. We wiosce dochodzimy kolejnych dwoje :), Pan z Panią się zmęczyli, wiatr ich wykończył, więc usiedli na chwilę w cieniu rozłożystego dębu :). Za wioską kończy się otwarty teren w lesie wiatr mniej dokucza. Zaczynam dokładnie odliczać metry i porównywać z mapą, musimy znaleźć właściwą przecinkę. Jest, skręcamy w prawo i po krótkiej chwili jesteśmy we właściwym miejscu, jest skrzyżowanie przecinek leśnych, opieram rower i zaczynam szukać, jest, bingo, punkt ukryty dwa metry od ścieżki, w dole zarośniętym krzakami. Odbijamy karty na PK9, szybka decyzja co dalej i ruszamy.
Najkorzystniejsza naszym zdaniem droga do PK10 (szczyt góry) prowadzi na północ, Wjeżdżamy na teren rezerwatu, tablica ostrzega przed wstępem (zakaz wstępu), jednak ignorujemy to i szybciutko na północ, jeszcze w rezerwacie doganiamy kolejny raz pana w polarku, liczę krzyżówki i ścieżki, docieramy na skraj polany, gdzie ścieżka skręca o 90 stopni w prawo, zaczynam dokładnie odliczać metry, szukam ścieżki na zachód, która powinna nas zaprowadzić w pobliże PK10. Jest, zaraz za ogrodzeniem i kilkoma pasącymi się krówkami jest ścieżka, skręcamy, przecinamy asfaltową drogę i jeszcze 300 metrów na zachód. Docieramy do większej przecinki, naszym oczom ukazuje się kilka większych wzniesień, to z prawej porośnięte młodnikiem, wydaje się niższe, po lewej starsze drzewa rosną, górka sprawia wrażenie wyższej, oddziela je obniżenie terenu, przypominające przełęcz. kierujemy się na przełęcz, a następnie na tę wyższą górkę. PK10 zaliczone. Tu robimy przerwę na małe co nieco.
Jeden z punktów kontrolnych © toadi

PK11 (Szczyt góry) kolejna góra, i kolejny odcinek dość odległy, mało tego z drugiej strony jeziora Chłop. W dole górki na zachodzie, jest jakaś ścieżka, która widnieje również na mapie, zjeżdżamy w dół między drzewami, jesteśmy na ścieżce, teraz kawałek na północ do jakiejś większej ścieżki. Wyjeżdżamy. Małe zaskoczenie asfaltowa droga, w bardzo dobrym stanie, a wg mapy miała być gruntowa, albo się pomyliliśmy, albo mapa jest już bardzo nieaktualna. Kierujemy się na zachód, dość krętymi asfalcikami, w końcu znajdujemy się na otwartym terenie, w tym miejscu droga skręca i krzyżuje się z kilkoma innymi leśnymi ścieżkami, zatrzymuję się, gdyż czytanie mapy i jednoczesna jazda już dwa razy doprowadziła mnie do zjechania na pobocze :). Porównuję mapę z tym co jest i wszystko pasuje, z wyjątkiem asfaltu, stwierdzamy, że przez te ostatnie 40 lat położono tu asfalt. Jedziemy dalej kierujemy się na Pszczew. Kilka podjazdów, nieco walki z dość silnym wiatrem i w końcu docieramy do Pszczewa. Jedziemy boczkiem ledwo zahaczając o miasteczko, docieramy do trasy Pszczew - Trzciel. Jest dobrze. Sprawdzam ile musimy przejechać do zjazdu i ruszamy. Po przejechaniu odmierzonego dystansu, odnajdujemy leśną ścieżkę w prawo. Dokładne liczenie zakrętów, metrów, krzyżówek i znajdujemy się w okolicy PK11. Naszym oczom ukazuje się pasmo wzniesień dość mocno porośniętych lasem, które to dokładnie wzniesienie ? Zjeżdżamy pomiędzy górki. Zabieram kartę kontrolną Krzysztofa i udaję się na najbliższe wzniesienie, jednak tu PK nie ma, wg mapy wynika że powinno być nieco bardziej na zachód, więc idę na kolejne wzniesienie, tam też nie ma PK, w końcu dostrzegam coś pomarańczowego pośród drzew na kolejnej górce. Jest PK11, odbijam, ruszamy do PK12
PK12 (Skrzyżowanie przecinek) docieramy w okolice PK12, wg mapy jesteśmy około km od punktu, jednak ścieżka się kończy niespodzianie, skręcamy w prawo, kilka mocnych podjazdów i zjazdów między drzewami i kolejna niespodzianka, bardzo gęste zarośla w obniżeniu terenu uniemożliwiają przeprawę, a gdzieś tam jest PK12.
Wracamy kawałek, szukamy alternatywnego dojazdu, docieramy w końcu do punktu z którego mieliśmy rozpocząć lokalizację PK12. Podejmujemy parę prób nieudanych, w końcu w okolicy PK12 robi się spory tłum poszukiwaczy, my jednak szukamy z niewłaściwej strony ścieżki. Tracimy bardzo dużo czasu, w końcu inni szczęśliwcy naprowadzają nas i odnajdujemy PK12, jesteśmy mocno wkurzeni, tyle czasu zmarnowane, tyle kręcenia się w kółko, a punkt był tak blisko, jednak po drugiej stronie ścieżki, nie tam gdzie go usiłowaliśmy odnaleźć :(

