Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2010

Dystans całkowity:123.69 km (w terenie 100.00 km; 80.85%)
Czas w ruchu:12:59
Średnia prędkość:9.53 km/h
Maksymalna prędkość:54.90 km/h
Suma podjazdów:3822 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:41.23 km i 4h 19m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
52.00 km 50.00 km teren
06:00 h 8.67 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1777 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Złoty Stok - pech, pech, pech

Sobota, 15 maja 2010 · dodano: 16.05.2010 | Komentarze 12

Dzień wcześniej wymiana ogumienia.
Panaracer Fire XC Pro na przód oraz Tioga Factory DH 2.1 R
Pobudka o 3:00, szybko uszykowałem się, i ok 4:00 jest już Krzysztof, ruszamy około 4:30, kierunek Złoty Stok :)
Na miejscu lądujemy parę minut przed 9. Już jest całkiem sporo cyklistów, wszyscy się szykują już do startu. Krzysztof zjadł nieco i około 10 byliśmy już gotowi, przebrani, rowery złożone i na rozgrzewkę, najpierw nieco po okolicznych drogach, trochę w górę, nieco w dól, a później jeszcze jeden kawałek z Jarkiem i jego kolegą z teamu Rowery Rybczyński. Zobaczyliśmy co nas czeka, nie zjechałem tego, to było dla mnie zbyt trudne, nie chciałem ryzykować i rozwalić się jeszcze przed startem :)
Godzina startu dochodzi, upuściłem nieco powietrza gdyż na to błoto ponad trzy atmosfery wydawało się zbyt wiele. I o godzinie 11:00 start, sektory zatłoczone, wszyscy ruszyli w zwartym szyku, już na starcie wykorzystuje każdą sposobność aby wyprzedzić chociaż pojedyncze osoby. Przejechałem kawałek, ledwie miasto opuściliśmy i spada mnie łańcuch, klinując się między ramą a małą zębatką - pech po raz pierwszy. W tym czasie kiedy ja usiłuje zejść na pobocze aby następnie usunąć defekt wyprzedza mnie Krzysztof i cała masa innych rowerzystów. Uff, udało się ruszam dalej, zakręt krótki podjazd, przed kolejnym zakrętem na którym jest przewężenie, tłok, wiele osób zsiada, w końcu i ja, zbyt tłoczno, a wszyscy pchają rowery. Za zakrętem szybko wsiadam na rower i ruszam, jednak większość unika kałuż i błota, tłocząc się na bardziej suchym fragmencie trasy. Widząc że tak daleko nie zajadę, nie chcąc jechać w tempie które mnie nie pasowało, uciekam nieco w lewo i nie bacząc na błoto oraz strugę spływającej wody pnę się ku górze, za chwile widzę że jeszcze kilka osób za mną zrobiło to samo. Tioga na bardzo agresywnym bieżniku spisuje się znakomicie, szybko rwę do przodu. Wiem już że będę cały uświniony, jednak widzę również że znacznie lepiej jedzie się tam gdzie spływa woda niż jazda przez błoto, rozjechane błoto przypominające bardziej ugniecione ciasto niż ścieżkę. Nie wiem jak nie wiem kiedy ale w pewnym momencie przecieram oczy ze zdumienia, Krzysztof jest zaledwie parę osób przede mną :) Czy ja mam dziś tak dobry dzień, czy odwrotnie. Ale skoro już Jego prawie dogoniłem to żal nie skorzystać i nie wyprzedzić. Jeszcze chwile zajęło mnie dojście go na dystans może 10-15 metrów (4, 5 rowerzystów) nieco zwolniłem, aby wyrównać oddech, i już po chwili biorę się za wyprzedzanie tych co mnie od niego dzielili. Jeszcze Krzyknąłem do Niego - "Dawaj Krzysztof, dawaj" ale nie usłyszał. Kilka mocniejszych naciśnięć na pedały i już jestem przed Krzysztofem. Uff udało się, i to na podjeździe :)/
