Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

100 - 200 km

Dystans całkowity:1141.82 km (w terenie 672.50 km; 58.90%)
Czas w ruchu:52:32
Średnia prędkość:21.74 km/h
Maksymalna prędkość:54.28 km/h
Suma podjazdów:4548 m
Maks. tętno maksymalne:178 (100 %)
Maks. tętno średnie:156 (88 %)
Suma kalorii:28996 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:126.87 km i 5h 50m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
111.95 km 69.00 km teren
05:10 h 21.67 km/h:
Maks. pr.:43.89 km/h
Temperatura:20.5
HR max:174 ( 98%)
HR avg:156 ( 88%)
Podjazdy:1135 m
Kalorie: 4251 kcal

Osieczna A.D.2012

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 14

Pobudka około 5 rano, szybkie jedzonko i wyjazd na Dworzec PKP jak zwykle nieco za późno więc z konieczności muszę jechać stosunkowo szybko, ale docieram na czas i zaplanowanym pociągiem jadę do Lipna pod Lesznem.
W pociągu spotykam Andrzeja K. W Lipnie jesteśmy kilka minut przed 9. Do Jeziorek pod Osieczną docieramy sprawnie chwilę po 9. Załatwienie formalności, numerki przypięte, i okazuje się że nadbagaż musimy wieść w trakcie maratonu ze sobą :(
O 10:00 wystartował maratonik XC dla juniorów po miejscowym parku, dzieciaki ostro walczyły ze sobą od pierwszej aż do ostatniej 7 pętli, a na nas, starszaków czas przyszedł o 11:00
Jak zwykle start w sporym tłoku, z początku ruszam nieco niemrawo, jednak w chwili kiedy zrównał się ze mną Andrzej, uznałem że zbyt niemrawo ruszam więc wydarłem co sił, tętno momentalnie przekracza 170 bpm, jednak jedzie mnie się nie najgorzej. Kamyki i gałązki uskakują spod kół, mimo że start jest delikatnie pod górkę, większość mocno pociska i wzbijają się tumany kurzu. Po chwili wyjazd na asfacik, naciskam mocno aby dojść grupkę która jedzie jakieś 100 metrów z przodu, kilka osób siada mi na koło, lekki podjazd, i wszyscy skręcają w pole, koniec szybkiej jazdy asfaltem kilka naciśnięć na korbę i łatwe się skończyło. Jedziemy wśród pól, a może właściwiej było by napisać wśród kurzu. Docieramy do skraju lasu i znikamy na leśnych ścieżkach. Nie wiem kiedy, nie wiem jak a tu pierwszy trudniejszy podjazd, głównie z przyczyny dużego zagęszczenia rowerzystów oraz piasku. W połowie podjazdu gostek wykłada się jak długi w poprzek ścieżki, nie zdołał się wypiąć z SPD, leży jak długi i wstać nie może, męczy się aby wypiąć buciory, jednak nie specjalnie to jemu wychodzi. W efekcie trzeba zsiąść z roweru i przenieść go wzorem innych boczkiem, ruszenie pod górkę, nie da rady, więc do szczytu drepczę.
Delikatnie pod górkę wzdłuż wyrębu, niebawem podjazd a Jagodę © toadi

Podjazd na Jagodę widziany z wierzy widokowej © toadi

Jagoda, na trasie zmagać przyszło się nie tylko z górkami, piaskiem i własnymi słabościami ale i z ułożonymi stertami gałęzi. © toadi

Znowu w siodle, krótki zjazd, kilka zakrętasów, mniejszych i większych podjazdów, przeszkód spowodowanych wyrębem lasu i w końcu zaczyna się piaszczysty podjazd na Jagodę, na podjeździe wybieram wariant przez piasek, szybko wyprzedzam jedną osobę, jednak zaczynają mnie boleć nogi, piasek jest za głęboki i zbyt wiele sił tracę na pokonanie go, uciekam na bok i po chwili jestem na szczycie.
Walka z piaskiem i podjazdem na Jagodę © toadi

Podjazd pod Jagodę © toadi

I jeszcze jedno ujęcie na podjeździe do Jagody © toadi

Zjazd w sporym tłumie, wymyty i rozjechany piach nie ułatwia zjazdu, więc jedna noga wypięta w pogotowiu w razie wywrotki, do której na szczęście nie doszło.
Pożyczone od Krzysztofa vel Rzepkok © toadi

Andrzej walczy dzielnie na zjeździe © toadi

A co się działo na zjeździe, uff, było gorąco dla wielu kończyło się lotami, dla innych wywrotkami, sporo fotek zrobił na zjeździe Rzepkok -> Zjazd z Jagody oczami Rzepkoka
Dość szybko jestem na dole, kieruję się wraz z tłumem nie bacząc specjalnie za strzałkami, aż w pewnej chwili dostrzegam oznaczenie rozjazdu i ktoś tam drze się GIGA PROSTO, MEGA W LEWO.
Ten czwarty z tyłu to ja :) © toadi

gdzieś z tyłu wlecze się sapiące Goggle ;) © toadi

Jadę prosto i przed mną już tylko mała grupka, którą staram się dojść, dzieli mnie do nich jakieś 100-200 metrów, jednak powoli odrabiam stratę, za mną ktoś tam jedzie, ale generalnie pusto, jak to zwykle na dłuższych dystansach. Stopniowo odrabiam stratę do uciekającej grupy, wysiłek jest spory, jadą nieco zbyt szybko jak dla mnie, więc tętno w granicach 170 oscyluje, czuję chwilami, że powinienem odpuścić nieco, jednak zostało mnie bardzo niewiele zaledwie kilka metrów. Docieramy do wioski, pierwszy nieco dłuższy docinek asfaltu, jednak na dzień dobry jest pod górkę, a nogi zaczynają strajkować, asfaltowy podjazd w Grodzisku daje mnie w kość, grupka do której tyle odrobiłem nieco mnie ucieka, jednak widzę że się rozerwała. Postanawiam gonić dalej. W końcu dochodzę ich. Jestem zadowolony z siebie, powoli przesuwam się do przodu, już dwóch lub trzech mam za sobą, od znajomego z Polska na Rowery dzieli mnie zaledwie dwóch rowerzystów. Wyraźnie czuję zmęczenie, staram się odpoczywać gdzie i kiedy się tylko da, w końcu docieramy do rowu z wodą, wszyscy z przodu zsiadają więc i ja zsiadam, w tym ....
Skurcz, ledwo mogę przekroczyć wąski strumyk, z dużym trudem robię dwa kroki, jednak ból jest coraz silniejszy, Wsiadam na rower i staram się mimo wszystko jechać, grupka ponownie mnie ucieka, wyprzedzają mnie osoby, które samemu 5 minut temu wyprzedziłem, jednak powoli ból przechodzi. Przyśpieszam i staram się ponownie nadrobić stratę. Jednak kiedy docieramy do kolejnego asfaltowego odcinka, odpuszczam na podjeździe, nie chcę ryzykować ponownie skurczy, i grupka definitywnie mnie odchodzi w siną dal. Dziurawy asfalt szybko się kończy, odcinek zjazdu po bruku nieźle trzęsie, jeszcze kilka silniejszych depnięć i docieram do bufetu. Za mną nikogo nie widać, więc zatrzymuję się i zaczynam pałaszować banany popijając pepsi, nie trwało długo jak jakaś ekipa w składzie około 10 osób szybko przemyka nie zatrzymując się na bufecie. Obracam się i widzę że jedzie jeszcze kilku, wsiadam i ruszam.
Dłuższy czas jadę samemu, około 300 metrów za mną jest trzech rowerzystów, dystans raz się zwiększa raz zmniejsza, w pewnej chwili widzę że jeden z nich się urwał i zaczyna mnie dochodzić. Po kilku minutach jedziemy razem, rozmawiamy....
W pewnej chwili gostek rzuca parę słów i stwierdza, iż przyśpiesza, będzie próbował dogonić jeszcze kogoś i jak powiedział tak uczynił. Jadę jemu na kole, nie trwa to jednak długo, facio po około kilometrze łapie pane i koniec dobrego, ponownie muszę jechać samemu, zanim odjadę pytam czy ma dętkę, jednak jest zaopatrzony w to co trzeba.
Jadę dalej we własnym tempie, staram się trzymać tętno pomiędzy 150-160, i jednocześnie kontroluję czy mnie ktoś nie goni. Jeszcze przed ponownym dojechaniem do miejscowości Grodzisko doganiam i wyprzedzam rowerzystę, który odpadł z jednej z grup, widać iż walczy i jest wypalony, spokojnie jemu odjeżdżam i po chwili ponownie jadę sam, tylko za mną od dłuższego czasu ekipa dwóch-trzech rowerzystów jedzie w oddaleniu do 300 metrów.
Przez Grodzisko przemykam dość szybko, korzystam z kolejnego odcinka asfaltowej drogi, nie ma tego za wiele ale jednak. Od Grodziska dalsza trasa maratonu prowadzi do punktu, w którym był rozjazd GIGA/MEGA, tymi samymi dróżkami, jednak w przeciwnym kierunku. Pusto, tylko w dali majaczy sylwetka jakiegoś rowerzysty, dość szybko doganiam, okazuje się jednak że nie ma numerka.
Punkt rozjazdu już blisko i kolejny maratończyk wyprzedzony, jednakże ten walczy i nie chce mnie odpuścić, muszę mocniej naciskać aby mu uciec. Teraz skręcam w lewo, chwila asfaltem, lekko pod górę i ponownie w las, jedziemy już trasą wspólną dla obu dystansów, wypracowałem pewną przewagę, dość bezpieczną, odcinek wzdłuż lasu wydawał się spokojny, więc jeszcze przed 50 km chcę przyjąć żel, odkręcam nakrętkę, trochę lepkiego żelu ląduje na palcach, chwytam w zęby tubę z żelem. Nie zauważyłem na czas dziury w efekcie żel ląduje na ścieżce, a mnie zostaje to co miałem na pacach, :(
Ostro z drugiego bufetu, byle nie dać się dogonić. © toadi

Na około 50 km jest bufet, kolejny raz zatrzymuje się aby z niego skorzystać, jedna z pań wyjmuje zapasowy żel z plecaka, szybko go otwieram i wysysam, zapijam pepsi, które serwują na bufecie, na placek nie ma już czasu, gdyż już mnie depczą po piętach, wsiadam na rower i uciekam, gostek szybko chwycił kubek i mnie goni. Lekki zjazd szeroką ścieżką dociskam co sił w efekcie uciekam na jakieś 20 metrów. Skręcamy w leśne chaszcze, podjazd pod górkę, między drzewami rozciągnięta po obu stronach taśma. Wiem że jak zsiądę z rowera to nie będę mógł zrobić kroku, skurcze chwytają kiedy tylko chce zrobić krok, tak było na bufecie, więc nie ryzykuję. Po śladach w piasku widzę że sporo osób wzniesienie pokonało z buta. Nogi pieką, powoli wspinam się na młynku. W końcu widzę koniec męki, przynajmniej tak mnie się wydawało. Na szczycie gwałtowny skręt i w dół, zmieniam biegi aby dokręcić, jednak po kilkunastu metrach zakręt o 180 stopni w piasku między drzewami, strasznie wąsko, aby nie wyrypać się chwytam za drzewo. Zakręt kończy się ostrym podjazdem ponownie na to samo wzniesienie, szybka zmiana biegów, ponownie na młynek, napęd aż trzeszczy. Mozolna wspinaczka, kiedy jestem na szczycie po mojej lewej trzech rowerzystów zaczyna zjazd, są na wyciągniecie ręki. Motywuje mnie to do mocniejszego naciskania na pedały, po kolejnych dwóch kombinacjach podjazd, zawrócenie, zjazd, zakręt i podjazd, jestem na wzniesieniu paręnaście metrów obok miejsca w którym pierwszy raz wjechałem :(. Zatrzymuje się na chwilę aby wyjąć fiolkę z tauryną i podobnymi wynalazkami, szybko wypijam strasznie gorzką miksturę zapijam wodą z bukłaka i ruszam. W gębie gorzko, więc co kilka chwil pociągam kolejny łyk wody.
Po 7 km zabawy w podjazdy i zjazdy w końcu ponownie szersze leśne ścieżki. Około 100-200 metrów za mną jakiś pościg, jeden rowerzysta nieco bliżej dwóch wyraźnie dalej. Uciekam i kontroluję odległość, jest dobrze nie widzę aby wyraźnie się kurczyła. Doganiam kolejnego rowerzystę, znajomego z Polska na Rowery, który walczy z silnym skurczem. Szeroka leśna ścieżka, zakręt ostro w prawo, biorę go po wewnętrznej jak większość zakrętów tego dnia, jednak zaraz za zakrętem pułapka. Ostro hamuję i zatrzymuję się kilka centymetrów przed kałużą, która jest prawie na całą szerokość ścieżki i sporej długości, nie chcę ryzykować przejazdu przez nią, jestem w nieciekawym miejscu, muszę się wycofać, aby ominąć ją z lewej, po prawej widać że ci którzy próbowali szli pieszo, z lewej da się swobodnie przejechać. W tym momencie dogania mnie pierwszy z grupy pościgowej i wyprzedza lewą stroną. Muszę zrobić kilka kroków i ponownie łapią mnie skurcze wsiadam i zaczynam gonić, kolejna dwójka dosłownie kilka metrów za mną, jest źle. Skurcze nie odpuszczają, złapały w obie łydki a do tego nie mogę sobie pozwolić na odpuszczenie, udaje się uciec jednak nie jestem w stanie dogonić gościa, który mnie wyprzedził. Popełniłem błąd na zakręcie, który przypłaciłem utratą jednego miejsca. Do samej mety już nie dam się nikomu wyprzedzić, ale nie uda się mnie również dojść jadącego z przodu rowerzysty.
Ostatnia prosta przed metą, nikogo przed nikogo za w zasięgu wzroku © toadi

Na metę docieram z czasem 3h:47m:32s
7/14 w M4
51/76 Open mężczyzn (54/81 wraz z kobietami)
strata do zwycięzcy 1h7 minut
W stosunku do ubiegłego roku, czas gorszy, ale i trasa trudniejsza, dłuższa, zwycięzcy również mieli gorsze czasy w porównaniu do edycji 2011.
Gdybym na trasie urwał 1 minutę i kilka sekund, wyprzedził bym ostatnie dwie kobiety z dystansu Mega :).

Za mną 69,7km z tego najwyżej 4 km asfaltem, reszta w terenie, w przeciwieństwie do poprzednich edycji w których brałem udział, zmniejszyli znacznie ilość odcinków asfaltowych, dołożyli leśnych duktów i podjazdów, podjazdów na tyle dużo zafundował organizator że wyszło prawie 980 metrów przewyższeń na 70 km wydawało by się płaskiej trasy.

Po maratonie jak zwykle makaronik, chwila odpoczynku, rozmów i tombola która nie okazała się dla mnie szczęśliwa. Około 17 wraz z Panem Andrzejem wsiadamy na rowery i kierujemy się do Lipna na dworzec PKP, tym razem jedziemy nieco okrężną trasą. W Osiecznej zagadaliśmy się i wyjechaliśmy inną drogą, jednak do Lipna docieramy na czas, robiąc sobie mały rozjazd 20 km :)
W Poznaniu jesteśmy o 20, jeszcze kilka kilometrów po poznańskich ulicach, jeszcze kilka mocniejszych depnięć z panem Andrzejem i jestem w domciu. Teraz tylko kąpiel, jedzonko, i spać, spać i odpoczywać.
Następnego dnia budzę się głodny jak wilk, nogi bolą, głównie miejsca w których łapały skurcze, jednak poniedziałek jakoś przecierpiałem. Wtorek okazuje się że jest jeszcze gorzej, ledwie mogę schodzić po schodach. Dziś już jest znacznie lepiej, wracam do stanu normalności, na Michałki muszę być sprawny i gotowy na 100km.

Link do zdjęć z maratonu, oczywiście nie ja jestem autorem
http://strefasportu.pl/galerie/2012_09_09_osieczna/

Dane wyjazdu:
105.76 km 60.00 km teren
04:18 h 24.60 km/h:
Maks. pr.:54.28 km/h
Temperatura:21.5
HR max:177 (100%)
HR avg:155 ( 87%)
Podjazdy:673 m
Kalorie: 3415 kcal

BM Suchy Las 2012

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · dodano: 12.08.2012 | Komentarze 8

Nie planowałem startu w Suchym Lesie, na sobotę miałem całkowicie inne plany, które wykluczały start następnego dnia w Suchym Lesie. Jednak pogoda w sobotę była jaka była, czyli pochmurnie i deszcz wręcz wisiał w powietrzu, a w planach długa trasa, więc z początku postanowiłem przesuną wypad na niedzielę.
W Sobotę wieczór, jednak zmieniłem zamiary, postanowiłem że wystartuję w Suchym Lesie na dystansie Mega. Wieczorem wymieniłem blacik, który był już w stanie przedagonalnym, na asfaltowe drogi jeszcze się nadawał, przepuszczał bardzo rzadko, tylko przy próbie gwałtownego przyśpieszenia, ale w terenie nie rokował najlepiej. Sprawdzam czy przerzutka działa jak należy po zmianie blacika, na sucho bez sprawdzania w trasie, wydaje się że wszystko w najlepszym porządku, jednak wydaje się jest jak najbardziej uzasadnione.
Niedziela rano pobudka o 7:00, jedzonko i około 9:00 ruszam w kierunku na Suchy Las. Nie zdołałem wydostać się z osiedla a tu ktoś woła mnie z imienia. Obracam się nie widzę nikogo, zawracam i dostrzegam Marcina. Przyjechał z żoną odstawić dzieci :), zamieniamy dwa zdania i ruszam na Suchy Las.
Dojazd do Suchego Lasu, staram się jechać ostrożnie, aby niepotrzebnie nie męczyć się przed startem, siły przydadzą się na maratonie. Na moście Mieszka I, dostrzegam po przeciwnej stronie Maksa na kolarce, unoszę rękę do góry, jednak brak reakcji, pewnie nie widział mnie. Po około 40 minutach jestem na miejscu, za mną prawie 18km, z tego trochę w terenie.
Szybko reguluję formalności przedstartowe.
Mała pogawędka z Joanną i Marcinem (dzięki gdyby nie Ty o mało stracił bym licznik), Wojtkiem oraz Maciejem i jego znajomą, plus kilka osób. Idę ustawić się do sektora 3. Tam spotykam ekipę Bloom`a oraz witam się z Jackiem (JP), który właśnie udaje się do własnego sektorka. A tak swoją drogą dziś widać sporo koszulek teamowych, szkoda że wielu nie znam wcale albo ledwo z widzenia z innych maratonów.
Redaktor Kurek jak zwykle zajmuje się konferansjerką. Pojawiła się również TV WTK, przeprowadzają wywiady z wybranymi losowo osobami, w końcu nadchodzi chwila startu.