PK13 (Mulda w gęstwinie) ruszamy w przeciwnym kierunku niż pozostali, jednak pomimo pewnych komplikacji, wywrotka w piasku Krzysztofa, dość bolesna dla Niego, w okolice PK13 docieramy w nie najgorszym czasie patrząc na to kogo tam spotkaliśmy, większość tych którzy szukali PK12 i znaleźli go przed nami. Sam punkt ukryty w gęstym młodniku około 30 do 50 metrów od ścieżki w zagłębieniu terenu. Szczęśliwi że po niepowodzeniach przy PK12 ten punkt łatwo udało się odnaleźć ruszamy do PK14
PK14 (Skrzyżowanie dróg) obok J.Głębokiego, docieramy bez problemu, nie było kłopotu z odnalezieniem punktu, na miejscu możemy uzupełnić zapasy wody, sędziowie odnotowują nasze przybycie, dowiadujemy się również, że mamy około 25 km do mety zaliczając pozostałe punkty, U mnie na liczniku jest 100km. Krzysztof wciąga żelka, po chwili ruszamy na poszukiwanie kolejnego z punktów.
PK15 (Mostek na strumyku), ten punkt oddalony jest zaledwie około 1 km w linii prostej, znajduje się na mostku miedzy jeziorami Głębokim oraz Proboszczowskim. Punkt udało się odnaleźć sprawnie, znajdował się jednak pod mostkiem i dość kłopotliwe mogło być jego odbicie.

Kolejny PK16 (Koniec ścieżki) znajdował się jednak dość daleko, pomimo że w linii prostej było około 1,5km. Oddzielały nas jednak jezioro Rybojedzkie oraz Obra i strumień płynący równolegle do Obry a łączący pobliskie jeziora. Ruszamy na przełaj czymś czego nie szło nawet przy dobrych chęciach nazwać ścieżką dla pieszych, przedzieramy się przez trawy oraz powalone drzewa, po około kilometrze docieramy do ścieżki, która jest jednak bardzo piaszczysta i zryta, trudno jechać tędy, na mapie specjalnie nie można dopatrzeć się jakiejś ścieżynki. W końcu docieramy do szlaku turystycznego, kierujemy się nim do przeprawy przez strumień, szerszy i głębszy od tego w Lubrzy.
Przeprawa przez rzeczkę © toadi


Jednak udaje się go pokonać po zwalonych drzewach. Jedziemy kawałek wzdłuż brzegu jeziora Rybojedzkiego, aż docieramy do drogi Pszczew - Trzciel, korzystamy z mostu na Obrze i po chwili zasuwamy szeroką leśną ścieżka do PK16, punkt bardzo łatwo i szybko odnajdujemy. Martwi nas jednak nadciągająca burza, słychać grzmoty, zaczyna kropić. Kawałek musimy się wrócić, kierujemy się wzdłuż rezerwatu Rybojady na południe, docieramy do drogi nr 137.
Rzeczka wypływająca z jeziora Wędromierz, mostku nie było :( © toadi

Do PK17 (Mostek na strumyku) jakieś 2 km jedziemy w kierunku północnym w strugach deszczu, który z każdą chwilą przybiera na sile, docieramy do zjazdu, a właściwie dwóch zjazdów w las, z których będziemy mogli zdobyć PK17 a chwilę później PK18. Krzysztof po żelku, od kilku minut mocno ciągnie, zaczynam się zastanawiać czy podołam o ile utrzyma to tępo, sięgam i ja po żel. DO PK17 docieramy szeroką dobrze utrzymaną leśną drogą, asfalt to nie jest, jednak nawierzchnia nie jest poza krótkimi fragmentami piaszczysta, generalnie fajny szuterek. Mostek odnajdujemy od razu, PK znajduje się pod mostkiem z lewej strony.