Jadę dalej ciągle ścieżka pnie się pod górę, co jakiś czas jestem wyprzedzany przez silniejszych od siebie, ale i ja wyprzedzam. Zakręt w lewo ostrzej pod górę, kusi mnie aby zsiąść ale jakoś jeszcze jadę, widzę że to jedynie kawałek, więc dam radę. Jestem i piękny zjazd, daję w dół ile idzie, trochę zbyt szybko jak się miało okazać, lub jak kto woli zbyt późno dostrzegam że zamiast dalej w dół piękną szeroką ścieżką :) należy skręcić w lewo. Chwilę później kolejny długi podjazd. Jadę ciągle jadę, nie zsiadam pomimo że czasami mam wrażenie że stoję w miejscu, Uff, Fotka jakiś gostek robi mi zdjęcie ja się pnę w górę. W końcu kres wspinaczki. Ale zjazd jeszcze gorszy od podjazdu, błoto ślisko, korzenie kamienie, strugi wody, rowerzyści którzy prowadzą rowery i przewalone drzewa, ciekawe czy ktoś je pokonał bez zsiadania z rowera :), większość udaje mi się zjechać, chociaż z podpórką kilka razy a i z rowera też musiałem zsiadać. I jestem na bufecie. Zeszło mi tam sporo czasu, trochę bananów, pomarańczo, dużo wody, bo bidon tak zgnojony że nawet nie widać czy coś w nim jest, a jak z niego mam pić ?. Nieco czasu upływa, co chwile spoglądam w stronę z której to co raz pojawiają się kolejni rowerzyści - Krzysztofa nie widać. Najedzony i opity ruszam dalej, parę metrów po asfalcie, Orłowiec zostaje w tyle, tylna opona wyje, pomimo że szybko nie jadę. I kolejny podjazd szeroką ścieżką, co raz obracam się czy nie widać za mną Krzysztofa, ciężko mi idzie nieco zbyt wiele wypiłem :(, ale w pewnym momencie wszystko się normuje i przyśpieszam, jeszcze kawałek i już jestem na szczycie. Piękny szybki zjazd na jakiejś wapiennej drodze leśnej gdzie jadę ponad 50 km na godzinę, ścinam wszystkie zakręty, a oczy łzawią i widzę jak przez mgłę, zjazd się jednak szybko kończy :(
Skrzyżowanie, jakiś strażak kierujący ruchem i już jestem na drodze, i ponownie pod górę :( a do tego po asfalcie, na tym ogumieniu znacznie lepiej szło mi na błocku i kamykach. Kolejny podjazd, jadę wolno ale jadę. W pewnym momencie wyprzedza mnie Jacek :) Zawiadamia że Krzysztof jest za mną i że idzie. Mam satysfakcje, że ja jadę, a On idzie. W pewnym momencie daje za wygraną zsiadam z roweru i jakieś 500 metrów pokonuje z buta, może nieco mniej. Wsiadam i prę przed siebie, ciach i kolejny zjazd już nie tak gładki jak poprzedni ale i tak szybko go pokonuję, skały po obu stronach wyglądają malowniczo, oczy mnie łzawią licznik zabłocony, nie wiem z jaką prędkością jadę, jednak z doświadczenia wiem że przekroczyłem 40 km gdyż mniejwięcej przy tej prędkości zaczyna się u mnie łzawienie. Jakieś zabudowania i kolejny punkt żywieniowy. Przecieram z błocka licznik aby jego wskazania były widoczne, banany itd, picie. Zabieram ze sobą butelkę Power Reida, i w drogę, nie ujechałem daleko i Krzysztof mnie wyprzedza, na punkcie kontroli czasu jest chwilę przed mną.
Podjazd na Borówkową Górę, w dużej części z buta, oszczędzam siły, jednak są tacy co jadą. udaje mnie się zachować stały odległość za Krzysztofem, Na zjazdach dystans się nieco powiększa, ale już na kolejnym podjeździe okazuje się że nie uległ zmianie. Jadąc wzdłuż granicy pośród krzewinek borówki docieram do wierzy widokowej obok której ulokowano punkt sanitarny, pytam o dzielący do mety dystans, w odpowiedzi słyszę jedynie ile mam za sobą. I pytanie na jakim jadę dystansie. Zaczynają się zjazdy z Borówkowej, po korzeniach i pomimo że staram się jak najmniej prowadzić rower, parę razy zmuszony jestem zsiadać z niego. Z dwa albo trzy razy aby zmniejszyć prędkość lub zatrzymać się stawiam rower bokiem czasami zjeżdżając na bok między drzewa. Kolejny punkt żywieniowy, na przełęczy Różaniec tym razem ostatni. Kolejne zatrzymanie, teraz głównie słodkie, oraz picie. I ponownie jadę dalej, niebawem na podjeździe widzę że mam Krzysztofa przed sobą, i to maks 200 metrów, postanawiam go dogonić, gdyż spodziewam się że meta już blisko na co by wskazywał licznik. Zmniejszam dystans do około 50 metrów, jeszcze chwilę jadę za nim, w pewnym momencie sięga po żel. Przyśpieszam udaje się mi go dogonić i wyprzedzić, widzę że jednak teraz to On stara się abym jemu nie odskoczył.