Pierwsze metry jak zwykle dość powoli i ociężale, przepychanie się w tłumie i pilnowanie aby w kogoś nie walnąć. Wyjazd na asfalt i większość rusza ostro, chcą dogonić ludzi z pierwszego sektora, ja również nie oszczędzam się i szybko zyskuje kilkanaście albo więcej lokat, podjazd ul. meteorytową wyprzedzam kolejne osoby, kilka osób wyprzedza mnie, jednak bilans jest wyraźnie dodatni. Dostrzegam kilka koszulek dziwnie znajomych - koszulek gogglowców, jestem zadowolony, brakuje mnie do nich od 5 do 10 metrów, do tych których widzę. Asfalt szybko się kończy, zjazd po kamykach w kierunku mety i slalom między parkanami, ruszamy ostro po dziurach właściwą trasą.

Na jednej z dziur łańcuch zeskakuje na środkową tarczę, pociągam manetkę, jednak nie chce wejść, przerzutka dostała już nieco błota, po paru próbach rezygnuję, jadę na środkowej. Zemściło się że nie sprawdziłem poprzedniego dnia na trasie czy przerzutka właściwie działa, ograniczyłem się wyłącznie do sprawdzenia na sucho :(
W pewnym momencie mam dość jazdy na wysokiej kadencji, zatrzymuje się z boku, pomagam wskoczyć na swoje miejsce łańcuchowi ręką, udaje się, reguluję na baryłce i ruszam dalej, wszystko co zyskałem na rozjeździe właśnie przepadło.
Błoto na poligonie jest niemiłosierne, widzę jak kilka osób wykonuje dziwne ewolucje ślizgając się, inni jeszcze ciekawsze ratując się przed upadkiem, jednak nie wszystkim się to udaje, w końcu są pierwsze ofiary, pierwsze osoby zaliczają kąpiel, jedna w kałuży wraz ze swoim rowerem, a druga dwa metry dalej leży na brzuszku w niezłym błocie, pewnie pompki robi, czyżby do komandosów chciał aplikować :). Robi się mały zator, niektórzy zatrzymują się bezradnie inni starają się jechać, ja jestem w drugiej grupie, pomimo że opony jadą gdzie chcą udaje mnie się jakoś ominąć dwójkę taplających się, co prawda samemu ratuję się przed upadkiem podpierając i odpychając prawą ręką od skarpy. Uff udało się, za sobą słyszę jeszcze jakiś plask, pewnie ktoś następny zaliczył błoto, nie obracam się aby samemu nie zaliczyć gleby.
W końcu po kilku długich minutach w grupie innych kolarzy wydostajemy się z błotnej pułapki krótki odcinek asfaltem pod górkę, na początku trzymam koło, widząc gościa ostro rwącego do przodu podczepiam się i po chwili wraz z nim jesteśmy w czubie peletoniku, wykorzystuję okazję i przed zjazdem na drugi OS w poligonowych błotach jestem na prowadzeniu, doganiamy kilku innych i ... pojechali prostu a ja i ktoś jeszcze zapatrzeni w koszulki przed nami nie dostrzegamy strzałek i zjazdu w lewo, za plecami tylko ktoś krzyknął że źle jedziemy zawracam i jestem na końcu grupki, którą wyprzedziłem na asfalcie.
Kolejny OS to odzyskiwanie utraconej pozycji, idzie mozolnie, ale co pewien czas przesuwam się do przodu, w pewnej chwili ktoś ostro tnie centralnie przez wielką kałuże i ... prawie w niej został, rower wpadł do osi, jednak OTB nie było, prędkość oraz stanięcie na pedałach i gostek jest już za kałużą, jednak przed następną chowa się za mnie i omija po prawej stronie. Coś przeszła jemu ochota na pokonywanie kałuż centralnie. Na wysokości jakichś ruin bloków lekki podjazd w błocie, zalepione opony nieźle się ślizgają, jak większości na tym odcinku, jednak jakoś się udaje pokonać tę przeszkodę, niektórzy schodzą z rowerów i podpychają dwa, trzy metry.
Ponownie wyjazd na asfalt, jest w połowie grupy kilku, no może kilkunastu rowerzystów, kałużę przed asfaltem biorę centralnie, jednak miejsce chyba nie trafiłem, i mam wodę w butach, było dość głęboko. Jacyś ludzie krzyczą aby omijać kałuże, jednak ja już jest na asfalcie, ostrzeżenie było ciut za późno.
Pierwsze metry trzymam się komuś na kole, nieco rozerwana grupka częściowo się skleja, jestem 3 licząc od pierwszego, tempo jest jednak między 30-35, troszkę wolno, gwałtownie przyśpieszam, i wyprzedzam mając nieco ponad 40 km/h, urwałem się, nie udało się nikomu siąść na koło. Doganiam trójkę tworzącą mały peletonik, na krótką chwilkę jestem 4, łapię oddech i łyk wody. Ponownie atakuje jak poprzednio, ponownie się udało, jednak ta trójka nie daję za wygraną, gonią.
Na wysokości ruin kościółka zaczyna brakować nieco pary, zwalniam, jednak po kilku chwilach ponownie nieco przyśpieszam. Teraz już oszczędzam siły, peleton zaczyna powoli mnie doganiać, czekam kiedy mnie ogarnie i będę mógł nieco odpocząć na kole. Wchłonięty zostałem na granicy Biedruska, liczyłem na szybciej. Przez Biedrusko jadę jako 3, 4 w peletonie, pilnuje się, chcę ponownie zaatakować na zjeździe przed szlakiem nadwarciańskim. Zaczyna się zjazd, atakuje i jako pierwszy skręcam na nadwarciański, staram się gonić uciekających przede mną, co kilka minut kogoś doganiam i wyprzedzam, w pewnym momencie już nie ma nikogo przede mną, a przynajmniej nie ma w odległości, którą ogarnia wzrok.
Mijam punkt pomiaru czasu, od kilku minut widzę że jakaś grupa mnie goni, z początku byli dość daleko ale z każdym kilometrem dystans się zmniejsza, jadę sam, peleton ma prościej. W Morasku na asfalcie sporo nadrabiają do mnie, ja z kolei doganiam i wyprzedzam kogoś na podjeździe na ul. Morenowej (do stacji wodociągów). Zjazd oznaczony wykrzyknikami, ręce lądują na hamulce, jednak staram się nie hamować, na końcu zjazdu, strażak krzyczy że ostro w prawo i pokazuje kierunek jazdy, a ja lecę prosto w kałużę, nie wiem co robić, na hamowanie nie ma czasu i miejsca, na ostrą zmianę kierunku nie widzę szans, przy tej prędkości skończyło by się wywrotką. Na szczęście kałuża nie jest przesadnie głęboka, nie trafiam też w niej na kinder niespodziankę w postaci kamienia czy jakiejś głębszej dziury. Jednak znacznie mnie spowolniła, na tyle mocno, że wchodząc w zakręt nie musiałem specjalnie mocno już hamować. Podjazd na najwyższy punkt maratonu, to ucieczka przed dwoma ścigającymi mnie kolarzami. Jednemu z nich udaje się mnie dojść i prześcignąć na początku szutrowego zjazdu, jednak ambicje wzięły górę nad rozsądkiem i mocno przyśpieszam, wyprzedzam gościa i za kilkadziesiąt metrów muszę ostro hamować, organizator ustawił barierki tak aby spowolnić wszystkich, Na punkcie pomiaru czasu mam 1:24:43 (jadąc mini miał bym 108 lokatę). Jak się później okażę miałem w tym momencie 6 minut straty do Marcina.
Slalom pokonany i ponownie opuszczam strefę kibica, początek drugiej pętli, ktoś krzyczy, ktoś głośno kibicuje mnie i motywuje żeby docisnąć. Ten doping nieco sił dodaje i chęci do walki. Jak się okazało dopingowali Seba284 oraz Grigor86 , brawo i dzięki chłopaki, żeście przyjechali pokibicować a i kilka fajnych fotek zrobił Grigor - dzięki za nie, jedną sobie nawet przyczyłem :)
toadi69 goni ile sił © grigor86


Kolejny wjazd na błotny odcinek, jestem nadal przed pościgiem, mimo że mam gościa praktycznie na kole jakoś nie kwapi się do wyprzedzania, pewnie nie chce ryzykować, podobnie jak poprzednim razem na błocku rower prowadza się jak i gdzie chce, jedyna różnica że jest bardzo luźno na trasie nie ma tłumu jak przy pierwszej pętli. Felerne miejsce z pierwszej pętli gdzie widziałem błotne kąpiele, a i samemu ratowałem się odepchnięciem od skarpy tym razem łatwiej pokonuje, nieźle mnie zarzuciło jednak mimo to sprawniej przejechałem. Wyraźnie czuję w nogach zmęczenie, jednak walczę i staram się nie dać, na asfalt wydostaje się pierwszy, jednak jadący za mną gostek atakuje i wyprzedza mnie, widać jednak że i On jest zmęczony, w ataku tym było mało impetu, więc bez trudu siadam na kole i jadę za nim. Ponownie zjazd w prawo na Glinno (powinno zwać się Błotno) i dalszy ciąg błotno-poligonowych atrakcji jakie zafundował nam organizator, taplając się wśród kałuż i błocka staram się trzymać za gościem, jednak nieco mnie odchodzi. Wyjazd na asfalt, bufet który ponownie ignoruje. nieco jednak zwalniam, aby pokonać asfaltowy odcinek w mini peletonie, jedziemy we troje, daje zmiany i stopniowo doganiamy pojedyncze osoby przed nami, jednak gościa który mnie uciekł nie udaje się dogonić, również On jedzie w mini peletonie.
Za Biedruskiem ponownie wjazd w szlak nadwarciański, wyraźnie czuję że nadchodzi kryzys, chętnie bym odpuścił na kilka minut aby odpocząć, jednak cały czas trzymam się grupki i powoli dochodzimy poprzedzające nas osoby, początkowo nasza trójka daje zmiany w tym ja. Na jednym z błotek gość za którym jechałem, a byłem bardzo blisko, poniżej metra, wpada w poślizg, najpierw ratuje się podpórką na prawą stronę, aby po chwili wyrzuciło go w lewo i w efekcie zatrzymuje się w zaroślach z lewej strony ścieżki, jestem na prowadzeniu grupki. Staram się trzymać tempo, doganiamy w końcu uciekinierów, najpierw jednego, a po pewnym czasie już za mostkiem drugiego. Ja jednak jestem już zajechany, nie wiem skąd mam siły aby się nadal trzymać i nie odpaść, chwilami prędkość oscyluje powyżej 30km/h a na lekkich zjazdach dochodzi do 37. Zaczynamy wyprzedzać ogon mini, pojedyncze osoby jadące dość wolno, widać że są bardziej zmęczone niż ja. Jednak spora grupka dogania nas, grupka która cały czas była około 100-200 metrów za nami, a przed którą uciekałem już od bardzo wielu kilometrów. Dłuższy czas trzymam się na końcu sporej grupy, w pewnym momencie jadący za mną gość odpada. Kilometr dalej dostrzegam, że facet który jedzie przede mną osłab a grupa ucieka, udaje się jakoś dospawać, jednak gostek został.
Lekka górka przed bufetem i okazuje się, że od dłuższego czasu jadę na rezerwie, grupa również mnie ucieka, sięgam do kieszonki wyjmuję kofeinę z guaraną wypijam, kilka łyków wody, w tym momencie jakiś gostek mnie wyprzedza i ucieka, jednak ja musiałem zwolnić aby się posilić. Po kilku długich chwilach zaczynam odczuwać że shot zaczyna działać, nieco przyśpieszam i powoli zaczynam zmniejszać dystans dzielący mnie do klienta, który kilka długich chwil temu mnie wyprzedził.
Gostek nieźle ciśnie, jednak dystans bardzo powoli się zmniejsza, co jakiś czas najpierw on, a po chwili ja wyprzedzamy ludzi z mini, czasami kogoś z mega na niezłym zgonie, mimo to jadą szybciej niż ci z mini. W końcu Morasko, i podjazd do stacji Aquanetu, nogi pieką, staram się jak mogę, ale wiele już nie mogę, mimo wszystko utrzymuję prędkość powyżej 22km/h, w pierwszej pętli było wyraźnie lepiej. Zjazd, tym razem bajorko na końcu zjazdu mnie nie zaskoczyło, zaskoczył mnie jakiś facio z psem, który łaził bez smyczy (pies nie facio), a może to i dobrze że nie był na smyczy, bo pewnie miał bym OTB, pies przebiegł na drugą stronę ścieżki, jego właściciel pozostał z przeciwnej.
Podjazd na "górę Morasko" wyprzedzam kogoś z mini, ślicznie schodzi na bok ustępując miejsca, schodzi gdyż podprowadza rower, pocieszam go że do mety tylko 2 km. Właśnie tylko 2km, a mnie brakuje aby dogonić gościa około 150 metrów. Przed szczytem jeszcze jeden z mini ustępuje miejsca, pięknie dziękuję i dociskam ile jeszcze mnie sił zostało, gdzieś tam mam nadzieję że może się uda jeszcze kogoś dogonić. Zjazd szutrem w dół i meta.
Mogło być lepiej, jednak pomimo wszystko i tak jestem zadowolony.
Czas 2:47:38 (Open: 104/146 w M4: 22/30).
Strata do zwycięzcy, przepaść - 31 minut
Strata do Marcina - 11 minut, nie udało się powtórzyć rezultatu z Lubrzy.
Strata do JP - 15 minut
Strata do Josipa - 15 minut

Joanna na mini była 5 w swej kategorii (18 na 38 kobiet) z niezłym czasem 1:38

Prędkość średnia 24,84km/h
Dystans 69,2km (około 50km w terenie)
Tętno maksymalne 177
Tętno średnie 165 (99% powyżej 153)
Przewyższenia - 465m skąd tyle się tego uzbierało
Różnica między najniższym i najwyższym punktem 100m, najwyższy punkt Morasko - 153 m.n.p.m., najniższy gdzieś w okolicach mostku na szlaku nadwarciańskim (53m.n.p.m.).

Po maratonie jak zwykle posiłek i piwko regeneracyjne, kilka chwil spędzonych na rozmowach, oczekiwanie na losowanie w tomboli, tym razem nikomu z nas szczęście nie dopisało. A później pozostało się pożegnać i wracać do domu.

Do domu wracałem spokojnie, starałem się nie wchodzić na 3 strefę mimo to w kilku miejscach przebiło 150. Trasa powrotna nieco różniła się od tej do Suchego Lasu, dołożyłem sobie kilka kilometrów w terenie, jednak jechałem znacznie spokojniej niż w trakcie maratonu, miało być regeneracyjni i było.

Dzień udany, pogoda i towarzystwo dopisały.
Moim zdaniem można było nieco jeszcze uatrakcyjnić trasę prowadząc ją w okolicach góry Morasko tak aby podjazd od strony schodów zaliczyć, następnie wzorem maratonów prowadzących na Dziewiczą, zjechać i ponownie podjechać z innej strony.

To znalazłem na temat MTB Suchy Las, nawet Team Goggle się w paru miejscach załapał :)
www.youtube.com/watch?list=PL025C2E9465485BD6&v=9KSZ_OnaSP8

Dane wyjazdu:
125.52 km 100.00 km teren
07:16 h 17.27 km/h:
Maks. pr.:36.26 km/h
Temperatura:19.9
HR max:173 ( 97%)
HR avg:140 ( 79%)
Podjazdy:565 m
Kalorie: 4956 kcal

Szagą w okolicach Trzciela

Sobota, 14 lipca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 2

Wraz z Krzysztofem wybraliśmy się na MTBO w Trzcielu, ale zacznijmy od początku :)
Rok wcześniej startowaliśmy w WSS Pobiedziska, zajmując ex aequo 5 miejsce, rozochoceni sukcesem o ile można tak powiedzieć, powzięliśmy zamiar powtórzenia tego typu zmagań również w sezonie 2012. Okazja nadarzyła się w Trzcielu 14 lipca :) szaga

W piątek późnym wieczorem miałem problemy gastryczne :( spać szedłem grubo po drugiej w nocy, a pobudka była na 4:30, już zastanawiałem się czy nie zrezygnować o ile do rana nie przejdzie. Jednak po krótkim z konieczności śnie, ranek wydawał się wolny od problemów z wieczora, nie chcą ryzykować zjadłem tylko trochę płatków i o 5:30 zapakowałem się do auta Krzysztofa. Na miejsce dojechaliśmy bez problemów, przed 7 rano, pogoda nie zachęcała, deszcz wisiał w powietrzu, było chłodno. Załatwiliśmy wymagane formalności, przebraliśmy się i po krótkiej odprawie o 8 rano, skierowaliśmy na rynek w Trzcielu, gdzie miał odbyć się start.

Na starcie w Trzcielu © toadi








Chwilę przed startem rozdano mapy, nie były zbyt nowe, wydanie z lat 70, co organizator ogłosił i uprzedził, że nie we wszystkim muszą się zgadzać z obecnym stanem. W przeciwieństwie do roku ubiegłego, tym razem obowiązuje kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Do punktu 1 dojazd wydaje się prosty, pierwsza ścieżka w prawo po zjeździe z asfaltu.

Nadchodzi wiekopomna chwila 9:00, start.

Z miasta wyprowadza nas samochód policyjny. Krzysztof wydarł jakby był to maraton u Golonki, z początku trzymam się za nim, nie ma czasu patrzeć na mapę przy prędkości w granicach 30 km/h, chwilami większej.