Po odbiciu kart, chwile czekamy pod rozłożystym, starym dębem. Całkiem mocno pada, a widać już przejaśnienie. Po około 5 minutach deszcz ustaje, prawda jeszcze kilka minut ale już nie intensywnie, nie czekając dłużej ruszamy zdobyć PK18
PK18 (Przecinka w obniżeniu terenu). Słońce już zaczyna chylić się nad horyzont, czas nam zaczyna się kończyć, wracamy do drogi 137 i kierujemy się pobliską leśną drogą na PK18, w przeciwieństwie do poprzedniej ścieżki ta obfituje w sporej ilości piaski, jedzie się trudno, po wierzchu mokry piasek oblepiający opony, pod spodem suchy, widać od razu że dopiero co ktoś jechał rowerem. Docieramy w pobliże PK18, jednak w tym rejonie jest kilka blisko siebie przecinek, jedyne czego można być pewnym to to że znajduje się PK18 po prawej stronie, gdyż z tej strony jest obniżenie terenu, po lewej zaś niewielkie wzgórze. Wzgórze porasta rzadki las, zaś obniżenie terenu zarośnięte jest bujnymi paprociami, trawami i znacznie młodszymi nasadzeniami lasu, trudno szukać punkt. W końcu udaje się to Krzysztofowi. Mamy kolejny PK. Musimy wrócić do drogi 137 i teraz jakieś 3 km asfaltem a Trzciel.
PK19 (Skrzyżowanie ścieżek) wydawało się że będzie banalnie prosty do odnalezienia, niewielka połać lasu, więc powinno pójść łatwo, jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie było tak banalnie łatwo. Mapa pokazywała zaledwie dwie ścieżki w tym niewielkim lasku, jednak na miejscu okazało się, że ścieżek jest znacznie więcej i zmarnowaliśmy sporo czasu zanim odbiliśmy przedostatni punkt kontrolny. Zostało nam do mety nieco ponad 2 km po asfalcie i jeszcze jeden punkt do odszukania
PK20 (skrzyżowanie ulic ze ścieżką rowerową) do okolic PK20 docieramy bardzo szybko, jesteśmy na przejściu dla pieszych, zaczynamy szukać w okolicy tegoż przejścia lecz punktu nie ma :(. Po około 5 minutach odnajdujemy PK20, był jakieś 100 metrów wcześniej przed przejściem.
20:16 docieramy na metę, mamy zaliczone wszystkie punkty kontrolne, jednak z czasu nie jesteśmy zadowoleni. Idziemy na obiad, spotykamy tam gostka z którym tego dnia kilka razy tasowaliśmy się na trasie, dowiadujemy się iż nie ma wszystkich punktów kontrolnych zaliczone, jednak na metę dotarł przed nami.
Wynik nie jest tak dobry jak rok temu 12 miejsce wraz z Krzyśkiem na 20 startujących, jednak mamy wszystkie punkty kontrolne zaliczone :)-> Wyniki.

MTBO taka mała odskocznia od ścigania się po strzałkach, możliwość zrelaksowania się i sprawdzenia w nieco innych warunkach. Szkoda że w tym roku obowiązywała kolejność zaliczania punktów kontrolnych, a i same punkty w przeciwieństwie do poprzedniej edycji były znacznie lepiej ukryte, zamaskowane wręcz, można by powiedzieć że organizatorzy wykazali się większą perfidią niż rok wcześniej. Większość punktów, była stworzona pod kontem pieszych maratończyków, gdyż do większości punktów trudno było dojechać rowerem, zwykle od kilku do kilkuset metrów należało albo rower nieść, pchać lub też zostawić i dojść pieszo.
Impreza dobrze zorganizowana pozwoliła na miłe spędzenie soboty na łonie natury. Pogody uraczyła deszczykiem, burzą, porannym chłodem, w mordę windem ale i pięknym słoneczkiem w promieniach którego było bardzo przyjemnie i ciepło.
Jak za rok będzie kolejna edycja oraz zdrowie, siły i czas pozwolą wezmę również udział.

PS.
W tomboli wygrałem książkę :)


Dane wyjazdu:
24.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Po koksy, mapę itp

Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0

W sobotę rowerowy maraton na orientację w Trzcielu, lecę więc zaopatrzyć się w odżywki, przy okazji zaglądam na starołęcką do Pawlaka, z Starołęki mostem kolejowym na Dębiec, później przez Wilde do Pasażu Apollo, gdzie zaglądam do sklepu z mapami. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o Stary Rynek, skąd kieruję się na Bernardyny przez most Rocha w kierunku domu.
Kilometry odczytane z mapy Google, na rowerze nie było licznika.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
11.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dojazd na maraton oraz powrót ze Stronia Śląskiego do Siennej