Jakiś czas jadę przodem, we własnym tempie, w pewnym momencie parę metrów przed stromym i błotnistym podjazdem chociaż krótkim, zerwałem łańcuch, pech poraz drugi. Na pytanie o skuwacz, odpowiadam że mam i Krzysztof jedzie dalej a ja zostaję i tylko co chwila wyprzedzają mnie kolejni rowerzyści, niektórzy pytając czy dam sobie radę, czy pomóc :) Zmarnowałem nieco czasu, zgubiłem gdzieś sworzeń, niepotrzebnie, musiałem z zapasowego fragmentu łańcucha wycisnąć kolejny, ale w końcu łańcuch był spięty, nałożyłem go na koła zębate i ruszam, najpierw kilka ostrożnych obrotów, ok, wszystko cacy, więc szybko do przodu, parę metrów i wspomniany podjazd, ostro w górę po błocie, zsiadam, wpycham rower w górę i samemu się obok człapię. W końcu wsiadam i do przodu, przez przelatuje mi gdzieś myśl, dawaj, może jest szansa dogonić Krzysztofa, albo chociaż zminimalizować stratę, W większości zjazdy są dość łagodne, błotniste i naszpikowane kałużami lub strugami wody, podjazdów niewiele więc pędzę idzie mi świetnie, Ostry zjazd na ścieżkę leśną, krótko ale dość pionowo, normalnie to bym zsiadł z rowera, jednak tym razem przejechałem to, ponownie w las, i w pewnym momencie jestem w miejscu gdzie z Jarkiem i jego kolegą dziś rano sprawdzaliśmy szlak. Wtedy całość sprowadziłem, teraz ryzykuję, jadę w dół, często podpieram się nogą, parę razy zsiadam, jednak w końcu ląduję przy niewielkim mostku, fotka i jazda ponownie pod górę. Piknie wg licznika niebawem meta, Ze wzniesienia widać miasto, ale co to? Znaki kierują w las. jacyś rowerzyści pchają swe rowery, usiłuję wyprzedzić, niefortunnie - pech po raz trzeci - rower nico się osuwa, uderzam przerzutką w jakiś korzeń albo coś podobnego i skończyła się jazda, przerzutka znalazła się miedzy szprychami :(. Kilka szarpnięć i można chociaż pchać rower, ale o jeździe nie ma już mowy. Wg mnie do mety już bardzo blisko.
Pcham, Pcham, wyprzedzają mnie kolejni rowerzyści, których niedawno samemu wyprzedzałem :( Stacje drogi krzyżowej, chyba specjalnie dla mnie. Inni jadą a ja z buta, po jakiś 30 minutach dzwonię do Krzysztofa, wyjaśniam całą zaistniałą sytuację, tłumaczę że idę z buta. Dowiaduję się że mam jeszcze kilka km, wg niego trasa miała znacznie ponad 50 km, a mnie dopiero co 45 pyknęło. Nieco podłamany że mam jeszcze ponad godzinę, idę już zrezygnowany przed siebie, liczę się że będę ostatni na mecie. Wyprzedza mnie na zjeździe jakiś rowerzysta, pyta co się stało, czy sił zabrakło. Odpowiadam że siły mam, ale rower niezdatny do jazdy. Chwilę później przeszła mnie myśl do głowy, przecież mam z górki dlaczego ja idę ?