Skręcamy w ścieżkę leśną, która prowadzi w prawo. Pędząc przeoczyliśmy zjazd do PK1 dopiero kiedy dojechaliśmy do strumienia, zatrzymujemy się i ... . nie możemy znaleźć PK. Po krótkich poszukiwaniach wracamy do miejsca, w którym zjechaliśmy z asfaltu i ponownie rozpoczynamy poszukiwania, dokładnie sprawdzając mapę i stan rzeczywisty. Dołuje nieco że nikogo poza pieszymi nie ma już. Punkt kontrolny tym razem dość sprawnie odnajdujemy, jest tak było opisane, na zakolu strumienia, szkoda że straciliśmy przez pośpiech kilkanaście cennych minut. Jak się okazało na pierwszym punkcie, w przeciwieństwie do ubiegłego rajdu, tym razem do punktów nie da się dojechać, w większości przypadków trzeba dojść z papcia od 20 do 300 metrów. Punkty są znacznie lepiej ukryte.

Do drugiego PK decyduje aby udać się nasypem kolejowym, gdyż PK2 miał znajdować się na nasypie, pomimo że Krzysztof nie jest tym zachwycony, a wręcz widać jego dezaprobatę do tego pomysłu, najkrótszą możliwą drogą, na szagę przez las i łąki docieramy na nasyp. Fragmentami nasyp jest trudno przejezdny, zarośnięty, jednak prawie cały czas idzie jechać, chwilami ślizga się na podkładach, a właściwie na tym co po nich pozostało, innym razem na gałęziach i korzeniach trzeba uważać, obfituje w znacznej ilości dziury, które są nieźle zamaskowane trawą i wszelkim innym zielem. W efekcie zaliczam parę podpórek, jednak daje się utrzymywać prędkość w granicach 8km/h. Przez około 500 metrów po prawej wzdłuż dość wysokiego nasypu, około 2 -3 metry ponad okolicę, rozciąga się podmokły teren obfitujący w rozlewiska oraz bagienko :). Jadąc nasypem docieram do PK2 jak po sznureczku, chwilę czekam za Krzysztofem, któremu nie idzie dziś jazda po nasypie.

Okolice OK2 © toadi

Zjeżdżamy z nasypu na pobliską nieco zapomnianą leśną ścieżkę, kierujemy się na PK3 (skrzyżowanie ścieżek). Jakiś czas jedziemy ścieżkami do okolic Leśnego Folwarku, później jeszcze kawałek ścieżką na północ walcząc z głębokim piaskiem i wyprzedzając sporą grupę pieszych maratończyków, ktoś robi nam nawet fotkę jak jedziemy rowerami :). Doganiamy również pierwszego rowerzystę.

Dalej jadąc ścieżkami trzeba by sporo nadłożyć dużym łukiem aby dotrzeć w okolice PK3, decyduję że jedziemy między drzewami, niektóre odcinki są dość trudne, jednak wkrótce przecinamy dwie leśne ścieżki biegnące w poprzek do kierunku naszej jazdy, jeden ciekawszy zjazd w dół pomiędzy drzewami i lądujemy na ścieżce która jak mniemam doprowadzi nas w okolice PK3. W efekcie wylądowaliśmy jakieś 300-500 metrów na północny wschód od PK3, kierując się za innymi uczestnikami docieramy w bliższe okolice punktu. Dowiadujemy się przy okazji po co są słupki betonowe w lesie, na których widnieją jakieś dziwne cyferki, i dzięki tym słupkom oraz cyferką odnajdujemy PK3. Chwila przerwy na smarowanie łańcucha i batonik oraz ustalenie dalszej trasy.

Decydujemy się odbić na północ i zdobywać PK4 (skrzyżowanie przecinek) od północy. Jak wkrótce miało się okazać, decyzja była dość trafna, jedziemy szeroką dość dobrą ścieżką leśną, wkrótce przecinamy drogę nr 160 prowadzącą do Trzciela i po około 1,3km docieramy w okolice PK4. Chwile zajmuje nam znalezienie właściwej przecinki, większość przecinek w tej okolicy jest bujnie porośnięta przez trawy i widać że od dawna są nie używane. W okolicach PK4 spotykamy sporą ekipę 4 rowerzystów również poszukujących PK4 oraz po raz kolejny spotykamy gościa w zielonej koszulce, jak się później okaże jeszcze kilka razy będziemy się tasować na trasie w poszukiwaniu punktów :)
Kierujemy się na południe do PK5 (stary cmentarz, część NW). jakiś czas jedziemy razem przed i/lub za gościem w zielonej koszulce, który używa mapnika, efekt finalny jest taki że za miejscowością Zawada, on skręca w lewo, a my jedziemy prosto. Przez te kilka km nie kontrolowałem ilości mijanych przecinek i leśnych skrzyżowań, na efekt nie trzeba było długo czekać. pobłądziliśmy, nie specjalnie wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy. Z pomocą przyszły betonowe słupki z numerkami (117;116;126) oraz mapa, lokalizujemy swe położenie i wiemy już że jesteśmy na południowy zachód od PK5. Zaczyna padać bardzo drobny jednak też bardzo gęsty deszcz, nie szukamy schronienia, jedziemy w deszczu na poszukiwanie PK5.

Kierujemy się przecinkami nieco na północ i kiedy tylko się da na wschód, dość sprawnie odnajdujemy cmentarz, którego lokalizację zdradza drewniana namiastka płotu, a właściwie czegoś co może kilkanaście lat temu przypominało płot. PK5 widać już od samej granicy cmentarza, jest z drugiej strony, odbijamy karty i ruszamy w poszukiwanie kolejnego punktu.
PK6 (skrzyżowanie ścieżki z rowem) leży około 1500 metrów na wschód w linii prostej od starego cmentarza, jednak nie ma w tym kierunku żadnej ścieżki a z mapy wynika że są na tym odcinku jakieś trzy strumyki oraz podmokły teren. Decydujemy jechać ścieżkami robiąc spory łuk, docieramy w pobliże PK6, szukamy właściwej przecinki aby zjechać w prawo do PK6, odliczam metry od krzyżówki do łuku ścieżki, który jest na mapie, pasuje, jeszcze 150 metrów i w prawo, po około 200-250 metrach jest ścieżka w prawo, wg mapy 400 metrów i jesteśmy u celu. Po przejechaniu 400 metrów ścieżka zarośnięta po kolana trawą kończy się na rowie, jednak PK6 nie ma :(
Zsiadamy z rowerów, Krzysztof zostaje i szuka PK6 na lewo, ja idę wzdłuż rowu kierując się na południe, po przejściu około 200 metrów dostrzegam PK6. Wracam po rower i docieramy jadąc pomiędzy drzewami oraz zaroślami wzdłuż rowu do PK6. Kolejny punkt zaliczony dość sprawnie.
Kierujemy się na PK7 (Bród na strumyku), kawałek musimy się wrócić do większej ścieżki którą niedawno jechaliśmy, następnie na południe jakieś 500m i 2 km piaszczystą ścieżką na NE, obony zaklejają się piaskiem i błotem, przestało padać, jednak na piasku jest cienka warstwa błota i/lub mokrego piasku, który bardzo skutecznie oblepia się opon. Na kolejnej krzyżówce kierujemy się na północ i po około 1,5 km docieramy w okolice ścieżki która ma nas doprowadzić do brodu, odmierzam na liczniku metry aby nie przejechać, kiedy skręcamy w ścieżkę wyjeżdża z niej znajomy gostek, kawałek dalej już w okolicy brodu, w krzaczkach siedzi i odpoczywa jeszcze dwoje rowerzystów. Idąc wydeptaną ścieżką odnajdujemy z łatwością PK7, nieźle ukryty, za około 100 metrami wysokimi do pasa zaroślami, trawami i pokrzywami, sam punkt umieszczony na środku brodu :)
Następny punkt na trasie to PK8 (ogromna skarpa, u podnóża), kierujemy się na północ, niebawem doganiamy dwóch rowerzystów którzy parę minut przed nami znaleźli PK7, docieramy do jakiś zabudowań oraz drogi którch nie ma na mapie :(.
Zatrzymuję się, sprawdzam mapę, nadal na północ, a na kolejnej krzyżówce leśnych ścieżek na NE skręcamy. Na najbliższej krzyżowce jest nas 4 rowerzystów. Jeden decyduje się jechać prosto (znajomy gościu w zielonej koszulce z mapnikiem) dwóch kolejnych skręca za nami w prawo. Po krótkiej chwili dostrzegamy, doganiamy i wyprzedzamy kolejnego poszukiwacza punktów kontrolnych, ubrany znacznie za ciepło jak na te warunki, świeci pięknie słoneczko jest cieplutko, a on w polarku jedzie zlany potem. Docieramy do większej krzyżówki a jednocześnie granicy powiatów, skręcamy w lewo i szukamy po 500 metrach zjazdu w las, ścieżka jest zarośnięta i prawie nie widoczna, musimy cofnąć się jakieś 200 metrów, jednak znajdujemy ją i po krótkim podjeździe w trawie i krzakach docieramy do sporej skarpy. Dalej już nie da rady jechać. Jednakoż u podnóża skarpy nie widać żadnego PK. Szukamy PK8, po chwili już 5 osób szuka PK8, ta sztuka udaje się Krzysztofowi, punkt oddalony jest jakieś 500 metrów od miejsca do którego dojechaliśmy, i patrząc na mapę w innym miejscu niż zaznaczono. Ruszamy dalej.
Kolejny punkt to PK9 (dół, 2 metry od skrzyżowania ścieżek) brzy enigmatycznie, jest to kolejny punkt który dzieli spory dystans do przejechania, większy niż ten od 7 do 8. Docieramy do wioski Kalisko. Tam postanawiamy uzupełnić zapasy w sklepie. W tym czasie wyprzedza nas czterech poszukiwaczy PK9. Ruszamy w pogoń, odcinek brukiem pod dość silny wiatr nieco daje się we znaki, jednak już po chwili doganiamy pierwszego, stoi na poboczu, złapał panę :)
Bruk kończy się po około 2 km i dalej walczymy z piaskiem i wiatrem, cisnę dość mocno, chcę dojść kolejnego gościa którego widzę przed nami, Krzysztof dzielnie trzyma się na kole. Przed miejscowością Piotry doganiamy kolesia w zielonym. We wiosce dochodzimy kolejnych dwoje :), Pan z Panią się zmęczyli, wiatr ich wykończył, więc usiedli na chwilę w cieniu rozłożystego dębu :). Za wioską kończy się otwarty teren w lesie wiatr mniej dokucza. Zaczynam dokładnie odliczać metry i porównywać z mapą, musimy znaleźć właściwą przecinkę. Jest, skręcamy w prawo i po krótkiej chwili jesteśmy we właściwym miejscu, jest skrzyżowanie przecinek leśnych, opieram rower i zaczynam szukać, jest, bingo, punkt ukryty dwa metry od ścieżki, w dole zarośniętym krzakami. Odbijamy karty na PK9, szybka decyzja co dalej i ruszamy.
Najkorzystniejsza naszym zdaniem droga do PK10 (szczyt góry) prowadzi na północ, Wjeżdżamy na teren rezerwatu, tablica ostrzega przed wstępem (zakaz wstępu), jednak ignorujemy to i szybciutko na północ, jeszcze w rezerwacie doganiamy kolejny raz pana w polarku, liczę krzyżówki i ścieżki, docieramy na skraj polany, gdzie ścieżka skręca o 90 stopni w prawo, zaczynam dokładnie odliczać metry, szukam ścieżki na zachód, która powinna nas zaprowadzić w pobliże PK10. Jest, zaraz za ogrodzeniem i kilkoma pasącymi się krówkami jest ścieżka, skręcamy, przecinamy asfaltową drogę i jeszcze 300 metrów na zachód. Docieramy do większej przecinki, naszym oczom ukazuje się kilka większych wzniesień, to z prawej porośnięte młodnikiem, wydaje się niższe, po lewej starsze drzewa rosną, górka sprawia wrażenie wyższej, oddziela je obniżenie terenu, przypominające przełęcz. kierujemy się na przełęcz, a następnie na tę wyższą górkę. PK10 zaliczone. Tu robimy przerwę na małe co nieco.
Jeden z punktów kontrolnych © toadi

PK11 (Szczyt góry) kolejna góra, i kolejny odcinek dość odległy, mało tego z drugiej strony jeziora Chłop. W dole górki na zachodzie, jest jakaś ścieżka, która widnieje również na mapie, zjeżdżamy w dół między drzewami, jesteśmy na ścieżce, teraz kawałek na północ do jakiejś większej ścieżki. Wyjeżdżamy. Małe zaskoczenie asfaltowa droga, w bardzo dobrym stanie, a wg mapy miała być gruntowa, albo się pomyliliśmy, albo mapa jest już bardzo nieaktualna. Kierujemy się na zachód, dość krętymi asfalcikami, w końcu znajdujemy się na otwartym terenie, w tym miejscu droga skręca i krzyżuje się z kilkoma innymi leśnymi ścieżkami, zatrzymuję się, gdyż czytanie mapy i jednoczesna jazda już dwa razy doprowadziła mnie do zjechania na pobocze :). Porównuję mapę z tym co jest i wszystko pasuje, z wyjątkiem asfaltu, stwierdzamy, że przez te ostatnie 40 lat położono tu asfalt. Jedziemy dalej kierujemy się na Pszczew. Kilka podjazdów, nieco walki z dość silnym wiatrem i w końcu docieramy do Pszczewa. Jedziemy boczkiem ledwo zahaczając o miasteczko, docieramy do trasy Pszczew - Trzciel. Jest dobrze. Sprawdzam ile musimy przejechać do zjazdu i ruszamy. Po przejechaniu odmierzonego dystansu, odnajdujemy leśną ścieżkę w prawo. Dokładne liczenie zakrętów, metrów, krzyżówek i znajdujemy się w okolicy PK11. Naszym oczom ukazuje się pasmo wzniesień dość mocno porośniętych lasem, które to dokładnie wzniesienie ? Zjeżdżamy pomiędzy górki. Zabieram kartę kontrolną Krzysztofa i udaję się na najbliższe wzniesienie, jednak tu PK nie ma, wg mapy wynika że powinno być nieco bardziej na zachód, więc idę na kolejne wzniesienie, tam też nie ma PK, w końcu dostrzegam coś pomarańczowego pośród drzew na kolejnej górce. Jest PK11, odbijam, ruszamy do PK12
PK12 (Skrzyżowanie przecinek) docieramy w okolice PK12, wg mapy jesteśmy około km od punktu, jednak ścieżka się kończy niespodzianie, skręcamy w prawo, kilka mocnych podjazdów i zjazdów między drzewami i kolejna niespodzianka, bardzo gęste zarośla w obniżeniu terenu uniemożliwiają przeprawę, a gdzieś tam jest PK12.
Wracamy kawałek, szukamy alternatywnego dojazdu, docieramy w końcu do punktu z którego mieliśmy rozpocząć lokalizację PK12. Podejmujemy parę prób nieudanych, w końcu w okolicy PK12 robi się spory tłum poszukiwaczy, my jednak szukamy z niewłaściwej strony ścieżki. Tracimy bardzo dużo czasu, w końcu inni szczęśliwcy naprowadzają nas i odnajdujemy PK12, jesteśmy mocno wkurzeni, tyle czasu zmarnowane, tyle kręcenia się w kółko, a punkt był tak blisko, jednak po drugiej stronie ścieżki, nie tam gdzie go usiłowaliśmy odnaleźć :(

PK13 (Mulda w gęstwinie) ruszamy w przeciwnym kierunku niż pozostali, jednak pomimo pewnych komplikacji, wywrotka w piasku Krzysztofa, dość bolesna dla Niego, w okolice PK13 docieramy w nie najgorszym czasie patrząc na to kogo tam spotkaliśmy, większość tych którzy szukali PK12 i znaleźli go przed nami. Sam punkt ukryty w gęstym młodniku około 30 do 50 metrów od ścieżki w zagłębieniu terenu. Szczęśliwi że po niepowodzeniach przy PK12 ten punkt łatwo udało się odnaleźć ruszamy do PK14
PK14 (Skrzyżowanie dróg) obok J.Głębokiego, docieramy bez problemu, nie było kłopotu z odnalezieniem punktu, na miejscu możemy uzupełnić zapasy wody, sędziowie odnotowują nasze przybycie, dowiadujemy się również, że mamy około 25 km do mety zaliczając pozostałe punkty, U mnie na liczniku jest 100km. Krzysztof wciąga żelka, po chwili ruszamy na poszukiwanie kolejnego z punktów.
PK15 (Mostek na strumyku), ten punkt oddalony jest zaledwie około 1 km w linii prostej, znajduje się na mostku miedzy jeziorami Głębokim oraz Proboszczowskim. Punkt udało się odnaleźć sprawnie, znajdował się jednak pod mostkiem i dość kłopotliwe mogło być jego odbicie.

Kolejny PK16 (Koniec ścieżki) znajdował się jednak dość daleko, pomimo że w linii prostej było około 1,5km. Oddzielały nas jednak jezioro Rybojedzkie oraz Obra i strumień płynący równolegle do Obry a łączący pobliskie jeziora. Ruszamy na przełaj czymś czego nie szło nawet przy dobrych chęciach nazwać ścieżką dla pieszych, przedzieramy się przez trawy oraz powalone drzewa, po około kilometrze docieramy do ścieżki, która jest jednak bardzo piaszczysta i zryta, trudno jechać tędy, na mapie specjalnie nie można dopatrzeć się jakiejś ścieżynki. W końcu docieramy do szlaku turystycznego, kierujemy się nim do przeprawy przez strumień, szerszy i głębszy od tego w Lubrzy.
Przeprawa przez rzeczkę © toadi


Jednak udaje się go pokonać po zwalonych drzewach. Jedziemy kawałek wzdłuż brzegu jeziora Rybojedzkiego, aż docieramy do drogi Pszczew - Trzciel, korzystamy z mostu na Obrze i po chwili zasuwamy szeroką leśną ścieżka do PK16, punkt bardzo łatwo i szybko odnajdujemy. Martwi nas jednak nadciągająca burza, słychać grzmoty, zaczyna kropić. Kawałek musimy się wrócić, kierujemy się wzdłuż rezerwatu Rybojady na południe, docieramy do drogi nr 137.
Rzeczka wypływająca z jeziora Wędromierz, mostku nie było :( © toadi

Do PK17 (Mostek na strumyku) jakieś 2 km jedziemy w kierunku północnym w strugach deszczu, który z każdą chwilą przybiera na sile, docieramy do zjazdu, a właściwie dwóch zjazdów w las, z których będziemy mogli zdobyć PK17 a chwilę później PK18. Krzysztof po żelku, od kilku minut mocno ciągnie, zaczynam się zastanawiać czy podołam o ile utrzyma to tępo, sięgam i ja po żel. DO PK17 docieramy szeroką dobrze utrzymaną leśną drogą, asfalt to nie jest, jednak nawierzchnia nie jest poza krótkimi fragmentami piaszczysta, generalnie fajny szuterek. Mostek odnajdujemy od razu, PK znajduje się pod mostkiem z lewej strony.