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 0

Rankiem przed maratonem 5,5 km w dół do Stronia Śląskiego

Po maratonie powrót.
W drodze powrotnej dużo niespodzianek: zerwany łańcuch, wyrwane bloki w SPD, centra tylnego koła, pogięta tarcza hamulcowa, zerwana szprych. Aż strach pomyśleć coby było gdyby przyszło jechać dalej :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
84.00 km 74.00 km teren
06:53 h 12.20 km/h:
Maks. pr.:47.36 km/h
Temperatura:24.9
HR max:174 ( 98%)
HR avg:147 ( 83%)
Podjazdy:2560 m
Kalorie: 5122 kcal

Mój pierwszy raz

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 12

Na mój pierwszy raz, czyli maraton MTB na wymagającym dystans GIGA, wybrałem Stronie Śląskie. Wybrałem, powiedzmy że z własnej a nie przymuszonej woli, acz za "serdeczną" namową niejakiego Klosia :), który to po maratonie w Lubrzy, w dość prosty i jednoznaczny sposób określił dystans na najbliższy maraton - "tylko Ci... nie jadą giga" czy coś w podobnym brzmieniu. Chciał nie chciał, ale motywacja zadziałała i wybrałem dystans giga na zbliżającym się "łatwym' golonkowym maratonie w Stroniu Śląskim. Kiedyś tam zdarzyły się ekscesy z dystansem giga, jednakże było to na płaskim terenie, stąd też nie miałem żadnego doświadczenia w dłuższych niż dystans mega maratonach w górach.

W piątek wybrałem się na dworzec, skąd miałem dojechać do Wrocławia a dalej już autem z Marcinem. Ledwo co znalazłem się na R.Rataje, kiedy uświadomiłem sobie że telefon został w domu :(, nawrotka i szybko do domciu po telefonik, w drugim podejściu na moście dworcowym wypada mi butelka z wodą, która nieszczęśliwie poturlała się do barierki i spadła niżej. Szybki zakup biletu i pędem do pociągu, pytam jeszcze gdzie wagon dla rowerów, takowy miał być w składzie (przewóz rowerów), ale od konduktora dowiaduje się że mam wsiadać do ostatniego wagonu. Szara rzeczywistość PKP, w ostatnim wagonie znajduje się przedział dla podróżnych z większym bagażem więc znajduje sobie jakieś tam miejsce. Pociąg rusza, mnie zlewa pot, myślę sobie nieźle pocisnąłem jadąc na dworzec, a wydawało się że jadę na luzie. Widzę jednak że pot leje się strumieniami nie tylko ze mnie, wszystko jasne, jest bardzo gorąco.
Podróż do Wrocka mija na pogawędce z przygodnie napotkanym podróżnym, który para się paralotniarstwem, w międzyczasie dwa dłuższe postoje, które są nie planowane w rozkładzie, jeden w szczerym polu i w pełnym słońcu, w wagonie temperatura szybuje do prawie 50 stopni skali Celsjusza, zresztą przez całą podróż było między 45 a 47 stopni, więc te 3 stopnie nie czyniły wielkiej różnicy, z małym niewielkim ale, w trakcie kiedy pociąg się przemieszczał przez otwarte okna, wpadało nieco świeższego powietrza. W końcu docieram do Wrocławia, Marcin już za mną czeka, pakuje rower na bagażnik, a ja w tym czasie podążam na stację paliw poszukać czegoś do picia, nie piłem ponad 4 godziny, a w pociągu było nieco za ciepło :)
Ruszamy, kierujemy się na Kłodzko, mijamy kilka mniej ciekawych miejscowości, aby w okolicach Bardo ukazały się nam góry w pełnym tego wymiarze. W Kłodzku zakupy i małe co nie co i ruszamy do Lądka dopełnić formalności - opłacenie startu.
Gdy docieramy do Siennej, chwila nam schodzi na poszukiwanie naszej bazy, jak się miało okazać była nieźle zamaskowana. W tym czasie zaczęło już nieźle padać, burza z piorunami, chcemy się rozpakować, jednak okazuje się że gdzieś zapodziały się klucze od bagażnika dachowego. Na miejscu są już Jarek z Jackiem, wracamy do Lądka, w strugach deszczu zmierzamy ponownie do bazy zawodów, zgarbieni w poszukiwaniu kluczy, a nóż gdzieś wypadły i leżą, nie ma ich jednak, w bazie zawodów też nic nie wiedzą. Wracamy do samochodu, przemoczeni do suchej nitki. Nieco zrezygnowani w przekonaniu, że teraz to tylko rozwiercać zamki, Marcin podejmuje jeszcze jedną próbę, bingo klucze się odnalazły, wracamy w strugach ulewnego deszczu do naszej noclegowni, po drodze spotykamy jeszcze Jacka z Jarkiem, którzy wybrali się uzupełnić "izotoniki" :)
Rozpakowujemy siebie i rowery nie bacząc na ulewny deszcz, kiedy lądujemy w pokoju, nie pozostaje nic innego jak przebrać się, założyć coś suchego, zjeść kolację pogadać nieco w oczekiwaniu na resztę ekipy, która niebawem dotrze.
W końcu docierają Wojtas, Marek, Jacek i Mariusz. Jest późno więc wymieniwszy parę zdań udajemy się w objęcia Morfeusza.