Jeszcze chwilę majstruje przy przerzutce, starając się jak najmocniej odciągnąć ją od szprych, ustawiam pedały tak aby lewy pedał był na dole, wsiadam i jadę, z początku ostrożnie, spoglądam co chwila na tylne koło. Wydaje się że jest ok.. Z górki jakoś się toczę, niezbyt szybko, wyprzedzają mnie jacyś rowerzyści, ale to i tak znacznie szybciej niż pieszo. Przed miastem ktoś krzyczy dawaj, dawaj ostatnia prosta. Ale jak ja mam dawać, zwalniam, aby za moment ponownie iść, skończyła się górka :(. Paręnaście kroków i ponownie jadę, super, cieszę się że jest z górki, a nie jak w Karpaczu podjazd przed metą. Wjazd do miasta, kostka brukowa, i zabrakło siły pędu, aby przekroczyć linię mety muszę parę razy się odepchnąć. Koniec, już dojechałem, finał, pomimo że już na starcie musiałem zakładać łańcuch, pomimo że zerwałem go i pomimo że rozwaliłem napęd jestem na mecie. Jeszcze tyle nieszczęść jednego dnia nie miałem, takiego pecha, aby dopełnić pasmo nieszczęść brakowało mi tylko kapcia, a najlepiej od razu dwóch.

Za metą szybko odnajduję Krzysztofa, trzyma kolejkę do myjki wraz z Jackiem. Rower, błoto, błoto koloru nie widać ani czy coś pod tym błotem jest, patrzę na Krzysztofa On i jego rower równie mocno zabłocone, Jacek już umyty przebrany, jednak rowerek nie inaczej wygląda od pozostałych.
W czasie oczekiwania za myjką - było zimno, kolejka długa a do tego bardzo wolno się przesuwała :(. Kilka zdań zamieniamy z Rodmanem i Klosiem.
Krzysztof przynosi jakiś sos, do tego pajdę chleba. A gdzie makaron ?
Czas upływa na rozmowach z Krzysztofem i Jackiem, dreszczach spowodowanych chłodem, jednak nie jest źle.
Po umyciu rowerów, widzę że to mój jednak był pod tą warstwą błota :)
Przebieramy się przy samochodzie, zmywamy wodą mineralną błotne maseczki z twarzy . Samochody do bagażnika i w drogę powrotną.
W przydrożnej knajpie zjadamy kolacjo-obiad (kluski śląski i naleśniki z serem) i w dalszą drogę. Gdzieś przed Rawiczem dopada mnie sen, budzę się co kilkanaście minut, ale generalnie znaczną część trasy przesypiam. Przebudziłem się przed Stęszewem, Hasło skręć na Kórnik, ominiemy miasto. Niepotrzebnie o tej godzinie miasto jest puste, nie ma korków. W domu jestem krótko przed północą. Niedopite kibole przy klatce schodowej odprowadzają swego kumpla. Wystawiamy rower, i inne graty, jeszcze parę zdań i Krzysztof jedzie do siebie a ja idę do windy.

Dzięki za transport Krzysztofowi.
Wszystkim obecnym w Złotym Stoku, tych wymienionych jak i nie, za niepowtarzalną atmosferę zarówno na trasie jak i na mecie, w kolejce do myjki. :)
Jak widać km u Golonki są dość gumowate i mają tendencje do rozciągania w stosunku do pierwotnej wartości, ciekawe czy suma przewyższeń się zgadzała, skoro kilometrów przybyło ?
Wrażenia z trasy niesamowite, czasu na podziwianie widoczków mało, zaledwie kilka razy spojrzałem gdzieś poza trasę.
Błotko, dużo, bardzo dużo, a właściwie czy było tam coś poza błotem ?

Czas marny i miejsce, szkoda a mogło być lepiej gdzieś w okolicach tego co uzyskał Krzysztof, a było 6:20:08.08 oraz 45 miejsce w M4 i 370 w open :(
Krzysztof 5:41:54.007 337 w Open i 40 w M4.
Szkoda nie wiem czy bym dał jemu radę na mecie, bo zawsze tam idzie na maksa, ale gdyby udała mnie się jemu odskoczyć, wtedy kiedy zerwałem łańcuch była szansa, hipotetycznie bynajmniej.


Dane wyjazdu:
18.69 km 0.00 km teren
01:12 h 15.58 km/h:
Maks. pr.:54.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:445 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Dzień po Maratonie w Karpaczu.

Niedziela, 2 maja 2010 · dodano: 04.05.2010 | Komentarze 1

Pobudka rano.
Wieczorem chwycił mnie silny skurcz kiedy zmieniałem pozycje na łóżku, a rankiem to najchętniej bym sobie tak z dwie godzinki poleżał. Ale szkoda było dnia, nogi dość ciężkie i dawały do zrozumienia że dzień wcześniej był niezły wycisk.
Robimy śniadanko.