Po odbiciu kart, chwile czekamy pod rozłożystym, starym dębem. Całkiem mocno pada, a widać już przejaśnienie. Po około 5 minutach deszcz ustaje, prawda jeszcze kilka minut ale już nie intensywnie, nie czekając dłużej ruszamy zdobyć PK18
PK18 (Przecinka w obniżeniu terenu). Słońce już zaczyna chylić się nad horyzont, czas nam zaczyna się kończyć, wracamy do drogi 137 i kierujemy się pobliską leśną drogą na PK18, w przeciwieństwie do poprzedniej ścieżki ta obfituje w sporej ilości piaski, jedzie się trudno, po wierzchu mokry piasek oblepiający opony, pod spodem suchy, widać od razu że dopiero co ktoś jechał rowerem. Docieramy w pobliże PK18, jednak w tym rejonie jest kilka blisko siebie przecinek, jedyne czego można być pewnym to to że znajduje się PK18 po prawej stronie, gdyż z tej strony jest obniżenie terenu, po lewej zaś niewielkie wzgórze. Wzgórze porasta rzadki las, zaś obniżenie terenu zarośnięte jest bujnymi paprociami, trawami i znacznie młodszymi nasadzeniami lasu, trudno szukać punkt. W końcu udaje się to Krzysztofowi. Mamy kolejny PK. Musimy wrócić do drogi 137 i teraz jakieś 3 km asfaltem a Trzciel.
PK19 (Skrzyżowanie ścieżek) wydawało się że będzie banalnie prosty do odnalezienia, niewielka połać lasu, więc powinno pójść łatwo, jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie było tak banalnie łatwo. Mapa pokazywała zaledwie dwie ścieżki w tym niewielkim lasku, jednak na miejscu okazało się, że ścieżek jest znacznie więcej i zmarnowaliśmy sporo czasu zanim odbiliśmy przedostatni punkt kontrolny. Zostało nam do mety nieco ponad 2 km po asfalcie i jeszcze jeden punkt do odszukania
PK20 (skrzyżowanie ulic ze ścieżką rowerową) do okolic PK20 docieramy bardzo szybko, jesteśmy na przejściu dla pieszych, zaczynamy szukać w okolicy tegoż przejścia lecz punktu nie ma :(. Po około 5 minutach odnajdujemy PK20, był jakieś 100 metrów wcześniej przed przejściem.
20:16 docieramy na metę, mamy zaliczone wszystkie punkty kontrolne, jednak z czasu nie jesteśmy zadowoleni. Idziemy na obiad, spotykamy tam gostka z którym tego dnia kilka razy tasowaliśmy się na trasie, dowiadujemy się iż nie ma wszystkich punktów kontrolnych zaliczone, jednak na metę dotarł przed nami.
Wynik nie jest tak dobry jak rok temu 12 miejsce wraz z Krzyśkiem na 20 startujących, jednak mamy wszystkie punkty kontrolne zaliczone :)-> Wyniki.

MTBO taka mała odskocznia od ścigania się po strzałkach, możliwość zrelaksowania się i sprawdzenia w nieco innych warunkach. Szkoda że w tym roku obowiązywała kolejność zaliczania punktów kontrolnych, a i same punkty w przeciwieństwie do poprzedniej edycji były znacznie lepiej ukryte, zamaskowane wręcz, można by powiedzieć że organizatorzy wykazali się większą perfidią niż rok wcześniej. Większość punktów, była stworzona pod kontem pieszych maratończyków, gdyż do większości punktów trudno było dojechać rowerem, zwykle od kilku do kilkuset metrów należało albo rower nieść, pchać lub też zostawić i dojść pieszo.
Impreza dobrze zorganizowana pozwoliła na miłe spędzenie soboty na łonie natury. Pogody uraczyła deszczykiem, burzą, porannym chłodem, w mordę windem ale i pięknym słoneczkiem w promieniach którego było bardzo przyjemnie i ciepło.
Jak za rok będzie kolejna edycja oraz zdrowie, siły i czas pozwolą wezmę również udział.

PS.
W tomboli wygrałem książkę :)


Dane wyjazdu:
105.00 km 0.00 km teren
03:12 h 32.81 km/h:
Maks. pr.:44.19 km/h
Temperatura:17.7
HR max:172 ( 97%)
HR avg:152 ( 85%)
Podjazdy:162 m
Kalorie: 2400 kcal

Deszczowa setka

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 10.06.2012 | Komentarze 5

Jakoś tak dzień z godziny na godzinę przeciekał między palcami, ale w końcu wyszykowałem się i ruszyłem rowerem. Było już po 16 kiedy wsiadałem na rower, niebo ponuro zachmurzone słaby wiatr ale dość ciepło (23 C, później spadło do 14 C). W planach trasa na jakieś 4 godziny jazdy, głównie asfaltem, jednak jak miało się wkrótce okazać pogoda zweryfikowała plany.

Ten fragment z YouTube będzie chyba najwłaściwszy do tego co miało mnie wkrótce czekać :)


Poznań - Garby - Tulce - Gowarzewo - Klesczewo - Krerowo - Środa Wlkp - Zaniemyśl - Śrem - Bnin - Kórnik - Dziećmierowo - Krzyżowniki - Komorniki - Gowarzewo - Tulce - Garby - Poznań.
Powyższa trasa zaplanowana na wąskie oponki, koła 28" i opony Lithon 2, taka przeróbka górala na kolarkę.

Ruszyłem dość ostro, po wyjechaniu z osiedlowych dróżek wskoczyłem na nieco ponad 30km/h i szybko podążałem wyznaczoną trasą. Jeszcze przed Tulcami spadły pierwsze krople deszczu, jednak zbagatelizowałem jadę dalej, nawet nie myślę przerwać i wracać, idzie mnie całkiem dobrze trzymam dość wysokie tempo, więc szybko mijam Tulce, przelatuję przez Gowarzewo i kieruje się na Kleszczewo Zaczyna padać intensywniej jednak nie jest to silny deszcz, ledwo straszy. Droga szybko zmienia kolor, oponka ma mokry pasek, ale nie chlapie, więc nadal zdążam w zamierzonym kierunku. W okolicach Bieganowa pada już dość intensywnie, na drodze tworzą się nieśmiało pierwsze kałuże, jednak oponka nadal nie chlapie chyba że zaliczę którąś z tych maluśkim kałuż.
Zaczynam się zastanawiać czy w Środzie nie skierować się na Poznań i odpuścić, jednak kiedy jestem już na wyciągnięcie ręki przed Środą, deszcz jakby zelżał, myślę sobie, postraszyło i po deszczu, więc postanawiam nieznacznie zmodyfikować trasę kierując się w Środzie na Zaniemyśl. Miało być na Nowe Miasto i osiągnięcie Zaniemyśla przez Krzykosy - Solec - Kępe.
W chwili kiedy dojechałem do pierwszego Ronda w Środzie zerkam na wskazania licznika; czas jazdy 1:02, przejechany dystans prawie 34km i średnia 32,7km/h. Jest dobrze, więc motywacja do zrobienia 100 też jest. Przez Środę jadę ostrożnie, światła, skrzyżowania itp. dość powiedzieć że na wyjeździe mam zaledwie średnią na poziomie 32,5 km/h. Postanawiam że odpracuję to na kolejnym odcinku do Zaniemyśla, pomimo że chwilami czułem jakby wiatr był silniejszy staram się trzymać prędkość w granicach 34km.
Na pierwszej krzyżówce w Zaniemyślu mam średnią 32,66 km/h nieco odrobiłem, jednak nadal mam niewielką stratę.
Zaczyna ponownie padać, z każdą chwilą coraz mocniej, robi się też coraz chłodniej, nie czuję tego, jednak termometr na liczniku nieubłaganie wskazuje że temperatura spadła do 17 C i ciągle spada.
Kolejny odcinek do Śremu ciągle cisnę nie jadę na maksa, wiem że do 100 sporo jeszcze brakuje więc szkoda by było się wypalić. Na Rondzie w Śremie, skręcam w prawo, kieruje się na Kórnik.
Spojrzenie na licznik:
Dystans 57,93km
Czas 1:45
Średnia 32,73 km/h
No odrobiłem stratę ze Środy :)
Jednak już prawie dwie godziny cisnę i tylko dwa krótkie postoje na światłach, pora się zatrzymać i coś dołożyć do brzusia. Zatrzymuje się na skraju lasu, siadam na słupku granicznym i całe 15 minut poświęcam na jedzonko i picie.
Przy okazji sprawdzam mapę i zastanawiam się którędy wracać, przez Rogalin czy Kórnik. Decyduje jednak że przez Kórnik dawno nie pedałowałem więc klamka zapadła.
Troszkę ostygłem robi się mnie nieco chłodno, więc pakuje plecaczek i ruszam w drogę, mijam Czmoń i wkrótce jestem na trasie pierścienia, skręcam w prawo na Bnin i dalej jadę do Kórnika, jak prowadzi pierścień wokół Poznania. W Kórniku następuje długo oczekiwana chwila, bateria transmitera prędkości wysiadła i od tej chwili nie wiem jak szybko jadę i ile już przejechał. Jednak wiem że zostało mnie jeszcze 29km i będę w domciu.
Jestem już całkowicie przemoczony, woda którą rzuca przednie koło skutecznie mnie przemoczyła od przodu, tylne załatwiło plecy i spodenki. Deszcz jest już intensywny i daje się mocno we znaki, w butach mam basenik.
Sprawdzam ostatnie wskazania licznika:
przejechałem 77km
czas jazdy 2:22
Średnia 32:54km/h
Spada, ale nadal wg mnie nie jest źle, docisnę i utrzymam, nie zostało wiele, jeżeli się przeliczę z siłami i tak wrócę do domu, gdyż z każdym kilometrem mam coraz bliżej, a w razie totalnego zgonu, zawsze mogę spróbować wpaść do Marcina (skórzan) i u niego chwilę odsapnąć.
Przed przejazdem kolejowym w Dziećmierowie pada bardzo intensywnie, na okularach mam tyle wody, że co kilka minut potrząsam głową jak koń, aby się pozbyć chociaż części wody i lepiej widzieć, w zębach zgrzyta piasek, woda którą rzuca przednie koło ląduje nie tylko na okularach ale również na twarzy i jak widać zębach :(
Minerały i mikroelementy :)
Jest mnie już obojętne czy pada mocniej czy nie, i tak jestem przemoczony, więc te kilka kropli wody nie czyni dla mnie większej różnicy, nie mając wskazań prędkości staram się utrzymywać tętno w granicach 150-155, wiem że jak do tej pory przy takim tętnie miałem prędkość między 32-34km/h więc spodziewam się, że zdołam dzięki temu utrzymać średnią którą wypracowałem
W nogach czuję już zmęczenie, pomimo że temperatura spadła do 14 stopni, jest mnie ciepło, od Kórnika nie piję, staram się cisnąć i jak najszybciej dojechać do domu, do końca tej męki i do ciepłej kąpieli.
Wkrótce jestem w Gowarzewie, spoglądam na domek brata, w okna zsunięte żaluzje, nic dziwnego, dziś jest z rodzinką nad morzem, mam nadzieję że mają lepszą pogodę od tej która jest obecnie w Poznaniu.
W Tulcach przez chwilę zastanawiam się czy nie jechać przez Spławie-Szczepankowo, jednak myśl o rozkopanej od dłuższego czasu drodze i wiecznym jej remoncie, powoduje że skręcam w prawo na Swarzędz.
Jeszcze tylko kilka mocniejszych depnięć, jeszcze tylko kilka kilometrów i będę w domu, ta myśl dodaje mnie sił, jednak na byle podjeździe czuję że mam wyraźnie dość, zwalniam, a tętno rośnie. Na szczęście na tym odcinku większych podjazdów nie ma, jeden większy zjazd przed lasem, szkoda tylko że strasznie dziurawy, staram się jak mogę omijać kałuże, nie chcę zaliczyć jakiejś dziury.
Gdy jadę Dymka, czuję że to resztki sił, więc kiedy tylko mijam skrzyżowanie na Szwajcarskiej skręcam na ścieżkę rowerową i ostatnie metry pokonuje żółwim tempem, kulam się wolno, ale tego mnie było trzeba, jeszcze 500 metrów i koniec.
Jestem pod blokiem sprawdzam godzinę, jest 19:35. Od Kórnika nie miałem żadnego postoju czy zatrzymania na światłach więc spokojnie z licznika odczytam sobie czas jazdy. Wychodzi nieco ponad 3 godzinki, jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, ciekawe czy miałbym lepszy czas jadąc w nieco mniej deszczowej aurze ?
Ostatnie kilometry, praktycznie od okolic Gowarzewa miałem w myślach "deszczową piosenkę" z filmu, i mimo wszystko nie rozumiem dlaczego gostek tak radośnie sobie śpiewał pomimo strug deszczu, może miłość go tak rozpalała, a może gorączka jaką miał w trakcie kręcenia tej sceny ?

I'm singin' in the rain
Just singin' in the rain
What a glorious feelin'
I'm happy again.
I'm laughing at clouds.
So dark up above
The sun's in my heart
And i'm ready for love.

Let the stromy clouds chase.
Everyone from the place
Come on with the rain
I've a smile on my face
I walk down the lane
With a happy refrain
just singin'
singin' in the rain

dancin' in the rain...
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
122.00 km 30.00 km teren
04:27 h 27.42 km/h:
Maks. pr.:54.28 km/h
Temperatura:27.2
HR max:178 (100%)
HR avg:156 ( 88%)
Podjazdy:422 m
Kalorie: 3500 kcal