Plan na nadchodzący dzień, na maraton, jest prosty, dojechać do mety przed 18:00 oraz nie być ostatnim na mecie oraz na trasie maratonu, oby nie jechał za mną quad z napisem KONIEC.

Ranek wita nas piękną słoneczną pogodą, zjadamy śniadanko i wkrótce myk na rowery. Docieramy na miejsce startu, chwila na pogadankach i ustawiamy się w sektory, startuję z ostatniego (491 m.n.p.m.).





Nadchodzi chwila startu, ruszamy, strasznie ciężko, więc szybko zmieniam z 44/11 na niższy bieg, obie przerzutki idą w ruch i w tym momencie spada łańcuch, szybko zakładam i ruszam, nawet nie wyjechałem jako ostatni z sektora :)

Po przejechaniu około 1 km orientuję się że nie mam licznika, zawracam w kierunku startu, warto było, licznik leżał tam gdzie spadł łańcuch, podnoszę go i ruszam.

Nieco wkuty, nie bacząc że planowałem od startu jechać spokojnie, mocno naciskam, aby jak najszybciej zniwelować różnicę do ostatniego w peletonie. Po około 2 km udaje się dojść ostatnią osobę, która wpycha rower na pierwszym kamienistym podjeździe, przed babką jeszcze troje innych podąża z buta, nie zsiadam z rowera, naciskam i wyprzedzam już nie jestem ostatni, jestem przed ostatni :), chwilę później po kolejnym podjeździe mam już co najmniej 5 osób z tyłu. Przełęcz pod Chłopkiem (733)jest już za plecami, teraz podjazd na Wilczyniec (877). Przed sobą dostrzegam Marca, wpycha rower na górkę. Mnie udaję się podjechać. Jakiś czas jadę za nim, mam go w zasięgu wzroku, na nawet łatwych zjazdach oraz prostych odcinkach nieco mnie ucieka, jednak na podjazdach dystans udaje się zmniejszyć. Gdzieś jeszcze przed Puchaczówką w okolicach wzniesienia Pasiecznik (883), wyprzedzam Jabłczyńską, długo będziemy się na trasie tasować. Kolejny mocny podjazd, kolejni piechurzy popychający swe rowery, mnie jednak udaje się wjechać (897). Czuję że jestem nieco zmęczony, pościg i wjeżdżanie na wszystkie dotychczasowe górki, na które jak widziałem większość wpycha rowery, kosztowało mnie sporo sił, więc muszę nieco spuścić z tonu, przecież to dystans giga, muszę o tym pamiętać. Jadę spokojnie, równym tempem na tętnie około 150bpm.