Smarowanie łańcucha, JP robi drobną naprawę przedniej przerzutki. która dzień wcześniej nie miała tyle szczęścia i uległa zniszczeniu.
Ruszamy w trasę. Nie jest źle. Jest nawet znacznie lepiej niż myślałem, ale na dłuższych podjazdach (jedziemy na skocznie narciarską) czuję że nogi już tak nie podają jak dzień wcześniej, skąd ten JP ma tyle sił ? :)
JP prowadzi nas w ciekawsze miejsca położone obok naszej trasy, zaliczamy dwa wodospady, skocznie narciarską, Świątynie Wang, w pobliżu której dzień wcześniej jechałem a nie było okazji jej zobaczyć. odcinek drogi gdzie to siła grawitacji zdaje się nie oddziaływać i pod górę jedzie się jakby było delikatnie z górki :)
Dłuższy postój pod Świątynią Wang. parę fotek i ruszamy w dół.
Zjazd po kostce brukowej, hamulec zaciągnięty na maksa a mimo to jadę w dół i koło się obraca. Na dole przy podjeździe do Świątyni spotykamy Klosia :) Jest widać szczęśliwy. Jedzie na dłuższą wyprawę z kolegami, nie ma czasu na więcej jak kilka zdań. I ruszamy my w dół w kierunku do centrum Karpacza, zaś On za kolegami w przeciwnym kierunku. Szybki zjazd, wyprzedzam gdzieś jakiś samochód po drodze jednak obawiając się iż może mnie wynieść na zakrętach ostrzej hamuje, JP i Krzysztof znacznie mnie uciekają. Krzysztofa doganiam niebawem, po tym jak musiał mocno zwolnić kiedy samochód zajechał jemu drogę, jednak JP poszedł mocno do przodu. Do Sciegnów jedziemy górą, zaś jak się miało okazać później JP pojechał inną trasą, dołem. Spotykamy go na jednym ze skrzyżowań już w Ściegnach.
Jeszcze trochę dość szybkim tempem drogą i jesteśmy na miejscu.
Teraz tylko spakować co nasze i w drogę do Poznania. W Poznaniu jesteśmy około 17:00
Podziękowania dla Konrada za załatwienie noclegów
Dla Krzysztofa za transport
Dla JP za miłe towarzystwo, rady oraz bycie przewodnikiem po Karpaczu i nie tylko. Szkoda że tak krótko tam byliśmy, przydało by się jeszcze z tydzień spędzić, gdyż pozostał spory niedosyt.

PS.
Zdjęcia dodam przy okazji :)
Inne trasy z tej wiosny takie do 20 km poszły w zapomnienie, nie było ich zbyt wiele więc i strata niewielka :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
53.00 km 50.00 km teren
05:47 h 9.16 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Maraton w Karpaczu

Sobota, 1 maja 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 4

Podziękowania dla Konrada i Jego Ojca za super nocleg :)

Start do Maratonu na dystansie Mega, pierwszy raz w górach !
Wynik nie zachwyca, czas przejazdu to aż 5:47:14.543 (wg licznika było 5:36) co dało mi 635 miejsce na 680 sklasyfikowanych (ok 27 osób nie ukończyło trasy Mega). Dla mojej grupy wiekowej M4 -> 71 miejsce na 82 sklasyfikowanych. 71 niby brzmi lepiej ale to i tak na samym końcu stawki.
Ale zacznijmy od początku.
Nie wiem jak ale jakimś cudem Krzysztof zdołał mnie przekonać do startu. Z początku myślałem o mini, dobijała mnie perspektywa kilku kilometrowego podjazdu już na starcie. Podjazdu jak się miało później okazać jednego z łatwiejszych :).
Wyjechaliśmy w Piątek po południu z Poznania, Krzysztof, Jacek oraz ja. Nieco tłoczno na drogach i wyjazd z miasta zabrał sporo czasu. Na drodze do Karpacza sporo aut z rowerami :). Gdzieś w pół drogi na pograniczu województw krótki postój na kolacje i ruszamy w dalszą drogę. W Głogowie koszmarny korek spowodowany remontem drogi. Docieramy jednak bez dalszych niespodzianek pod Jelenią Górę, dochodzi 23:00, z przełęczy rozpościera się przed nami piękny widok rozświetlonego miast :). Odbieramy klucze, kilka zdań i ruszamy w drogę do Karpacza. W końcu lądujemy w Ściegnach. Jeszcze krótkie rozpakowanie się małe co nie co i idziemy spać.