Poznań - Oborniki - Stobnica - Szamotuły - Kiekrz - Poznań

Piątek, 8 czerwca 2012 · dodano: 08.06.2012 | Komentarze 1

Dziś ranek nie zanosił się na wyjątkowo pogodny, wyglądało że wyjazd może być nie udany, jednak pomimo rannych opadów deszczu nie ma powodu żałować, że wybrałem się na dłuższy wyjazd rowerkiem.
Rankiem szybka zmiana kół na 28" i oponki Michelin Lithon 2, znakomita większość z zaplanowanej trasy miała prowadzić asfaltami.
Punkt zborny - pętla tramwajowa na Sobieskiego. Mieliśmy spotkać się o 11:00 jednak tak jak wspomniałem poranny deszcz nieco mnie opóźnił, dojechałem o 11:20.
Kiedy ruszałem spod bloku, było późno 10:50, a i sporo kałuż nie pozwalało rozkulać się zbytnio, nogi też jakieś takie niemrawe dziś były, nie chciały podawać szybciej i mocniej, a i tętno szybko wskakiwało na około 170 pomimo, że za szybko nie jechałem, pomyślałem sobie, że dziś jednak należało zostać w domu, jednak skoro się słowo rzekło teraz muszę go dotrzymać. Od okolic R.Śródki jakoś kałuże poznikały a asfalcik był wyraźnie suchszy. Nieco przyśpieszyłem. I tak pomykałem od czerwonego światła do czerwonego światła, całkowity pech wszystkie krzyżówki, aż do miejsca spotkania miałem czerwone światło, wszędzie musiałem się zatrzymywać, już chciałem zjechać na ścieżkę rowerową jednak za każdym razem, jak takowa myśl przeleciała mnie przez głowę to zmieniało się światło i mogłem ruszać. Do kolejnego czerwonego :(
Na miejscu był już Karol oraz Krzysztof. Szybkie cześć i niespełna 5 minut później ruszamy. Jest 11:25, na początku spokojnie ścieżkami obok uniwerku aby wyjechać na około 2km odcinek gruntowy. Tu już mnie się nie jechało przyjemnie, rowerek na każdym mniej twardym odcinku miał tendencje tańczyć, no cóż, szytki na drogi inne niż asfaltowe nie nadają się :(
Szybko jednak wskakujemy na asfalicik na skraju Umultowa. Do Biedruska jedziemy w dość równym tempie około 33km/h, robię za konia pociągowego, jak się ma później okazać tak będzie przez większość dzisiejszego wyjazdu. Biedrusko szybko zostawiamy w tyle, przekraczamy Wwartę, i zaraz za mostem pierwszy postój. Krzysztof musi dokręcić korbę. Po 5 minutach ruszamy przed siebie, przy zjeździe na pętle jedziemy prosto, w końcu drogi gruntowe mnie nie służą :).
Na rondzie w Bolechowie kierujemy się asfaltem na Murowaną Goślinę, w pewnym momencie z tyłu słyszę "w lewo" coś za szybko ale skręcam, no i znowu droga gruntowa, kawałek gruntowymi później przez jakieś małe osiedle i lądujemy na trasie pierścienia wokół Poznania. Ja pitole a miałem nie jechać tym odcinkiem, miałem w zamiarach dojechać do Mściszewa od strony Raduszyna, pięknym asfaltem :(
Trzeba się będzie męczyć i tak też jest, tracę sporo sił, co widzę po tętnie oscylującym w granicach 170, na szczęście męczarnia nie trwa długo, w Mściszewie ponownie asfalcik, uspokajam tętno i ciągnę na Starczanowo. Od Starczanowa, już planowany odcinek 3km leśnymi ścieżkami do Uchorowa, na tych ścieżkach gdzie w większości na ubitej gruntowej drodze jest warstwa błotka, czuję się jak na lodzie, ale utrzymuję tempo, jest nieco poniżej 30km/h ale to wszystko co mogę na tych oponkach, jednak nie opóźniam zbytnio Karola i Maksa, przynajmniej odnoszę takie wrażenie.
W Uchorowie ponownie asfalt, przyśpieszamy i ciągniemy powyżej 30km/h, ponownie robię za lokomotywę, w pewnej chwili jakieś 6 km przed Obornikami wyprzedza nas skuter, przez myśl przelatuje szatański wręcz pomysł, siąść mu na koło, a niech nas pociągnie, gwałtownie przyśpieszam do 42km/h dochodzę gościa na odległość metra, jedzie równe 40km/h, obracam się za siebie i ...
Krzysztof z Karolem zostali jakieś 150 metrów, nie załapali się na tę lokomotywę, skoro mieliśmy jechać razem, odpuszczam schodzę do 26km/h i czekam, aż dojadą, no cóż nie było mnie pisane dać zmiany skuterkowi przed Obornikami :)
Do Obornik już bez większych szaleństw w dość spokojnym tempie.
Szybkie myk przez Oborniki, do rynku pod prąd kawałek, ale tak bliżej,
Na jedynych światłach jakie spotkaliśmy w Obornikach dalszy ciąg pecha, czerwone i musimy czekać, nawet dość długo czekać za zielonym, w pewnej chwili 4 rowerzystów obok siebie stoi i oczekuje z utęsknieniem zielonego, jest ruszamy, mostek na Wełnie i na kolejnej krzyżówce skręcamy w lewo, kierunek Obrzycko. Z tyłu Krzysztof coś krzyczy dlaczego nie jedziemy na Czarnków i Gontyniec, może chciał na piwko, ale tego już się nie dowiemy :)
Przed Bąblinem na parę chwil skręcamy w las, trzeba spuścić przegrzany płyn z chłodnic i uzupełnić świeżym :) oraz coś przegryź. Ciągłe zmagania z wiatrem czuję już w nogach, jadę na szpicy i wiem, że jeżeli nie dołożę do kociołka to za kilka kilometrów może nie być z czego wykrzesać sił. Na postoju oceniamy nasze realne szanse dojechania do Obrzycka, dziś pierwszy mecz na euro, a co niektórzy chcą na niego zdążyć, do 16 musimy być w Poznaniu. Decyzja więc jest prosta, Wartę przekraczamy albo wpław, albo mostem kolejowym, ochotników do przepłynięcia Warty nie było, ponoć woda jeszcze zbyt zimna :), więc pozostał nam nieczynny most kolejowy Stobnica- Barczewo.
Spoglądamy jeszcze na mapę, wychodzi że mamy około 10 km jazdy przed sobą zanim zawrócimy na Poznań.
Ruszamy, szkoda czasu marnować, a i muchy były na tyle dokuczliwe, że mieliśmy dość opędzania się od nich. Gdzieś przed Kiszewem słyszę głos z tyłu, że musimy się zatrzymać na zakupy - woda się kończy.
W Kiszewie zatrzymujemy się przed dwoma sklepami, jeden z jednej strony ulicy, drugi z drugiej. Szybkie zakupy, jakieś jedzonko, picie i po kilku dłuższych chwilach wsiadamy na rowery. Dostaję prikaz że mam nie ruszać ostro, bo na żołądku zbyt dużo zalega, więc rozkuluję się powoli do tych około 30km/h, kiedy osiągam założoną prędkość nie słysząc protestów z tyłu, staram się ją utrzymać, a chwilami nawet szybciej jechać, jednak wiatr stara się o coś całkiem innego, za wszelką siłę i z pełną premedytacją chce nas spowolnić.
Peletonik w końcu dociera do mostu kolejowego, chwila poszukiwań jak dostać się na most i jesteśmy na nasypie.
Na moście chwile grozy, rower Krzysztofa wpada w jedną z dziur, a i Maks nieźle się zachwiał, jednak tylko groźnie to wygląda, dziura była zbyt mała, aby zmieścił się w niej Maks i jego rower :)
Krótka sesja fotograficzna na moście i ruszamy przed siebie.
Karol i Krzysztof - most kolejowy na Warcie Stobnica-Barczewo © toadi69

Most kolejowy na Warcie © toadi69

Widok na Wartę z mostu kolejowego © toadi69

Warta z mostu kolejowego © toadi69

to co zostało z nieczynnego już mostu kolejowego na Warcie © toadi69
Kuracja antyreumatyczna w miejscowych pokrzywach i jesteśmy na drodze.
Ruszamy na Jaryszewo, teraz już wiatr nam nie przeszkadza, czujemy że wręcz pomaga, więc w równym tempem ciągniemy przed siebie.
Za Jaryszewem kończy się asfalt i zaczynają leśne piaski, tańczę na rowerku, wąskie opony z zerowym bieżnikiem grzęzną w piaskach i mimo sporego wysiłku zaczynam nie dawać sobie rady, zwłaszcza na piaszczystych podjazdach, nieco zostaję w tyle, ale nie jest źle, jakimś cudem nie zaliczam wywrotki pomimo, że nosi mnie po sporej części szerokości ścieżki.
Na rozwidleniu ścieżek leśnych decyduję, że jedziemy w prawo, kierujemy się na Syców i dalej przez Mutowo na Szamotuły, do których jest około 9 km.
Odcinek 7 km w piaskach daje mnie ostro do wiwatu, cały czas staram się trzymać prędkość maksymalną na jaką mam jeszcze siły i na jaką pozwalają piaski, Krzysztof i Karol uciekają na podjazdach, ja nie daję rady, o ile na płaskich odcinkach jakoś utrzymuje się za nimi a nawet doganiam, to każdy piaszczysty podjazd kończy się tym, że odrobione metry przepadają. W końcu kończy się las, droga przechodzi w twardszą gruntowo-szutrową, na podjeździe dochodzę Ich. Uff, jest dobrze, albo prawie dobrze, nogi mnie bolą, padam ze zmęczenia, siły, jakie siły, nie ma ich wcale, ale okazuje się, że i Krzysztof z Karolem dostali do wiwatu na tych piaseczkach :)
Jakiś kawałek jedziemy całą szerokością ścieżki, w końcu gdzieś chyba w miejscowości Piotrkówko docieramy do asfaltu. No to w końcu odpocznę. Wychodzę na prowadzenie i powoli dociągam do nieco ponad 30km/h jedziemy tak do Szamotuł, szybkie myk myk i kierujemy się na Pamiątkowo.
Przed samym Pamiątkowem, koń pociągowy dostaje zadyszki, prędkość spada do 28-29km/h, a do tego dziury, i łaty na drodze strasznie mnie wybijają z rytmu, wtedy Krzysztof daje zmianę i przez kilka następnych km robi za lokomotywę. W Pamiątkowie z racji szybko uciekającego czasu, skręcamy w prawo kierując się do drogi szybkiego ruchu.
W Cerkwicy na zmianę wychodzi Karol, prowadzi, aż do pierwszych zabudowań przed miejscowością Napachanie, odchodzi na lewo, i tu ponownie ja wychodzę na szpicę. Te kilka kilometrów jazdy na kółku, pozwoliło mnie odzyskać utracone siły i ponownie podbijam do 34km/h
Głos zza pleców wzywa do szukania sklepu. Robimy ostatni już tego dnia popas przed najbliższym sklepem. Spojrzenie na mapę i decyzja, że jedziemy na Rogierówko i Kiekrz. jeszcze kilka uwag co do szybkości jaką dałem na zmianie, ponoć zbyt duża i ruszamy.
Po około 2,5 km skręcamy w lewo na trasę pierścienia wokół Poznania, w Rogirówku, na podjeździe Krzysztof pokazuje ile ma mocy w nogach, na szczycie górki jest pierwszy. Do Kiekrza jedziemy spokojnie, podjazd w Kiekrzu daję ostro w nogi i pierwszy jestem przy Kościele :)
Kierujemy się dobrze znanymi leśnymi duktami na Rusałkę, ponownie czuję, że nie jest to żywioł oponek jakie mam, ale nie jest źle, w większości jest na tyle twardo, iż nie odpuszczam i utrzymuję tempo. Przed Rusałką mała rywalizacja z Krzyśkiem, kto pierwszy do Rusałki, prędkość w granicach 32-34km/h, nie ma zbyt wielu spacerowiczów oraz innych rowerzystów, nielicznie spotykani nie przeszkadzają specjalnie.
Przed Niestachowską pożegnanie i każdy kieruje się w swoją stronę. Nadszedł kres wspólnego wypadu. Przez Sołacz jadę spokojnie bez szaleństw. Docieram do ulicy Nad Wierzbakiem, tu zaczyna się szaleństwo, rywalizacja z innym rowerzystą.
Ani ja ani On nie zamierza odpuszczać, ulicami Aleja Wielkopolska, Solna, Małe Garbary, popierdalamy z prędkościami przekraczającymi 40km/h. Nogi mnie pieką, ale nie odpuszczam, na Solnej zatrzymuję się na czerwonym, gostek wyrywa do przodu ignorując światła, dochodzę go przy rynku Wielkopolskim, jednak spora ilość samochodów nie pozwala na wyprzedzanie, okazja nadarza się na ulicy Kardynała Wyszyńskiego, przyspieszam do 46 km/h i gostek jest już za mną. Do Śródki ciągnę przodem, nie mogę gościa oderwać od siebie trzyma się mojego koła. Na rondzie jak Bóg przykazał stoimy obaj i czekamy za zielonym, ruszamy za chwilę dalsza część wyścigu wokół Malty, od strony kolejki wąskotorowej, trochę nie po drodze dla mnie, ale co tam, dam radę. Nasz wyścig skutecznie utrudniają inni użytkownicy ścieżki, parę razy uciekamy na trawę i przy prędkości przekraczającej 40km/h daję się wyprzedzić kawałek za termami, ja jadę ścieżką, gostek ścina zakręt i nieco skraca, na tyle duży skrót, że jest przede mną. Nieco wk.... dociskam resztkami sił, dochodzę gościa, jednak zza zakrętu wynurza się rodzinka na rowerach, daję po hamulcach i chowam się za gostkiem, na podjeździe jestem nieco mocniejszy, zrównuję się z nim, jednak zagęszczenie ludzi, ponownie zmusza mnie do schowania się za rower gostka aby nie wpaść w pieszych.
Gość skręca w prawo kierując się do Jana Pawła, ja skręcam w lewo, do domciu.
Nogi mnie pieką, kolana mam już miękkie, cieszę się w duszy że nie skręcił w lewo. Ostatnie 2,5 km jadę już wolniej i spokojniej, uff trzeba trochę dać odpocząć nóżkom zanim zsiądę z rowerka.

Odcinek wspólny 95km, na tym odcinku prędkość średnia wyniosła 28,18km/h
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
197.00 km 130.00 km teren
08:21 h 23.59 km/h:
Maks. pr.:46.62 km/h
Temperatura:24.2
HR max:167 ( 94%)
HR avg:139 ( 79%)
Podjazdy:837 m
Kalorie: 5570 kcal

Pętla A.D 2012

Sobota, 26 maja 2012 · dodano: 27.05.2012 | Komentarze 2

Witam
Dawno mnie tu nie było, ale w końcu należy zacząć nadrabiać zaległe wpisy.
Po Maratonie w Sulechowie wykombinowaliśmy że w najbliższy weekend robimy pętelkę wokół Poznania. Jak postanowiliśmy tak, prawie zrobiliśmy.
Z końcem tygodnia Krzysztof dał info że ponownie jest na antybiotykach i z pętelki nici. Postanowiłem jednak że skoro mam jechać pętelkę, to pojadę.
Start był zaplanowany na 7:30-8:30, był, gdyż ranek okazał się strasznie trudny dla mnie, zbyt długo grałem w WoT i miałem deficyt snu. Postanowiłem troszkę dłużej pospać. Koniec końców na rower wsiadałem o 11 z małym okładem, jak na pętlę wydawało się nieco późno, ale co tam, najwyżej jak się nie wyrobię to będę wracał nie zamykając jej. Lampek nie brałem.
Wystartowałem w kierunku Tulec, do których mam najbliżej jeśli chodzi o pętlę, najpierw źródełko na Malcie, symbolicznie i lasami do Tulec. W lasach pod Garbami zaczyna odmawiać posłuszeństwa prawe kolano, które oberwało nieźle w Sulechowie, wdrażam plan awaryjny i zwiększam obciążenie na lewe kopytko a prawemu daję odpocząć. W Tulcach po 28 minutach i nie marudząc /nie zatrzymując się/ skierowałem bicykl w Kierunku Robakowa i Kórnika. Na podjeździe na wiadukt ponad autostradą lewa nóżka stwierdza, że tak się nie będzie bawić, ona pracuje a prawa się opitala. Chciał nie chciał, muszę zaprząc do roboty obie nogi. Postanowiłem że odwrót z pętli albo w Kórniku, albo Rogalinie, zależnie od tego jak będzie sprawowała się prawa noga. Piaski między Tulcami a Robakowem dają nieźle w kość, rower tańczy na łachach piasku, tętno szybuje do ponad 160 a prędkość mimo to spada. Cel przejechania pętli na tętnie 80-85% zaczyna być nierealny, albo muszę odpuścić, albo podarować sobie ten cel. Wybieram to pierwsze, nie chcę forsować organizmu wysokim tętnem, to nie maraton. Po kilku piekielnie długich minutach docieram do Robakowa i asfalciku, chwilę później jestem na rozkopanym rondzie wyjazdowym Borówiec - Skrzynki.
Piaski w Skrzynkach (Czołowie) nie są tak upierdliwe jak te poprzednie, cienka warstwa nie przeszkadza, jest dość twardo, więc szybko i sprawnie ląduję w Mościenicy, tu kolejny asfaltowy odcinek, fiku-miku i jestem w Kórniku.26,5km za mną oraz godzina jazdy. Super jest dobrze. Nie zatrzymując się, korzystam z tego że jest to bodaj najdłuższy asfaltowy odcinek, bo od Mościenicy, przez Kórnik, Bnin, Konarskie, Radzewo, Radzewice aż do Świątnik. Na odcinku Radzewice - Świątniki, pierwszy raz tego dnia odczuwam co znaczy wiatr o sile 5,5m/s (20km/h). O ile na osłoniętych lasem odcinkach nie czuć go prawie wcale, to na otwartej przestrzeni daje popalić.
W Świątnikach, szybka decyzja, jechać zgodnie ze strzałkami pętli, czyli dołem przez głęboki piasek, aż do Rogalina, a następnie tyłami za Rogalinskiem pałacem, parkowymi alejkami aż do Rogalinka, czy też wybrać wariant szybszy i zarazem łatwiejszy, asfalcik.
Wybieram asfalcik, jestem zmachany 6km zmagań z wiatrem i chce odpocząć. Prawa noga już tak nie doskwiera, trochę daje znać o sobie, ale jest dobrze. Nie rezygnuję więc z pokonania pętli. Po szybkiej ale generalnie spokojnej jeździe bez szaleństw docieram do Mostu na Warcie za Rogalinkiem. Kawałek dalej kieruję się oznaczeniami i skręcam w lewo, ponownie piaski.
Postanawiam przeznaczyć parę chwil na pierwszy tego dnia postój. Na liczniku 46km strzeliło, a ja nawet jednej minuty na postój jeszcze nie przeznaczyłem. Te kilka chwil wykorzystuję na przesmarowanie odrobinką oliwki łańcucha i kilka solidnych łyków wody. Czas szybko leci, gdy już kończę jakaś parka z dzieciakiem na siodełku dociera od strony Mosiny, facet zadaje pytanie co się stało i czy pomoc potrzebna. Szybko wyjaśniam że postój zamierzony i nie spowodowany awarią, pięknie dziękuję zakładam kaski i już mnie nie ma.
Kwitnące zielsko przy ścieżce © toadi69

Do mostku na Samicy walka z piaskami, za mostkiem nic inaczej. W końcu jestem na twardej drodze i zdobywam od strony Warty Mosinę. Na rynku w Mosinie tragany, porozkładane jakieś budy i scena, z plakatu doczytuje że obchodzą dni Mosiny. Super, tylko że same zakazy i zatarasowane drogi oraz niektóre chodni, a tam gdzie się da wjechać to mrowie ludzi. W końcu udaje się mimo wszystko sprawnie wyjechać. Podjazd na Osową Górę od strony Pożegowa, wiem że nie będzie łatwo, ale dwóch rowerzystów jakieś 500metrów z przodu motywuje mnie aby się szarpnąć i ich dognać. Plan jest prosty, tętno w górę ale bez szaleństw i gonimy ich. W połowie górki doganiam pierwszego, sapie i pomimo że jedzie na młynku idzie jemu to bardzo opornie. do kolejne brakuje mnie około 50 metrów. Pomimo że górkę czuję w nogach pozostawiam środkową tarczę i na dość sztywnym przełożeniu udaje się dojść gościa, ten nie jest tak zasapany. Widzę że ma mapę w łapie, więc rzucam pytanie czy jedzie pętlę ?. W odpowiedzi słyszę - tak. Na dłuższą konwersacje nie ma czasu, jeszcze parę metrów do szczytu wzniesienia no i zbliżam się do bruku.
Kilak stojących na poboczu samochodów wymusza jazdę brukiem. Strasznie trzęsie, wybija z rytmu. Na szczęście bruk jest krótki, a i wyżej już nie jadę teraz tylko w dół. Po początkowo twardej ścieżce jadę dość szybko, nieznacznie dokręcając, tętno spada do normalnego czyli 140-150. Zanim dotarłem do piasków mam już je unormowane.
WPN przelatuję dość szybko i sprawnie, doganiam jeszcze jakąś grupkę trzech kolarzy walczących z piaskiem, wyraźnie nie idzie im to, nosi ich po całej szerokości ścieżki :). Gdzieś na twardej leśnej ścieżce doganiam wlokące się nią auto i wyprzedzam, babka nie jedzie szybciej jak 25km/h może boi się zakurzyć autko :). Na szutrówce przed Witobelem straszna tarka, nie mogę sobie znaleźć toru jazdy na którym by nie telepało, jednak nie chcę aby mnie dogonił samochód, więc nie zwalniam. Uf w końcu Stęszew, szybka ocena ile mam wody ze sobą i decyzja, że gdzieś za Stęszewem w Tomicach lub Nirosławkach uzupełnię zapasy wody. I to był błąd, o którym miałem się niebawem przekonać.
Stęszew zostawiłem za sobą, wkrótce kończy się kolejny asfalcik.
Pomykając szuterkami i piaskami. Docieram do Wielkiej Wsi za dużo powiedziane, ledwo się otarłem o wioskę i już jestem w lesie. Przyjemnie jakoś, wiatru nie czuć, piasek mniej dokucza niż wiatr, a tym bardziej że nie jest głęboki, jedzie się dobrze. Woda jednak szybko ubywa. Wiem już że w kolejnej wiosce muszę się w nią zaopatrzyć, w Mirosławkach jednak albo przeoczyłem sklep, albo go nie było. Liczę na Tomice, jednak nie mam bladego pojęcia gdzie tam jest sklep i czy w ogóle tam jest sklep. Docieram do Tomic, mijam kościół i zwalniam bacznie rozglądając się za czym co by sklep przypominało, nadaremno nic nie upatrzyłem.
Przy ruinach młyna skręt w prawo i już jestem przy źródełku Żarnowiec.
Całkiem sporo ludzi, niektórzy wybrali się na grila inni tak jak ja przejazdem.
Zatrzymuje się na popas, wcinam co miałem ze sobą - batonik popijam niewielką ilością wody i po kilku minutach ruszam.
Jest niedobrze, mam w bukłaku góra 200ml wody, a doskonale wiem że najbliższy pewny sklep jest w Lusówku :(. Trzeba oszczędzać picie oraz siły, jadę wolniej niż dotychczas, w gębie sucho, czasami mały łyk wody, aby tylko jak najdłużej wystarczyło. Autostrada, Zaborowo, Więckowice, kusi mnie aby odbić w prawo i poszukać sklepu, jednak postanawiam jechać dalej, jakoś się do kulam do Lusówka.