Trasa prowadzi Drogą Albrechta, która wije się zboczem Czarnej Góry i Jaworowej Kopy
Szeroka szutrowa ścieżka, nieco w dół, jedzie się tu dość szybko, doganiam i zaczynam wyprzedzać Ślązaka, który jedzie z przodu, atak jednak podejmuje w najmniej sensownym miejscu i momencie, w chwili kiedy trzeba skręcić w lewo na łąkę i jechać w dół. Nie spostrzegam oznakowania, skupiony na wyprzedzaniu i tylko dzięki zimnej krwi Ślązaka nie dochodzi do kraksy. Ostro hamuję, zawracam, skręcam w dół na łąkę. Ślązak ponownie mnie uciekł, jest już na dole. przed ścianą lasu. Część jadę część sprowadzam, nie chcę ryzykować. Gdzieś na tym zjeździe ponownie doganiam Ślązaka i wyprzedzam.
Na dole zjazdu ostry zakręt w prawo i pod górę, mocno zwalniam, widzę nieszczęśnika, który "zdjął" w kamieniach przednią oponę, wszystko otrzaskane mleczkiem, dla niego to już koniec tego maratonu, grupka stojąca na zakręcie instruuje go, aby zamiast podchodzić pod górkę, poszedł inną ścieżką, skąd będzie miał bliżej do Międzygórza.
Wspinając się chwilami, chwilami jadąc po płaskim czy lekko w dół zostawiam za sobą górę Parkową i Międzygórz. Dalej trasa prowadzi ku leśniczówce Jawornica i dalej pod górkę wzdłuż rz.Wilczka, gdzie na 18 km czeka obficie zastawiony bufet i rozjazd trasy Mega/Giga. Dłuższy czas spędzam korzystając z dobrodziejstw bufetu, w pewnej chwili docierają tu Jabłczyńska i Ślązak. Dość już tego dobrego, trzeba ruszać, zostawiam za sobą bufet i zaczynam podjazd na Śnieżnik. Z początku trasa jest łatwa po płaskim, lekko z górki, a podjazdy dość proste i krótkie, przed sobą widzę jakichś uciekinierów, próbuje ich dojść, jednak wkrótce zaczyna się poważniejszy podjazd pod górkę, który dopiero na Śnieżniku się kończy, dystans nieco zmniejszyłem, jednak nie udaje się dogonić. Odpuszczam, nie chcę się wypruć z sił, za mną na dłuższych prostych widzę Jabłczyńską i Ślązaka, gdzieś przed szczytem udaje się mnie doścignąć jednego z maratończyków który wpycha rower, widać że ma dość. Wyprzedza mnie też żwawo gostek który jakiś czas temu na poboczu naprawiał rower. Docieram w końcu na najwyższy punkt maratonu (1257) do schroniska lekko w dół. Przed zjazdem po łączce zatrzymuje się i upuszczam powietrze, mam za dużo go i koła odbijają się jak pingpongi :)
Dochodzi mnie w tym czasie Jabłczyńska, jednak na łączce jadę pierwszy, początek ścieżki sprowadzam. Odcinkami staram się jechać, niektóre ponownie zsiadam, jednak im niżej tym częściej jadę, w pewnym momencie ścieżka jest dla mnie w 100% przejezdna. Spostrzegam znajomą postać na poboczu łatającą dętkę, zatrzymuję się, Marcin miał pecha, złapał kapcia i to drugiego dziś, nie ma drugiego zapasu, więc zostają tylko łatki, jedną dętkę użyczam i zanim ruszyłem, ponownie jestem za Jabłczyńską, nie zwlekając ruszam przed siebie. Dokręcam aby tylko jak najszybciej wyprzedzić Ją. Dość szybko osiągam cel, jednak zjazd się dość szybko kończy, i ostro w prawo, punkt kontrolny a zaraz za nim wodopój dla dystansu giga, na Śnieżniku skończyło się picie w bukłaku, więc chętnie korzystam z okazji, zatrzymuje się i uzupełniam zapasy, w tym czasie ponownie wyprzedza mnie Jabłczyńska. Ruszam. Ponownie trzeba się wspinać pod górkę, tym razem wśród ogona dystansu mega, który po części wpycha rowery a po części stara się jechać. Ścieżka jest dość trudna, nie dość że pod górę to w dodatku sporo błota, a fragmentami płynie wartko woda. W końcu dochodzę uciekinierkę jeszcze przed przełęczą śnieżnicką, zjazd po szerokiej szutrowej ścieżce usłanej kamieniami zaczynam spokojnie, jednak już po chwili na liczniku grubo ponad 30km/h, kogoś z mega wyprzedzam, na poboczach trup ściele się gęsto, co kilkadziesiąt metrów, a to przy rynnie odpływowej, a to po kilku większych kamykach od jednego do trzech rowerzystów walczy z laczkami a to na prawym poboczu za kilka metrów na lewym lub obu, na dystansie niespełna 4 km około 20 osób łata lub wymienia dętki. Zjazd wokół wzniesienia Storma, kosztował wiele osób sporo czasu na wymianę i/lub łatanie dętek, mnie udaje się bez przygód przejechać, cały czas na stojąco, rowerem strasznie trzęsie, zaczynają boleć nadgarstki, bolą nogi.