Pobudka o 6 rano. Przed 7 ruszamy na 3km trasę na stadion. Odbieram numerek i wracamy na śniadanko. Wsuwamy nieco makaronu każdy w wersji jaką lubi (no cóż ja z cukrem) i wkrótce ponownie jedziemy na stadion.
Jeszcze chwilka na rozmowę przed startem, spotykamy paru znajomych z innych imprez oraz okolic Poznania czy też BS.
Startuję o 11 z 4 sektora, w doborowym towarzystwie. Chwile po wyjechaniu ze stadionu ruszamy w kierunku Świątyni Wang, pod górę, kilometr za kilometrem ciągną się niemiłosiernie długo, spoglądam na licznik, nie jest źle pomimo że wielu mnie wyprzedza, i mnie od czasu do czasu udaje się kogoś wyprzedzić :). Co chwila spoglądam na licznik, dopiero 2 km, ile jeszcze? Ale staram się utrzymywać prędkość, na tyle skutecznie że nie spadła mnie nawet na chwile poniżej 11km/h jak dla mnie to już sukces, a były odcinki że na tym podjeździe miałem sporo więcej. W końcu zjazd w dół. No to sobie odpocznę. Ale nici z tego, po bardzo krótkim zjeździe skręcamy w prawo, nieco zbyt późno wszedłem w zakręt i ledwo się w nim zmieściłem, ale udało się. Wjazd do lasu, kamienie, korzenie i zjazd, dość trudny jak dal kogoś kto jeździ po płaskim. jednak staram się utrzymać prędkość i nie odpuszczam. Amorek zachowuje się jakby go nie było, w końcu to już jego 11 roczek i najwyższa pora na coś innego. Zjazd skończył się za którymś tam zakrętem, bodaj drugim, i ponownie pod górkę. I tak w kółko trochę szarpania pod górę aby za chwilę jechać w dół. Na jednym ze zjazdów, w takiej specyficznej rynnie o stromych zboczach po jednej i drugiej stronie wypadam z roweru, wyprzedzam go i upadam na przenie koło przyciskając rower do podłoża. Uff udało się upadek kontrolowany, mnie nic się nie stało a i rower nie uciekł mnie na dół. Jednak zrozumiałem że muszę nieco przystopować na zjazdach, więcej sprowadzać mniej jechać, w końcu sprzęt marny a i doświadczenia jeszcze mniej.
I na 14km podjazd, po krótkim płaskim odcinku, mostek i zamknięta brama do lasu :(. Nie można było wykorzystać okazji aby się odrobinę rozpędzić przed podjazdem. Przeprowadzam rower jak wszyscy i startuję do podjazdu, podjazdu który okazał się
ponad moje siły, po zaledwie kilku metrach widząc iż siły mnie opuszczają, zaś prędkość drastycznie spadła do zaledwie 4km/h zsiadam z rowera (jak wielu) i pcham rower pod górę, szybciej go wpycham niż jeszcze przed chwilą jechałem :)
Kawałek jazdy grzbietem i kolejny zjazd po kamieniach oraz korzeniach. Tu zaliczam też kolejną wywrotkę, widząc iż nie jestem w stanie bezpiecznie zjechać zeskakuje z roweru, w tym momencie się poślizgnąłem i kolejny raz leżę na rowerze tym razem z jego drugiej strony.
Z innych ciekawych momentów - to jazda po muldach, super mimo że niektóre z nich były głębokie i strome, to jechało się całkiem przyjemnie, jakaś odmiana od reszty trasy. W końcu kolejny podjazd podjazd przed punktem kontrolnym. Po części prowadziłem rower, jednak większość przejechałem - jak dla mnie był to niebywały wyczyn. Przejazd przez punkt kontrolny i skręt w lewo ostry zjazd. Czech krzyczy nie hamuj, a ja mam śmierć przed oczyma widząc uskok i kamienie zaraz za nim. Do tego łapie mnie skurcz w nodze, pierwszy silny i najsilniejszy na całej trasie. Na moje szczęście jechałem dość wolno, na tyle wolno że zdołałem się jeszcze zatrzymać, chociaż tylko decymetry dzieliły mnie przed upadkiem w dół. Problemem okazało się jednak zejście z toru jazdy, aby innym nie przeszkadzać. Noga była jak z drewna a każda próba ruchu powodowała silny ból. Jakoś stanąłem z boku i po kilku minutach może minęło 5 może więcej może mniej. Zdecydowałem się że ból na tyle ustąpił aby ruszyć się z miejsca. Kilkadziesiąt następnych metrów sprowadzałem rower :(. Na najbliższym łagodniejszym zjeździe wsiadłem na rower i kontynuowałem swą podróż dalej. Jeszcze wiele razy jednak zsiadałem z rowera widząc większe przeszkody i decydowałem się na jego sprowadzanie.