Mijam piaszczystą Drwęsę, nieźle mnie prowadzało, oj nieźle. Do Lusówka około 3,5 km, jednak urzekła mnie cudowna alejka akacjowa, więcej się zatrzymuję i pstrykam fotki niż jadę, jednak piękno alejki, intensywny zapach akacji i buczenie pszczółek powodują że zapominam po co tu jestem, poświęcam się robieniu zdjęć, co chwila się zatrzymuję co chwila urzeczony pięknem nie baczę na mijający szybko czas, korzystam z nadarzającej się chwili, chcę nasycić zmysły, chcę się zapomnieć, przecież tu tak pięknie.
Okolice Lusówka, alejka akacjowa w kierunku na Drwęse © toadi69

Okolice Lusówka, alejka akacjowa w kierunku na Drwęse, spojrzenie za siebie © toadi69

Widok z alejki na pobliski skraj lasu bielący się akacjami © toadi69

Kolejne, jedno z wielu zdjęć akacjowej alejki © toadi69

Okolice Lusówka, alejka akacjowa © toadi69

Bliższe spojrzenie na kwitnące akacje © toadi69

Akacjowa alejka w krzywym zwierciadle © toadi69

rowerek postanowił odpocząć wśród kwitnących akacji :) © toadi69

Kwiaty akacji z bliska © toadi69

Na błękitu przestworzy białe kwiaty © toadi69

Kwiaty akacji z bliska © toadi69

Na skraju alejki gdy mam już wyjechać na asfalcik, dostrzegam jak zdradliwe były pięknie kwitnące akacje. Z jednej strony urzekły pięknem, tylko po to aby wbić nóż w plecy - kolec w przednią oponę.
To tu zaczyna się/kończy zależnie od punktu widzenia i/lub kierunku podróży alejka akacjowa © toadi69

Akacjowa alejka © toadi69

alejka akacjowa © toadi69

No cóż, trzeba się zatrzymać i zrobić co trzeba. Szybko przekonuję się że w oponie tkwi dorodny kolec, no pięknie się skończyło to kontemplowanie otaczającego piękna, jakże szybko zostałem sprowadzony na ziemię.
Biało, biało wszędzie, biel akacji widzę :) © toadi69

O pszczółka © toadi69

Kleimy czy zakładamy nową, szybciej założyć nową, zwłaszcza że w gębie Sahara a w bukłaku pusto :(
Ruszam pełny nadziei na szybkie zakupy, docieram do sklepu i ...
Sklep nieczynny, o żeś...... .... .... ...
Prawie 5 km do Lusowa, nie ma co czekać, jadę. W Lusowie, pod sklepem kilka nieciekawych typków przy piwku, hmmm, zaryzykować czy jechać dalej, jechać, w sadach jest żabka i abc.
W końcu dotarłem do sklepu. Upragnione zakupy, serek, batonik, no i woda, woda, woda. Batonik oraz serek szybko pochłaniam. Część wody również szybko zwilża wyschnięte gardziołko, a reszta ląduje w bukłaku.
Mijam Kiekrz, kolejna akacjowa alejka pomimo że nie mniej piękna jak ta pod Lusówkiem, zwalniam i bacznie patrzę co przed kołem, nie mam ochoty na kolejną pane, nie mam drugiej dętki, musiał bym łatać, a to mnie się nie uśmiecha. Takich zdradliwych alejek będzie jeszcze kilka tak jak kilka już było, za każdym razem będę pilnie obserwował co przed kołem, zamiast podziwiać.
Kwiaty akacji © toadi69

Złotniki no i wjazd na teren poligonu, jakieś 500 metrów przede mną dostrzegam rowerzystę, mimo że czuję w nogach kilometry coś mnie pcha aby gonić gościa.
Pościg ruszył, po drodze mijam paru niedzielnych rowerzystów co to jadą byle jechać, zmagam się z wiatrem na otwartych odcinkach, a dystans między mną a ściganym tylko nieznacznie się zmniejszył. W końcu jestem w Biedrusku, gostek jedzie tą samą trasą co ja mam zamiar więc myślę może jeszcze jest szansa.
Most na Warcie, i mam klienta jakieś 150-200 metrów przed sobą, uff, jak skręci w Promienku jest mój, nie skręcił, no cóż, a mogłem go dojść.
Teraz przyszedł czas na refleksje - nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, i po co ci to było, po co goniłeś gościa, dla własnej satysfakcji, a teraz cierp. Kila dłuższych minut jadę wzdłuż Warty, kompletnie wypompowany, najchętniej bym zszedł z rowera i usiadł gdzieś na trawie. Dużo pije, wciągam batonika i tak docieram do Mściszewa. Kurna teraz prawie do samej Murowanej non stop pod górkę/
W Raduszynie dostrzegam sklepik, wody czuję że mam jakoś mało, więc tym razem nie myśląc, udaję się na zakupy. Uzupełniam zapasy wodą, lodzik, batonik, litr coli.
Po posileniu się popijam nieco colą, resztę wkładam do kieszonki koszulki i ruszam. Jazda jakoś mi nie idzie, czuję każdy mięsień. Docieram do puszczy Zielonki, zmęczenie nie chce przejść, tętno niskie, nie mam sił aby rozbujać się, każda górka nawet niewielka wyciska ze mnie resztki sił, odczuwam pierwsze jeszcze niewielkie skurcze, no tak pościg w Biedrusku kosztował, teraz cierp.
Nie ma co, muszę się zatrzymać i porządniej odpocząć. Zjazd ze ścieżki w głąb lasu, gdy oddaliłem się jakieś 200 metrów od duktu leśnego, opieram rowerek o drzewo, zwalam z siebie co niepotrzebne, ostatni batonik, łyk coli i wody, i sru na glebę, muszę nieco poleżeć i odsapnąć, albo przejdzie i dalej pojadę normalnie, albo będzie jeszcze gorzej.
Wredne muchy nie dają przymknąć oka, pobudka ustawiona na 30 minut w komórce, czas dość szybko mija. Dzwonek, czas upłynął, wstaję z ziemi i łups, obie nogi ściął silny skurcz. Nie mogę się ruszyć, chwilę jestem w jakiejś dziwnej pozycji, usiłuje rozmasować bolące miejsca. Po chwili zaczyna powoli przechodzić, robię pierwsze niezgrabne kroczki, po paru jest już znacznie lepiej. Ubieram się, wsiadam na rower i ruszam przed siebie. W bukłaku mam dużo wody, 3/4 litrowej butelki coli, która straciła już większość bąbelków. Z początku jakoś ciężko wejść na obroty, ale w końcu jeszcze przed Zielonką jadę swoje, jest dobrze.
Tradycyjny już piach na skrzyżowaniu w Zielonce, nie mam powodu aby zatrzymywać się przy sklepiku, jadę dalej, szybko, dość szybko docieram do kamienia przy którym należy skręcić na Dąbrówkę Kościelną, coś mnie podszeptuje jedź prosto, daruj sobie te parę niepotrzebnych kilometrów, zerkam na godzinę, minęła 17. Czasu mam, aż nadto, więc pomimo podszeptów gdzieś z wnętrza ciała skręcam. Nie wiem nawet kiedy i ukazuje się przed mną wieża kościoła w Dąbrówce. Szybka ocena ile mam wody, dużo. Więc nie zatrzymujemy się, jedziemy dalej. Piaszczyste odcinki dziś jakoś wiele sił mnie kosztują, jednak jestem wkrótce na drodze z płyt betonowych, jak ja jej nienawidzę rytmiczne telepanie.
Bednary, skręcam i kieruję się na Wronczyn. I w tym momencie pokochałem płyty betonowe, piasku niewiele nie przeszkadza, jednak prawie do samego Wronczyna, strasznie trzęsie na tarce jaka się utworzyła na tej ścieżce. Wronczyn, tu jakiś koleś na góralu postanowił mnie prześcignąć, wyrwał, wyprzedził mnie i zaczyna się obracać, w pewnym momencie skręca w kierunku jeziora, he he, ja też :) Na zakręcie wyprzedzam go po wewnętrznej i mocno dociskam na pedały, pierwsze 200 metrów nie jadę nic wolniej jak miałem na tych kilkuset metrach asfaltu, obracam się gostek odpuścił, nie podjął wyzwania, szkoda, miał bym większą motywację do szybszej jazdy, a tak samemu zwalniam i zaczynam oszczędzać siły.
Kawałek asfaltu na Gorzkich Polach dociskam i jestem w mig przy torach, teraz znowu piasek, na szczęście są to tylko pojedyncze krótkie łachy. Zjazd wąwozem, jak zwykle źródełko zalewa ścieżkę, w tym momencie dostrzegam samochód przed sobą, jest wąsko, ostrzejsze hamowanie. Okazuje się że to trzy auta jadące za sobą, pewnie wracają z j. Góra. Przeciskam się powoli z prawej strony, powoli, dzięki temu nie ochlapałem się :)
Korci mnie zatrzymać się i zrobić kilka fotek nad jeziorem, jednak widząc sporo ludzi na brzegu odpuszczam i jadę dalej, krótki podjazd po kamieniach, prawie jak w górach, prawie bo krótki i jestem na płaskim.
Kieruję się polną drogą na Kostrzyn. tętno nie chce skoczyć do wyższych wartości oscyluje maksimum w granicach 140-144 nawet na podjeździe jaki za chwilę mnie czeka, nie przekroczyło 144. Widać organizm jest mocno zmęczony i mówi że na dziś ma już dość...
Z początku przyjemna ścieżynka wśród pól, jeszcze przed niewielkim wzniesieniem zamienia się w gigantyczną piaskownice. Wygląda to jakby kilka dni temu ktoś zaorał ścieżkę i wyrównał nieco, a następnie parę razy przejechał ciągnikiem, zrzucam na średnią tarczę i idę w maksymalną kadencję, piasek stawia silny opór, koła grzęzną, tracę prędkość, ale udaje się jakimś cudem utrzymać 18km/h, spadło co prawda z 30, jednak kolejny odcinek który jest zjazdem, w nie mniej głębokim zaoranym piasku, pomimo że cały czas dokręcam jadę zaledwie 22km/h, a ścieżka ma około 2 a 3 % nachylenia w dół. Rower tańczy na piasku, dwa razy już wypinam nogę jak ustawia się poprzecznie do kierunku jazdy, ale obuwa się jakoś bez sensacji, nie ma wywrotki :)
Wyjazd na asfalcik przed Kostrzynem i prawie od razu po krótki zjeździe, który staram się wykorzystać zaczyna się podjazd, motywację jednak mam, rowerzysta walczy ze wzniesienie, widać że słabo jemu idzie, pomimo że jest w połowie podjazdu, postanawiam dojść gościa, udaje się, mam prawie 30km/h na liczniku kiedy gościa wyprzedzam i ciężkie jak z ołowiu nogi. Jednak spojrzenie jakim mnie uraczył zasługiwało na ten wysiłek. Na płaskim przed Kostrzynem pozwalam odpocząć nogom po podjeździe. Przed samym miastem gostek z radosnym uśmiechem mnie dogania i wyprzedza, kręci korbami jak oszalały i w tym momencie z dużej tarczy spada mu łańcuch, a to pech :)/ Przejazd pod trasą Poznań-Gniezno rozkopany, zakaz ruchu, sprowadzam rower po schodach, gostek wykorzystuje znajomość terenu i dość spranie chociaż powoli robi zjazd wzdłuż robót drogowych. Kurna znowu jest przede mną, naciskam mocno na pedały i na szczycie podjazdu ponownie jestem z przodu, tym razem nie odpuszczam przyśpieszam na płaskim, zatrzymuje się dopiero na światłach, chłopak jest jakieś 50 metrów z tyłu, odpuszcza i skręca w prawo.
Przez Kostrzyn jadę obok Tesco, wody mam jeszcze trochę i nadal 3/4 litra coli, spokojnie jadę dalej, ostatnie kilometry polnych ścieżek, i docieram do Trzeku.
Teraz już tylko twarde drogi. Do Tulec staram się trzymać prędkość w okolicach 26-30km/h sprawnie mijam Gowarzewo, tętno niskie, zmęczenie duże, prędkość nadal około 28km/h, jeszcze 2km i zamknę pętelkę w Tulcach.
Uff, pętla zamknięta.
Teraz jeszcze kawałek przez Tulce, Szczepankowo i do domciu.
Zwalniam do około 20-24km/h chcę dać odpocząć nogom oraz organizmowi zanim zakończę jazdę.
Pod blokiem jestem kilka minut po 20:40
Łączny czas postojów nieco ponad 1 godzinę, w tym 40 minut w Puszczy Zielonce najdłuższego postoju.
Jest dobrze a nawet bardzo dobrze, nogi pieką, jestem głodny jak wilk, woda i cola wypite do zera, teraz tylko wodopój, małe jedzonko, wanna, bo wyglądam jak świnia, pot i kurz zrobiły swoje. Kolacja i spać.


Zdjęcia umieszczę w poniedziałek
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
136.20 km 116.20 km teren
06:56 h 19.64 km/h:
Maks. pr.:43.25 km/h
Temperatura:23.0
HR max:174 ( 96%)
HR avg:148 ( 82%)
Podjazdy:754 m
Kalorie: 4904 kcal