W końcu docieram do drugiego bufetu. Kolejny postój. W tym miejscu rozchodzą się ścieżki mega i giga. Ruszam, gigowcy jadą w prawo, pod kolejną górkę zostawiając z lewej wzniesienie Porębek, zaś mega skręca w lewo, w dół, aby objechać Porębek.
Na podjeździe pod Płaczka, drogą nad lejami, po raz kolejny i ostatni wyprzedzam Jabłczyńską, jestem zdeterminowany na tyle aby ponownie wykrzesać z siebie więcej sił, ponownie tętno skacze pod 170, obracam się rywalka zostaje dość mocno z tyłu, przed sobą mam łagodny podjazd, droga nad lejami jest bardzo malownicza, szkoda że nie ma dość czasu na podziwianie widoków. Gdzieś pracują drwale, którzy zadają pytanie ile jeszcze osób jedzie, odpowiedziałem że minimum 8 a 10 osób.
Odcinek zjazdu kończy się trzema wykrzyknikami i ostro w prawo. Zaskoczenie z początku po h... te wykrzykniki, na tak łatwej szutrowej ścieżce, ale po chwili wszystko było jasne. Ostro w górę, rynną po głazach o kamieniach. około 55 metrów w pionie i 30 do pokonania z buta. Podchodzi się ciężko, nogi się ślizgają, prędkość oscyluje w granicach 2-4km/h. W końcu jestem na szczycie, jest ~44 km, 950m.n.p.m. na początku szlaku granicznego nie wydaje się że będzie trudno, jednak już po kilkuset metrach jazdy wśród borówek, korzeni i skał, zaczyna się mokro, błotniście, jedno wielkie bagno. Jedzie się trudno, jednak wmawiam sobie że jeszcze tylko 100, 200 metrów i będzie normalnie, jestem jednak w błędzie.
Do przełęczy Płoszczyna (817) 5 km bagna, jednak w końcu docieram do bufetu, na miejscu jest sam G.Golonko, namawia aby korzystać z bufetu, co czynię, wciągam żela, mocno popijam, uzupełniam pustawy już bukłak. Po wymianie kilku zdań z G.G. okazuje się że zwycięzca jest już od 30 minut na mecie, a kolejne 10 km nie jest nic inne od tych 5 km, które przejechał przed chwilą. Pocieszony perspektywą dalszego taplania się w błocie, wypompowany z sił, walka na bagnie i wysiłek przejechania w całości pierwszego odcinka, zabrały mi zbyt wiele nadwątlonych już sił, rezerwy zaś były niewielkie. Po chwili dojechał Marcin, szybko uzupełnił zapasy i ruszyliśmy ku drugiej części szlaku granicznego, ku bagnu.
Chwile jechaliśmy razem, jednak czułem nadchodzący kryzys, brakowało coraz częściej sił, perspektywa kolejnych kilometrów w błocku dołowała i odbierała zapał do jazdy. Po kilku minutach zostaję z tyłu, Marcin ucieka, a ja nie próbuję nawet Go ścigać. Kolejne kilometry walczę ze ścieżką i wszechobecnym błotem, a może głównie ze sobą i własną słabością. Mijam kilku Czechów pchających rowery, wokół piękne borówki, aż chciało by się zatrzymać i ich skosztować. Staram się jechać, jednak w paru miejscach daję za wygraną, zsiadam z rowera, kawałek pcham i tak mijają kolejne minuty. Minuty się dłużą, czas ucieka, wszystko trwa wieczność, a ja mam wrażenie że szlak oraz błota nie mają końca, zaczyna mnie ogarniać zwątpienie, zaczynam powątpiewać że przed 18 dotrę na metę.
Gdzieś w okolicach wzniesienia Rude Krzyże (1053) zsiadam z rowera, kładę go w borówki, teren wygrał ze mną, muszę odpocząć, mam dość. Wyjmuję żel, mocno go popijam, około 5 minut siedzę i podziwiam widoki, w tym czasie wyprzedza mnie jakiś rowerzysta, ma czerwoną nalepkę, właśnie straciłem lokatę, jednak mam to gdzieś, teraz muszę nieco odpocząć, wiem że te kilka minut pozwoli mnie odżyć, odżyć na tyle, aby być może pokonać pozostały do mety dystans, dalsza jazda czy prowadzenie rowera nie dały by tyle co te kilka minut spędzone na odpoczynku. Pozbywam się wody z bidonów, po co mnie dodatkowy kilogram czegoś co nie potrzebne.
Ruszam w dalszą drogę. Jeszcze jedno wzniesienie do pokonanie i zaczyna się techniczny singielek pośród drzew również powalonych drzew, jest to całkiem ciekawa i miła odmiana po tych kilkunastu km spędzonych na bagnie szlaku granicznego. Wyjazd z singielka, strzałka kieruje prawo, duktem nad Spławami w dół, 3 km zjazdu są dość przyjemne, chociaż strasznie telepie na kamieniach, przyhamowuję przed każdym zakrętem, nie wiem co jest za zakrętem, a nikogo nie ma przed mną, również za sobą nie widzę pościgu. Bufet na 60km (744m.n.p.m.) mijam bez zainteresowania, mam sporo wody w bukłaku. Bezpośrednio za przedostatnim bufetem zaczyna się ostatni podjazd tego dnia. Gdzieś w tej okolicy spostrzegam kolejny raz tego dnia Jabłczyńską, co jest u licha, teleportacja ?. Czarnobielskim Duktem przez siodło Martena oraz Czarny Dukt docieram do Przełęczy Sucha (1003), spodziewałem się że ten ostatni odcinek będzie wyjątkowo trudny, jednak wbrew oczekiwaniu jestem nadspodziewanie szybko na przełęczy, spoglądam na licznik, sprawdzam wysokość, wygląda że teraz już tylko w dół.
Odcinek osfaltem, wrzucam na blacik i na płaskim odcinku asfaltu przyśpieszam do 25km/h, ostatni już bufet mijam, przez myśl nawet nie przeszło aby z niego skorzystać, zresztą chłopacy już się zwijali. Zaczyna się zjazd, początkowo asfaltowy, jednak za bufetem szutry i kamienie, pytanie ilu tu miało jeszcze kapcia :). Jadę dość ostrożnie, na prostych pozwalam się rozpędzić rowerkowi, chwilami nawet dokręcam, jednak przed każdym zakrętem zwalniam do bezpieczniejszej prędkości. Gdzieś na zjeździe mijam turystów z kijkami, którzy uciekają do rowu, szutrówka się kończy. Kawałek dziurawym asfaltem, malusi podjeżdzik i już prawie meta, Jakieś pojedyncze zabudowania, tablica Stronie Śląskie. Wypatruje bacznie strzałek, aby gdzieś nie skopać na ostatnim kilometrze, w końcu rondo no i meta.
Na mecie oficjalny czas to 7 godzin 20 minut i 40 sekund. 113 lokata na 121 którzy ukończyli. 18 zawodników nie ukończyło na dystansie giga.
Do pozostałych kumpli z teamu spora strata o ile nie ogromna.
Trasa fajna, pomimo że bagno i szlak graniczny przeklinałem, to już po maratonie uważam że była to jakaś odmiana w stosunku do całości maratonu czy też innych edycji.