W końcu kawałek asfaltem w dół, zmieniłem przełożenia do szybkiej jazdy, licząc że za chwilę jeszcze bardziej się będę rozpędzał. I co ? Niespodzianka, skręt w prawo i ostro na Chomontową. Zgrzyt jakby zęby się łamały, stoję. Nie dało rady jechać na tak wysokim przełożeniu, zaś z redukcją nie zdążyłem. Zmieniam na małą z przodu i największą z tyłu, próbuję ruszyć. Za drugim razem udało się. Jadę, Piekielnie ostro widzę jak co parę chwil kolejni zsiadają i decydują się pchać rowery pod górę. I ja zsiadam i pcham. Za pierwszym zakrętem mam nadzieję że będzie może nie z górki ale płasko. Zawiodłem się jest nadal pod górę, jednak jakby mniej stromo. Decyduję się na jazdę widząc jak kolejni będący kilka metrów przed mną wsiadają na swe rumaki i z mozołem ruszają pod górę. Jakoś kręcę korbą i jakoś jadę, na liczniku prędkość oscyluje między 5 a 6 km/h marnie. Chwilami udaje mnie się parę razy mocniej zakręcić i przyśpieszyć na moment nawet do 9 km/h ale chwilę później nogi słabną i wracam do tych swoich 5 km. Patrzę z nadzieją na kolejny zakręt, tam będzie lżej. Porażka. Za zakrętem to samo, i kolejny zbawienny zakręt gdzieś w dali. Ile tych zakrętów było nie wiem. Ale w końcu dostrzegam że droga zmienia swą nawierzchnię i zaczyna się zjazd.
Jadę 50 km/h w dół. wyprzedzam jakąś dziewczynę która kilka minut wcześniej wyprzedziła mnie na podjeździe. Rozpędzony nieco za daleko przejechałem zjazd w lewo, ale to kilka małych metrów. Szkoda a tak miło się jechało. A teraz znowu kamienie i błocko, na dole błoto przypomina bardziej bagno niż drogę. Wielu decyduje się na ominięcie lasem tego odcinka ale są twardziele którzy jadą wprost przez nie. Wymieniam dwa, trzy krótkie zdania z fotografem i dowiaduje się że parę minut wcześniej jakaś dziewczyna wyłożyła się prosto w to błoto, a parę metrów dalej ktoś inny zażywał kąpieli w strumyku po nieudanym przejeździe.
Mostek z bali drewna i błotko za nim, oczywiście z buta. Zaraz potem podjazd, usiłuję go pokonać na kołach, jednak zbrakło już sił, ledwie dojechałem do drucianego płotu i pomimo że dalej już było mniej stromo zsiadam z rowera i decyduje się prowadzić rower. Ponownie wsiadam już na płaskim kiedy kończy się płot. Mijam jakiegoś chłopaka siedzącego na trawce z dętką w rękach, i drugą dętką z przeciwległej strony ścieżki.
Tak pokonuje kolejne kilometry chwilami nogi odmawiają mi posłuszeństwa coraz częściej decyduje się na schodzenie czy to na podjazdach czy na zjazdach. Trudniejsze zjazdy pokonuje tylko niekiedy już na kołach, ale zwykle dlatego że zbyt późno było aby się zatrzymać lub też dlatego że jakiś koleś jadący przede mną zjechał :)
W końcu docieram do ostatniego już wodopoju :) ostatni trudny zjazd którego co najmniej połowę sprowadziłem. kawałek banana, coś tam jeszcze. Dwa kubki wody. Na Powerade nie mogłem już patrzeć. Krótkie pytanie ile zostało do mety.