Wielkopolska Szybka Setka

Sobota, 16 lipca 2011 · dodano: 18.07.2011 | Komentarze 11

Po długim milczeniu, bardzo długim można by rzec, robię swój pierwszy kolejny wpis.
W tygodniu dostaję cynk od Krzysztofa (Maks) że w weekend mamy WSS w Pobiedziskach, start uzależniłem od pogody, a że pogoda dopisała więc w sobotę skoro świt ( 4:30 normalni ludzie o tej godzinie śpią, a nawet powiem więcej - to środek nocy :) ) pobudka.
Parę minut po 5 zjawia się Krzysztof i już spakowani w aucie jedziemy do Pobiedzisk. Na miejscu lądujemy parę minut po 6 rano, rejestracja, uiszczenie opłat i inne formalności. Spotykamy paru znajomych: Rzepkok, Jurka57 - startowali wspólnie, z3waza wraz z małżonką.
Po krótkiej odprawie technicznej, udajemy się szybko do auta aby zabrać rowery i uszykować się do jazdy. Sporo przed planowanym startem pojawiamy się na Rynku w Pobiedziskach, szybka kontrola pojazdów oraz wymaganego przez organizatora ekwipunku, w tym momencie okazuje się że Krzysztof jest nieletni i musi jechać pod opieką osoby starszej, jednak ja spełniam wymagany wiek więc mogę swobodnie zostać jego opiekunem :) , a poszło o taki drobny czeski błąd, cyferki w peselu zamieniły kolejność w trakcie rejestracji.
Na 10 minut przed startem rozdanie map, szybka decyzja jak jechać - najpierw na południe od Pobiedzisk zaliczanie punktów kontrolnych, a później jedziemy do Zielonki - to nasz plan tak w skrócie.
8:00 rano (normalnie spałbym sobie słodko i może śnił o tym starcie) start i poszliśmy, najpierw powoli z mozołem, ociężale, ale coraz to szybciej i szybciej, aż na pierwszym podjeździe kiedy to radiowóz nas zostawia i zdać się musimy na własne zmysły, dociskamy i wychodzimy z Krzysztofem na prowadzenie, peleton jest za nami około 100m między peletonem a nami dwie osoby które również oderwały się od pozostałych.
Jako że pierwszy PK jaki postanowiliśmy zaliczyć to PK1 "Bagno północny skraj" skręcamy w prawo i kierujemy się polną ścieżką w stronę lasu, część jadących za nami postanawia jechać prosto, zapewne na PK 4, PK5, PK3, część skręca tak jak my. odnajdujemy bagno, ale jesteśmy na jego wschodnim skraju, a miało być na północnym. Docierają inni rowerzyści, po chwili czołówka pieszych, mała konsternacja, zamieszanie. Ruszamy szukać punktu, musieliśmy go minąć. po sprawdzeniu dwóch innych ścieżek w końcu trafiamy na tę właściwą przez zarośla aby zobaczyć nasz pierwszy upragniony Punkt Kontrolny. Już wiemy że nie będzie łatwo, organizator nie zamierza nam ułatwiać zadania a wręcz przeciwnie, należy się nastawić że i kolejne punkty będą ukryte a nie w widocznych miejscach i oczywistych.
Ruszamy do kolejnego punktu, wracamy do drogi z której zjechaliśmy, około 1/2 km, kierujemy się na żwirownie i za żwirowniami dajemy w lewo. Po żwirowych ścieżkach zasuwamy 30km/h, obracamy się nikogo za nami. Przecinamy drogę Pobiedziska - Gołuń - Wierzyce i tą samą szutrówką kierujemy się na Kocanowo. Przed rz. Główna skręcamy w prawo na łąki i wzdłuż Głównej docieramy do rozwidlenie kanałów, ale punktu kontrolnego nie widać, gdzie on? Na miejscu już jest dwóch innych poszukiwaczy i oni gorączkowo szukają punktu kontrolnego, jednak jak się okazuje należy udać się około 200 metrów łąka wzdłuż kanału na południe aby na kolejnym rozwidleniu odnaleźć zakonspirowany w dole kanału pośród szuwarów i błocka PK4 "Rozwidlenie kanałów". Po odszukaniu drugiego punktu odbiciu kart, jesteśmy upewnieni że będzie ciężko, kolejny punkt który jest ukryty, którego należy odszukać, to nie Powidź kiedy większość punktów była widoczna już z odległości 50 do 100 metrów (paśnik był wtedy wyjątkiem), tu odnajdywanie punktów będzie wymagało czasu i myślenia jak organizator o ile da się myśleć w ten sposób.
Krótka dyskusja i obranie wariantu dalszej trasy do PK8. Kierujemy się wzdłuż Głównej na wschód, przekraczamy ją 1,5 km dalej, kawałek na północny-wschód i przed stacją kolejową (przejazdem) w Lednogórze kierujemy się na Imielenko około 1km asfaltu. Następnie do skraju lasu, wzdłuż lasu około 1/2 km i kolejny niecały km już lasem, aby dotrzeć do PK8 "Skrzyżowanie strumyka ze ścieżką". Trafiony zatopiony, bez szukania, chociaż należy się ukłon w stronę organizatorów, punkt ukryty w dole pośród zarośli i pokrzyw, na lewo od mostku którego prawie nie było widać. Kolejna pauza i obranie optymalnej trasy na PK7, w tym czasie dociera do PK8 kolejna para, depczą nam po piętach :).
wracamy się około 1/2 km w stronę na Imielenko, skręcamy w lewo na Kacze Doły, docieramy do cywilizacji i kolejny asfalt jedziemy z parą którą spotkaliśmy przy PK8. Skręcamy w las przed kościołem i tu rozstają się nasze drogi z rywalami. W rejon PK7 "Rozwidlenie strumienia" zaczynają się gorączkowe poszukiwania Punktu Kontrolnego, docierają też nasi rywale. wszędzie błoto i grząsko, odnajduję punkt, ukryty w zaroślach na podmokłym terenie, szybko odbijamy karty i ruszamy, nasi rywale okazują się szybsi i bardziej zorganizowani, my wcześniej szukamy optymalnej naszym zdaniem trasy do PK5, Oni zaś ruszają z kopyta i tyle ich widzieliśmy.
Z Imielna kierujemy się na Gołuń, spotykamy samotnego zawodnika, który nieszczęśliwie złapał pane (kapcia, laczka), mijamy dwie żwirownie, na skraju lasu skręcamy w lewo za żwirownią, nieco ponad kilometr wzdłuż ściany lasu, do skrzyżowania ścieżek, w prawo i obok ambony mamy zaliczony PK5 "Ambona myśliwska", i tu duży minus dla organizatora, słabo się postarał, ten punkt był tak prosty do odnalezienia że aż zwątpiłem w to co widzę.
Z PK5 kierujemy się na Czapurki, tu w planach jazda wzdłuż lasu równolegle do S5, jednak spotyka nas niespodzianka, ścieżka kończy się płotem i tablicą "TEREN PRYWATNY" wracamy szukać innej ścieżki, po około 5 może 10 minutach stwierdzamy że nie ma innej ścieżki, że to ta właściwa z mapy, nie bacząc na tablicę , pokonujemy ogrodzenie. Z duszą na ramieniu rozglądamy się na lewo i prawo czy nie wyskoczy skądś wściekły pies albo co gorsza gospodarz terenu z widłami. Jakoś udaje się nam przemknąć niezauważonym, już jesteśmy ponownie na jakiejś zarośniętej ścieżce, trochę prowadząc rowery trochę jadąc docieramy do Traktu Pobiedziskiego, pasi. teraz dalej prosto i w głąb lasu, jednak wybieramy nie tę ścieżynkę z dwóch wydawać by się mogło że równoległych wybieramy nie tą co trzeba. Docieramy do skraju lasu przed Sannikami, mając po lewej stronie budowę drogi. Dobre jest to że wiemy gdzie jesteśmy, złe że zjechaliśmy z wyznaczonej trasy. Kierujemy się na poszukiwanie właściwej ścieżki, na przekór losu, trwa wycinka i w lesie jest dużo prowizorycznych ścieżek, a te właściwe nie różnią się od tych tymczasowych, wszędzie ślady zrywki drzew, spotykamy kolejny duet błądzący jako i my. Decydujemy się kierować na azymut, prowadzimy rowery przez krzaki i zarośla, docieramy do jakiejś ścieżki biegnącej poprzecznie do naszego kierunku przemarszu. Na oko jesteśmy około 1/2 km w linii prostej od celu, wsiadamy na rowery i jedziemy, po krótkiej tułaczce okolicznymi ścieżkami odnajdujemy PK3 "Ambona myśliwska" na skraju małej polanki, w tym samym czasie zrobiło się tam dość tłoczno, gdyż większa ilość poszukiwaczy PK3 zjawiło się w tym samym czasie i miejscu :).
Kolejny etap to PK9. Teraz postanawiam jak najszybciej dotrzeć do trasy poznańskiego Grabkowego Maratonu i nią w okolice Kociołkowej Górki. Kawałek asfaltem, szukamy ścieżki na południe od łąki i strumienia, jednak nie odnajdujemy zaznaczonej na mapie ścieżki, wracamy około 1/2 km pod górkę aby wjechać na trasę maratonu i z niej odszukać PK9. W tym czasie mocna ekipa, około 5 osób jedzie w przeciwnym kierunku. zapewne będą szukać od północy tego punktu, lub przedzierać się północnym skrajem łąki, wzdłuż lasu, jeśli tak to współczuje, trawa po pas, teren podmokły momentami bagienko do kostek, znam to, już kiedyś tam się przedzierałem. Jedziemy trasą maratonu, przed nami samotny jeździec w białym kasku narciarskim zmodyfikowanym na potrzeby roweru :). po około 1200 metrach jazdy trasą maratonu skręcamy w prawo, wąwozem w dół przekraczamy strumyk i lekko na prawo około 50 metrów od ścieżki jest PK9 "Ambona myśliwska" - brawo dla organizatorów, miejsce bardzo urokliwe :).
Rowerzysta w białym kasku podobnie jak my chwile kontempluje mapę i wybiera optymalną trasę, jak później się dowiadujemy (przy PK6) wybrał wariant: powrót do Kociołkowa Górka i drogami asfaltowymi przez Buszkówiec, Izdebno i Gwizdowo. My wybieramy wariant odmienny, krótszy i szybszy jak się później miało okazać. trasą maratonu do Starej Górki, następnie do skrzyżowania za Promnem, tu maraton prowadzi na miejscowość Góra, my kierujemy się na Kostrzyn. Mijamy Jagodno, Tarnowo, 1/2 km dalej po hamulcach, zawracamy i ponownie do Tarnowa, skręcamy na Gwiazdowo. Po obu stronach pola, pola róż i innych roślinek z przeznaczeniem na rynek szkółkarski i działkowców. po około 1km od wyjechania z Gwiazdowa skręcamy w prawo kierując się na las. Mijamy sporo pieszych, wszyscy Oni zmierzają od pobliskiego lasku, jest światełko w tunelu, skoro Oni biegną z tego lasku, tam jest nasz cel, nasz PK6 "Paśnik , punkt z wodą". Docieramy do skraju lasu, lasu pośród róż, zbóż i innych upraw, zdradliwego lasu pełnego krwiożerczych owadów - gzów, po 100 metrach zjazd w leśną ścieżkę z lewej i po kolejnych 200-300 metrach mamy cel osiągnięty. odbicie kart, wpisanie na listę czasu przybycia przez sędziego (jesteśmy 7 i 8 na punkcie, jest dobrze). Oganiając się od gzów i pozując do fotek uzupełniamy zapasy wody i już nie szukając wariantu dotarcia do kolejnego PK2, uciekamy.
Zaraz za laskiem w słońcu zatrzymujemy się, należy zdecydować jak jechać, Krzysztof jest za wariantem jak najwięcej dróg asfaltowych gdzie spokojnie można jechać 30 km/h, osobiście uważam że wolniej ale krócej jest korzystniej, w tym czasie dociera rowerzysta w białym narciarskim kasku z PK9 :) byliśmy pierwsi na PK6, wybraliśmy bardziej optymalną ścieżkę :). mamy dwa warianty, kierujemy się na północ polnymi ścieżkami do Puszczykowo-Zaborze i dalej też polnymi do Jankowo, lub na południe dużym łukiem przez Sokolniki Gwiazdowskie i Sarbinowo do Jankowo. Wybraliśmy wariant 2. Drogi w większości gruntowe z tarką, trzęsło niemiłosiernie. asfalt z Sarbinowa do Jankowa, tu dajemy na maksa z liczników nie schodzi 35km/h oscyluje około 38 km. W Jankowie Ponownie wkraczamy na krótko na trasę maratonu, jednak tym razem mamy z górki :), kierujemy się na Biskupice. Przekraczamy rz. Cybinę i na łuku drogi skręcamy do lasu (znam dobrze te tereny) w lewo, mijamy dużą kanię i trafiamy bezbłędnie do PK2 "Koniec ścieżki na skraju lasu". Mam wątpliwości czy to skraj lasu, czy skraj małej polanki, ale niech tak będzie jak napisali organizatorzy. Krótka przerwa na banana i ruszamy. Kierujemy się na Uzarzewo, zaliczając po drodze Uzarzewo Huby, drogi i ścieżki są mi dobrze znane w tym rejonie więc jedziemy na pamięć kierując się do Zielonki, mapa jest teraz zbędna. Gdzieś tam jeszcze mignął nam rowerzysta w białym kasku narciarskim kiedy ruszaliśmy od PK2, ale my już mieliśmy ten punkt za sobą, On musiał go jeszcze znaleźć i zaliczyć.
W Uzarzewie nie zatrzymujemy się na zakupy, decyzja że to co mamy wystarczy nam jeszcze na około 2 godziny więc zakupy i większy postój robimy później.
Nasz dalszy plan to zostawienie PK10 na sam koniec i robimy jako następny PK13. Mijamy trasę 5 i kierujemy się na Wierzonkę, leśnym duktem, na większej krzyżowce jedziemy prosto zostawiając dukt na Wierzonkę po naszej prawej po dotarciu do asfaltu wracamy się kawałek około 3/4km skręcamy w przecinkę i po krótkiej chwili mamy odnaleziony urokliwy zakątek (byłem już tu wcześniej :) ) oraz PK13 "Rozwidlenie ścieżek ". Tym razem bardzo szybka decyzja jak dalej jechać. Wracamy do asfaltu Swarzędz - Wierzonka, przekraczamy go i przez las docieramy do łuku duktu leśnego Uzarzewo - Wierzonka, w lewo kawałek duktem i po około 400 metrach w prawo. Po kolejnym kilometrze jesteśmy już na PK20 "Grobla strona zachodnia" kolejny punkt który poszedł nam nadspodziewanie łatwo.
Teraz 500 metrów na wprost (północ) skręcamy na wschód (w prawo) i docieramy do asfaltu, strasznie dziurawy, aby po chwili dotrzeć do PK16 "Schody przy tamie". Kolejny PK który przychodzi z łatwością nam. Pomijając zapachowe aspekty tego miejsca, jest dobrze. Ciekawe kiedy urzędnicy zabiorą się za okolicznych mieszkańców i skończy się spuszczanie ścieków do J.Kowalskiego ?
Po krótkiej burzy mózgów, w słonku było ponad 40 stopni, więc nie ryzykując przegrzania, ruszamy dalej, teraz kolej na PK14. Ruszmy na północny-zachód, kawałek przez las, później polami przez piaski i docieramy do bramy dawnego PGR w Karłowicach, koniec drogi, co dalej ? skręcamy w lewo na singielek, kiedyś już tu byłem i pamiętam że wtedy ten PGR dało się objechać, właśnie zachodnią stroną, jednak wtedy jechałem w przeciwnym kierunku. Docieramy do drogi Wierzonka-Karłowice, kawałek asfaltem, skręcamy w lewo na polną drogę do Dębogóry i na skraju wioski odbijamy w prawo na północ, docieramy do lasu, kolejny zakręt w lewo pod górę i jedziemy grzbietem niewielkiego wzniesienia na północ, szukamy PK14 "Mulda". Jest po naszej prawej nieco w dole, kolejny punkt trafiony i zatopiony z łatwością. Jednak szukanie go od strony ścieżki która prowadzi wzdłuż lasu, było by znacznie trudniejsze.
Kolejny punkt to PK21, który jest na Dziewiczej Górze. Wracamy do Dębogóry, spotykając duet poszukiwaczy PK14, udało się być kolejny raz przed nimi :) W Dębogórze jedziemy na zachód do czarnego szlaku który doprowadzi nas do PK21. W Mielnie odbijamy w kierunku do Wierzonki aby zrobić popas i uzupełnić zapasy. Po około 30 minutach ruszamy dalej. Wracamy na czarny szlak i kierujemy się do PK21, przez myśl przechodzi jeszcze jedna koncepcja dotarcia do PK21, asfaltem do Kicina i potem żółtym do PK21, jednak pozostajemy przy pierwotnym wariancie. W pewnym momencie czarny szlak się kończy, wg mapy miał zaprowadzić nas na szczyt wzniesienia a skończył się kilometr wcześniej :( jest jednak czerwony szlak, a w dodatku już od pewnego czasu zasuwamy trasą golonkowego maratonu, więc brniemy czerwonym aby po krótkiej wspinaczce znaleźć się u celu. PK21 "Wieża widokowa" jest zaliczony. Obok PK punkt w którym można uzupełnić zapasy wody. spotykamy rowerzystę w białym kasku, kolejny raz już dziś, jednak On musi zrobić postój i uzupełnić zapasy, a my ruszamy w drogę, w drogę do PK17, który wydawał nam się prosty, przecież wystarczy jechać czerwonym szlakiem do momentu kiedy rozchodzi się z niebieskim i po niespełna 1 km po lewej mamy PK17. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. W pewnym momencie okazuje się że po raz kolejny co innego mamy na mapie a co innego pokazuje rzeczywistość. Konsternacja, tracimy niepotrzebnie czas. Mimo rozbieżności między tym co zastaliśmy a tym co jest na mapie, decydujemy się podążać dalej czerwonym szlakiem, który prowadzi trasą golonkowego maratonu w dużej części. Nieco błądząc w poszukiwaniu właściwego kierunku jazdy w końcu docieramy do rozwidlenia czerwonego i niebieskiego szlaku, jesteśmy około 1km na zachód od PK17. Docieramy w okolice feralnej ambony myśliwskiej, ścieżka w lewo. PK17 "Ambona myśliwska 60m na wschód", wśród zarośli znajdujemy ruinę ambony myśliwskiej, jest też niewielka polanka, szukamy PK, 50m na wschód ścieżka, kolejne 10 metrów i nieco więcej w las i nie ma PK, a może 60 metrów na wschód jest ambona od PK17, sprawdzamy zachodnie rubieże ambony i nadal nic, jesteśmy zdesperowani, a tak dobrze nam szło przy poprzednich 8 PK, już chcemy dzwonić do sędziego po jakąś wskazówkę, jednak postanawiamy jechać ścieżką nieco dalej na północ, Krzysztof jedzie z przodu, ja zaraz za nim, po około 100 metrach za delikatnym zakrętem z prawej ukazuje nam się kolejna ambona i PK17. Bingo. Szkoda tylko że tyle czasu nam to zajęło, na chwilę obecną ten punkt kosztował nas najwięcej czasu i nerwów w szukaniu.
Krótkie przemyślenie jak jechać i krótka sensowna decyzja, przecinkami na wschód, aż do duktu i następnie w lewo do PK12, przeliczyliśmy jeszcze ile mamy do przejechania zanim skręcimy w lewo i ruszamy. PK12 "Skrzyżowanie strumyka ze ścieżką" odnalezione od razu, wraca humor i psychika do normy. Przy PK12 para grzybiarzy stwierdza że chcieli zabrać lampion, gdyż nie wiedzieli co to i po co więc z czystej ciekawości mieli niecne wobec zawodników zamiary. Wyjaśniliśmy że odbywają się tu zawody na orientacje, a te kolorowe lampiony to Punkty Kontrolne które musimy odnaleźć, zabierając taki punkt popsuli by nam zabawę. Nieco rozbawieni zaistniała sytuacją ruszamy dalej, kolejny etap to PK18.
Plan jest prosty; duktem do Tuczna, w Tucznie kolejnym duktem na północ i szukamy zjazdu w prawo. Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy. Docieramy w okolice PK18, z prawej wyjechał znajomy rowerzysta w kasku białym, wspólnie odnajdujemy PK18 "Koniec przecinki". Chwila na banan, dwa zdania ze spotkanym rowerzystą, plan nasz to PK22, jego PK15, w tym momencie dojechała parka turystów na rowerach zaskoczona że ścieżka którą się udali za nami tu się kończy, chcąc nie chcąc muszą się wrócić, w 5 ruszamy z PK18, turyści szybko zostają z tyłu. Mijamy Tuczni, kierujemy się na Kołatkę ale po około 1km skręcamy w lewo kierując się na wschód, szybko i bezbłędnie odnajdujemy właściwą przecinkę prowadzącą w lewo, a następnie PK22 "Zakręt ścieżki", punkt dosłownie na ścieżce, żadnej niespodzianki ze strony organizatora, nie ładnie, a już nastawiliśmy się na poszukiwania w zaroślach i młodniku. Wracamy do Tuczna.
Kolejny punkt to PK15, wydaje się prosty, ale jak się okaże nie było tak prosto. W Tucznie obok krzyża odbijamy na dukt prowadzący do Stęszewka i szukamy niebieskiego szlaku prowadzącego na północ. W miarę łatwo odnajdujemy co szukaliśmy teraz tylko jeszcze PK15 odszukać. Opis dość enigmatyczny "Koniec przecinki przy płocie", jedziemy na północ, widząc przecinkę w prawo i jakiś płot skręcamy, jednak punktu kontrolnego brak, zaczynamy poszukiwania, młodniki są ogrodzone płotami, wiemy że to gdzieś tu, szukamy, sprawdzamy kolejne młodniki i płoty, docieram nawet do płotu Leśniczówki Stęszewko, ale PK brak. szukamy dalej, w tym mignęły nam sylwetki dwóch znajomych rowerzystów, jechali od północy niebieskim szlakiem, skierowaliśmy się za nimi. Trafili do PK15, a my za nimi. Kolejny PK zaliczony, kolejny punkt który przysporzył nam problemów.
Nasz plan to PK19, kierujemy się na Stęszewko, następnie ku północy wzdłuż lasu do drogi Bednary-Zielonka, trasą po części maratonu, a po części pierścienia jedziemy przez Bednary i kierujemy się na Wronczyn. W połowie drogi między Bednarami a Wronczynem las z lewej niewielka połeć lasu, za nim skręcamy w lewo i kierujemy się ścieżką na wschód. docieramy do wschodniego skraju lasu, a tu PK19 " Zachodni róg lasu".
Czyż to dowcip organizatora, może kierunki się pomyliły w trakcie opisywania, a może chodziło im o tę kępę krzaków za lasem, jeśli tak to to był zachodni skraj, jednak nie lasu a krzaków za lasem :), jednak jest dobrze, zostało nam zaliczenie tylko dwóch punktów, których lokalizacja była prosta w dodatku pomimo kolejnej krótkiej przerwy na kolejnego banana i daktyle, dwójka rowerzystów poszukiwaczy z PK15 jeszcze nie dotarła do PK19. Spotykamy ich jak już skręcamy na Wronczyn, Oni dopiero kierowali się do PK19.
Docieramy do Wronczyna, tu postój przed sklepem, zakupy czegoś do picia, wypijamy Pepsi, część wlewam do bidonu i ruszamy, spodziewaliśmy się że w czasie kiedy my delektujemy się Pepsi dwójka którą widzieliśmy przy PK19 dogoni nas a nawet wyprzedzi, jednak jesteśmy nadal przed nimi.
Jedziemy trasą pierścienia, przekraczamy groblę między jeziorami, w miejscu gdzie pierścień skręca w lewo, odbijamy w prawo i po krótkiej chwili jesteśmy przy PK11 "Koniec ścieżki", odbijamy karty i ruszamy, po drodze spotykamy znajomych z PK19 :), nadal jesteśmy przed nimi mają około 1 do 2 minut straty.
Trasą pierścienia kierujemy się na Gorzkie Pola, w Promnie przekraczamy trasę na Gniezno, doganiamy również kolejnych dwóch rowerzystów, do PK10 na skraju Rezerwatu Dębiniec docieramy szybko i sprawnie. PK10 "Kamień" sprawnie odbijamy karty, dochodzi nas w tym momencie parka poszukiwaczy wyprzedzonych minutę wcześniej. Bez zwłoki ruszamy dalej. Mamy już zaliczony komplet PK i pozostaje tylko dotrzeć do mety.
Mamy jeszcze około 6 do 8 km, więc dajemy ile mamy jeszcze sił, a właściwie ile ja mam jeszcze sił, docieramy do stacji Pobiedziska - Letnisko, wzdłuż torów drogą gruntową, do Pobiedzisk, później kierujemy się na Kostrzyn, ulica różana i szkoła, prędkość od kamienia do szkoły nie spada poniżej 30km, w nogach ponad 130 km, mam już dość i nie wiele szybciej mógłbym już jechać, 33 do 35 to skraj moich możliwości w tym momencie.
Krzysztof trzyma się za mną, spodziewałem się że mnie wyprzedzi na ostatnich 2 km i odskoczy, jak się okazało, trzymał się z tyłu, gdyż nie znał na tyle dobrze trasy do szkoły, aby zaryzykować wyprzedzenie, miałem farta ;)
Na mecie w szkole okazało się że zameldowaliśmy się jako 8 i 9, biorąc pod uwagę plan z rana, być w 1/2 stawki, plan zrealizowany z zapasem.