Na mecie jeszcze chwila na pogaduchy, makaron, zdjęcie z G.G. i ruszamy do domciu na odpoczynek, jednak te 5,5 km miało być pełne niespodzianek i przygód :)
Zdjęcia w dużej części Marcina, thx :)

Dane wyjazdu:
15.28 km 0.00 km teren
00:33 h 27.78 km/h:
Maks. pr.:51.06 km/h
Temperatura:23.9
HR max:157 ( 88%)
HR avg:117 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dojazd na dworzec PKP z przygodami

Piątek, 6 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 2

Do dworca PKP niby nie mam daleko, około 7 km, jednak tym razem musiałem nieco więcej przejechać. Umówiłem się z Z3waza na dworcu PKP we Wrocławiu skąd dalej mieliśmy jechać samochodem do Siennej. Wyszedłem na tyle wcześnie aby spokojnie zajechać na dworzec, kupić bilet i w drogę do Wrocławia, jednak, było by zbyt różowo. Gdy przejechałem już za Rondo Rataje, coś mi piknęło, że telefon został w domu podpięty do ładowarki. Zatrzymałem się szybkie sprawdzenie, no tak nie mam go ze sobą. Zawracam i do domciu ...
Telefon leżał gdzie go zostawiłem, grzecznie sobie czekał. Jednak jest na tyle późno że pociąg którym miałem jechać muszę sobie darować, na szczęście z Poznania do Wrocławia pociągi są często, więc wsiadam na rower i jadę ponownie na dworzec.
Dojeżdżając do wiaduktu, zjeżdżam na chodnik, będąc już na wiadukcie, z bocznej kieszeni plecaka wysuwa się butelka z wodą, na tyle pechowo że kula się w kierunku barierki i spada gdzieś między tory w dół. Super ...
Kupuję bilet, jednak do odjazdu pociągu bardzo mało czasu, zostaje tylko szybkim krokiem podążyć na peron, załadować się i w drogę, na zakup wody już nie ma czasu.
Oczywiście okazuje się że w składzie (przewóz rowerów wg strony PKP) nie ma wagonu dla rowerzystów, konduktor komenderuje abym wsiadał do ostatniego wagonu, szare realia PKP.
W pociągu skwar, licznik na rowerze pokazuje że temperatura znacznie przekracza 40 stopni (45-47 zależnie od tego czy jedzie czy stoi), a pociąg jedzie wolno, a do tego dwa razy stoi w szczerym polu, zero ruchu powietrza, duszno i ledwo da się żyć, a woda leży na torowisku.
Gdy tylko docieram do Wrocławia, odszukuje Marcina, On ładuje rower na dach samochodu, a ja spragniony pędzę na stację kupić coś mokrego i najlepiej zimnego do picia....
Do Siennej docieramy dość szybko robiąc postój w Kłodzku na małe zakupy i późny obiad lub jak ktoś woli wczesną kolację.
Można dojść do wniosku że jakieś fatum dziś na mnie ciąży, na miejscu w Siennej okazuje się że nie ma kluczy od bagażnika, ale o tym już w innym sprawozdaniu -> Opis linka
Kategoria do 100 km