- 8 km, ale 5 pod górę
- a czy podjazdy trudnę
- nie specjalnie
- a zjazdy jak ten tu kamieniste czy łatwiejsze
- łatwiejsze ale niewiele
No tak czyli mam tylko 8 km. Super nawet kiedy bym prowadził całą drogę to tylko około godziny marszu. jednak już jakiś czas temu postanowiłem że dojadę do 17:00. Jest 16:10 albo coś tak koło tego. Ruszam natchniony że tylko te 8 km mnie dzieli od mety. Jeszcze jeden podjazd muszę wprowadzić rower, ale nie jest źle. Oszczędzam nieco siły, Na zjazdach które są już znacznie łatwiejsze od tego co było nie zsiadam. Jest dobrze spoglądam na godzinę i wiem już że z palcem no wiecie gdzie dojadę przed 17 i to z zapasem (dojechałem 16:47). Ostatni kamienisty ale niezbyt trudny zjazd i jestem w mieście. Kawałek po płaskim obracam się nie ma za mną nikogo, zakręt i jadę pod górkę, ostatni to już podjazd. Nie wiem kiedy wyprzedza mnie jakiś facet. Obracam się i widzę że jakaś dziewczyna jest na mym tylnym kole. Skąd Oni się tu wzięli jeszcze chwilkę temu ich nie było. Przyśpieszam, a myślałem że spokojnie dojadę do mety. Nie mam jednak sił aby dojść gościa na podjeździe, zmieniejszyłem jedynie dystans jaki mnie do niego dzielił i odskoczyłem dziewczynie. Zakręt w lewo, kolejny w lewo i stadion. Przyśpieszam mocniej, liczę że może uda mi się na tych ostatnich metrach dogonić gościa, ale nie udało się, też przyśpieszył, jednak wleciałem za nim na metę mając jego tylne koło zrównane z moim przednim. Uff. Koniec masakry.
Jeszcze tylko hamowanie, jaka ta trawa śliska, rower pojechał prawie jak po lodzie, ale zatrzymałem się. Nie wiem skąd i jak ale JP składa mi już gratulacje, że ukończyłem wyścig. Sam sobie jeszcze nie wierzę. Nieco jestem oszołomiony, jednak zadowolony że żyję, że ukończyłem, że się nie potrzaskałem nigdzie i że rower przeżył. Jedynie w trasie musiałem siodełko regulować, kiedy po jednym z mniej kontrolowanych zjazdów. Zbyt szybko jechałem aby mieć szanse na bezpieczne zatrzymanie i pokonanie zjazdu z buta. Nosek siodełka zadarł się wysoko w górę, a ja przez jakieś 10 km jechałem w nieco mało wygodnej pozycji. Na punkcie serwisowym szybko serwisant uporał się z problemem, jednak okazało się że będę musiał wymienić śrubę i kowadełko mocujące siodełko do sztycy.
Mycie rowerów.
W kolejce do myjki widzę gościa za którym długo jechałem, na podjazdach on z kolegą mnie zwykle wyprzedzał, zaś na zjazdach nadrabiałem i doganiałem ich, na jednym z punktów żywieniowych jednak straciłem ich z oczu i już nie dogoniłem. Może to i dobrze, bo miał chyba niemiłe lądowanie okaleczony prawy łokieć i podarte spodenki też z prawej strony, oraz zakrwawione udo. Ble nie miły widok.

Jak dla mnie impreza bardzo udana, poziom adrenaliny bardzo wysoki, zmęczenie nie do opisania, chociaż nie dałem z siebie wszystkiego i w tym tempie mogłem jeszcze sporo przejechać.
Na trasie były chwile zwątpienia, a wręcz rezygnacji nie wiem jednak ale coś mnie pchało aby nie zejść z trasy i podążać dalej ku mecie. Czasami zastanawiałem się na zjazdach co ja tutaj robię. Innym razem na podjazdach - nie wierzyłem sobie że nadal jadę, jednym słowem szok.
Na trasie można było dostrzec dziesiątki zagubionych bidonów, butelek z poweraidem często nawet nie napoczętym, kilka dętek na poboczu czy też bardziej pechowych uczestników, którzy po defektach zakończyli wyścig, lub musieli stracić cenne minuty na usunięcie pany. Był też facet prowadzący rower z kompletnie zmasakrowaną przednią oponą.
Co do trasy, szkoda że nie było czasu na podziwianie widoków, bo to co było można zobaczyć z trasy momentami aż prosiło aby się zatrzymać chociaż na kilka chwil, chociaż krótkich chwil.
Kategoria do 100 km