Dzień udany, następne dwa dni będę wracał do siebie. Jak dla mnie to jest to co mnie bardziej pociąga od maratonów MTB. Organizacja, nie ma na co narzekać i marudzić, można by się do map przyczepić że wprowadzały w błąd, gdyż zaznaczone na niej szlaki nie pokrywały się z tym co jest w rzeczywistości, ale na co tu narzekać w końcu wszyscy dysponowaliśmy taką samą mapą. Gratulację za pomysłową lokalizację PK, niektóre były nieźle ukryte, większość w urokliwych zakątkach, pozwalających docenić uroki tego regionu tak na południe od Pobiedzisk jak i Puszczy Zielonki. W przeciwieństwie do maratonów MTB gdzie się jedzie po sznurku (strzałkach) i nie ma czasu na podziwianie widoków, tu wręcz przeciwnie. Drugi plus to to, iż rezultat nie jest zależny wyłącznie od siły mięśni, w tym wypadku należy jeszcze ruszyć głową, aby dobrze obrać trasę przejazdu, taką która będzie optymalna.
Sądząc po wyniku, 5 i 6 miejsce exe-kwo, nie było chyba źle, startowało około 26 osób może więcej nie wiem dokładnie, numery startowe jakie mieliśmy to 13 (Krzysztof) i 14.
Czekam za oficjalnym komunikatem na stronie zawodów, za dekoracją nie czekaliśmy, dotarliśmy na metę chwilę po 18, dwie godziny przed wyznaczonym limitem, dekoracja miała być po 21:30.
Oficjalne wyniki mamy miejsca 5 i 6 na 26 sklasyfikowanych, dwie osoby nie klasyfikowane dodatkowo.
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
107.30 km 77.30 km teren
05:34 h 19.28 km/h:
Maks. pr.:48.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Nie tylko Osowa Góra - WPN Nieznany

Środa, 16 września 2009 · dodano: 16.09.2009 | Komentarze 5

Piękny wrześniowy dzień, szkoda siedzieć w domu. Ruszam w nieznane, do części WPN, którą znam najsłabiej. Minęła już 14, więc czasu dość mało, spodziewam się iż wracał będę już po zmroku, odchudzam lampkę i pakuje ją do torby. Ruszam
Początek do nasypu przy moście Hetmańskim asfaltem, później Łęgami na Dębinę, kawałek asfaltem ponad autostradą i przy żabce skręcam ku Warcie. Wzdłuż Warty jadę aż do mostku na Wirence, i uciekam w prawo do drogi, dziś celem nie jest Puszczykowo.
Po dojechaniu do drogi na Puszczykowo, kilkaset metrów asfaltem i na wysokości zatoczki autobusowej skręcam w las, ścieżka delikatnie pnie się pod górkę.
Mały zjeździk wśród zarośli © toadi

Wybieram jeden z tamtejszych wąwozów, po przejechaniu niewielkiego dystansu, zwalone drzewo skutecznie blokuje dalszą jazdę,
WPN Wąwóz © toadi

omijam i brnę dalej wąwozem pod górę.
Brnąc przez wąwóz © toadi

Wkrótce, takich powalonych drzew jest więcej, miejscami wręcz po kilka na raz.
Przeszkody terenowe w WPN © toadi

I jak tu jechać ? © toadi

Nie zrażając się, raz jadąc, a kawałek dalej przenosząc lub przeprowadzając rower obok przeszkód, nad lub pod, docieram do końca wąwozu, dalej kieruje się leśną ścieżką ciągle pod górę. W samym wąwozie po najechaniu na gałąź, przełamuje ją, a fragment nieszczęśliwie ląduje w szprychach tylnego koła, efekt, pomimo iż nie jechałem szybko, zmieniam miejsce siedzenia z siodełka na rurę, jednak wywrotki nie ma, gałąź, pękła, lecz szprycha została zgięta, i tak dobrze że się nie zerwała.
Zgięta szprycha © toadi


Leśna ścieżka © toadi

Po minięciu paru przecinek i leśnych skrzyżowań z innymi ścieżkami, docieram do końca lasu. Jestem na wzgórzu, w dole Wiry.
Fantazyjnie powyginane konary sosny © toadi

Nie znam tych rejonów. Kierując się widzianą z daleka wierzą kościoła podążam w jej kierunku. Unikając twardej nawierzchni, polnymi drogami schodzącymi raz w dół, innym razem pnącymi się w górę, na większej części piaszczystymi, docieram do drogi gruntowej z Wir w kierunku na WPN, po obu stronach szpaler drzew.
Mijam przejazd kolejowy i po około 1 km ląduje pod kościołem.
Kościół w Wirach © toadi

kościół w Wirach © toadi

Kilka zdjęć. Dostrzegam z placu nieopodal kościoła, w dolince, mostek i prowadzącą w pola za nim ścieżkę. Zjazd w dół. i już jestem z drugiej strony.
Metalowy mostek w Wirach nad Wirenką © toadi

Klucząc między zabudowaniami, momentami na dróżce piach daje się nieźle we znaki, zwłaszcza jego głębokość. docieram do gruntowej drogi z Wir do Komornik. Wzdłuż drogi szpalery drzew. Jadę na zachód, po południowej stronie za świeżo zaoranym polem w wąwozie biegnie linia kolejowa. Docieram do niewielkiego wiaduktu ponad tą linią kolejową.
Linia kolejowa w wąwozie © toadi

To samo torowisko w kierunku Puszczykowa © toadi

Tam w połowie długości przed linią drzew w wykopie jest linia kolejowa, nic jej nie zdradza © toadi

Mały wiadukt ponad wąwozem © toadi

Celem był wcześniej widziany wiadukt, a właściwie to co z niego zostało. Jednakże jestem za, muszę wracać, jadę drugą stroną linii kolejowej , po lewej świeże nasadzenia lasu, sporo dębu, po prawej pola. Droga nieco trzęsie, dziurawa. Po dotarciu do skraju niewielkiego lasku, jadę jego obrzeżem,
Ścieżka przy lesie © toadi

kieruję się do trakcji energetycznej. Wkrótce znajduję się w dolinie pomiędzy dwoma wzgórzami,
W dolince między wzgórzami © toadi

na szczytach obu potężne słupy energetyczne, czeka mnie kolejny dziś podjazd. Po wdrapaniu się na zachodnie wzgórze,
Dolinka © toadi

jestem u celu, do wiaduktu już tylko parę metrów. Środkowego przęsła brakuje.
Czy ktoś ukradł przęsło ? © toadi

Widać że niegdyś była tu uczęszczana droga z Wir, od strony Wir metalowa barierka, aż dziw że złomiarze jeszcze tego nie rozkradli.
Ekstremalna trasa dla Kamikadze © toadi

Brakujący fragment wiaduktu © toadi

Wiadukt bez przęsła z dołu © toadi

Po kilku zdjęciach zjazd z zachodniego wzgórza ponownie w dolinkę i kolejna wspinaczka tym razem na wzgórze wschodnie. Kawałek lekko w dół i docieram do drogi w wąwozie, droga brukowana, schodzi w dół w kierunku Wir, w przeciwnym jest pod górkę. Interesuje mnie jednak inna droga, która schodzi się z tą przy przejeździe kolejowym, krótki zjazd i jestem na właściwej dróżce.
Dróżka w wykopie © toadi

Skręcając z jednej na drugą polną drogę, ostry skręt w piasku, podpórka okazuje się niezbędna, ale wywrotki brak.
Jadę w kierunku na Morenę. Na szczycie wzgórza zjazd w pole, skąd widać panoramę Poznania.
Po wjechaniu w las zaczynam kluczyć po ścieżkach w poszukiwaniu wrażeń i urozmaicenia, odnajduje kilka podjazdów
Podjazd © toadi

i zjazdów,
Zjazd © toadi

oraz kolejny wąwóz.
Kolejny wąwóz © toadi

Gdzie teraz, decyzja w dół żółtym szlakiem do jeziora Jarosławieckiego, wstyd się przyznać, ale jeszcze nigdy tam nie byłem. Jadę ciągle w dół, bez większego trudu 30 z licznika nie schodzi, na paru zakrętach ostre hamowanie, a niekiedy zawracam aby wrócić na żółty szlak, po tym jak przelatuje prosto leśną krzyżówkę zamiast skręcić. Na jednym z zakrętów uderzam w coś kołem i chcąc nie chcąc zaliczam pokrzywy, które smagają mnie po twarzy i ramionach, wyjątkowo wysokie, chyba na mnie i innych tam czekają. Kolejny raz pomimo przejechania, niezamierzonego przejechania przez pokrzywy wywrotka mnie omija. Przecinam jakąś większą drogę asfaltową i jadąc ciągle w dół, teraz po płytach betonowych,
Droga z betonowych płyt prowadzi do leśniczówki © toadi
docieram w rejon leśniczówki, kawałek pod górkę, parking, tablica informacyjna, zjazd i już jestem nad jeziorem Jarosławiecekim.
jezioro Jarosławieckie © toadi

Dochodzi 19, słońce już nisko. Jak ten czas szybko zleciał. Fotka na plaży i ruszam wzdłuż jeziora w kierunku północnozachodnim, Na leśnych ścieżkach robi się już dość ciemno.
Na leśnych ścieżkach już mrok © toadi

Docieram do końca lasu, po prawej pola i jakieś wzniesienie, parking, skręcam w lewo, po minięciu zabudowań, ścieżka zamienia się w singielek obfitujący w zakręty. Jakiś mostek z drewnianych bali ułożonych w poprzek. Nim się spostrzegłem jestem już z drugiej strony. Szeroka ścieżka oznakowana na żółto prowadzi wzdłuż lasu od Rosnówka na południowy-wschód, Chcę zjechać ponownie nad jezior, widząc pierwszą szerszą ścieżynkę skręcam w nią, rząd uli mijam po malutku i po cichutku, nie mam ochoty na bliższe spotkanie z lokatorkami tych uli. Singielkiem w dół i ponownie nad jeziorem.
Jezioro Jarosławieckie © toadi

Wzdłuż jeziora wąska znakowana ścieżka, oznakowanie ledwo widoczne, zatarte, dawno nie odświeżane, jest dość ciemno, trudno powiedzieć czy zielony to czy niebieski kolorek. Nie decyduje się na jazdę obiecująco wyglądającą ścieżką, jest zbyt duży już mrok w gęstwinie lasu. Wpycham rower, ponownie powolutku obok uli i jestem na skraju lasu. Jadąc pomiędzy starym lasem a świeżymi nasadzeniami docieram do większej drogi gruntowej prowadzącej od Trzebaw.
Słonko już nisko © toadi

skręcam w lewo i powoli w dół, a potem kawałek pod górkę. Ponownie jestem przy zabódowaniach leśniczówki, okrążyłem jezioro. Kieruję się na południowy-wschód. Po dotarciu do asfaltowej drogi zatrzymuje się na chwilę, patrzę na oznakowanie rozwidlenia oznakowanych szlaków. Decyzja, żółtym do Puszczykowa, tylko 5 km, i to był błąd, pytanie tylko jaki, to że nadal nie założyłem oświetlenia, czy wybór szlaku. Na skraju parkingu tablica informacyjna, konsternacja. Do WPN obowiązują bilety wstępu.
Cennik WPN`u © toadi

Słońce już zaszło, w lesie już całkiem spory mrok, kieruję się ledwo widocznym szlakiem, nie wiem kiedy zjechałem z niego, i ścieżka zrobiła się strasznie wąska a w dodatku usłana różnymi przeszkodami, po najechaniu na pień, w momencie kiedy skręcałem zaliczam niegroźną wywrotkę na boczek. Najwyższa pora wyjąć lampkę, podłączyć kabelki i jechać dalej już o świetle, a nie ryzykować że kolejny raz w coś wjadę. Kiedy zakładałem oświetlenie wśród leśnych zarośli usłyszałem spory rumor i rwetes, jakieś zwierzęta się zbliżały, w tym momencie przeszła myśl że może to dziki. Nie czekając klasnąłem w dłonie. Cisza. Klasnąłem kolejny raz. I ponownie spore zamieszanie w zaroślach, kilka chrumknięć, kwiknięć i hałas zaczął się oddalać. Super, ominęła mnie wątpliwa przyjemność bliższego spotkania z dzikami.
Im dalej w las tym mniejsze szanse na jazdę rowerem, na ścieżce spore ilości przewalonych drzew, gałęzi. Więcej prowadzę rower niż jadę. Docieram do jakiejś podłużnej wąskiej polany w dolince. Nad polaną mgiełka, malowniczo, jednak jest zbyt ciemno, komórka już nie robi zdjęć, a bynajmniej zdjęć na których coś widać. Znajduję się w samym centrum rezerwatu Pojnik.
Około 20 udaje mi się wyprowadzić rower z zarośli, docieram do jakiejś ścieżki poprzecznie biegnącej do tej którą podążałem. Ponownie ścieżka jest przejezdna, widać nawet ślady opon innych rowerzystów, ruszam w lewo. Po chwili słyszę jadący samochód, już wiem gdzie jestem. Znajduję się na ścieżce biegnącej wzdłuż drogi od jeziora góreckiego. Mija kilka chwil i docieram do skrzyżowania. Jeszcze kawałek ścieżką wzdłuż drogi, a później od Puszczykowa Starego, drogą lub ścieżką rowerową do przejazdu nad autostradą. Jeszcze kilka kilometrów i jestem na Hetmańskiej. Dużo nie myśląc zasuwam drogą do Ronda Starołęka, Ronda Żegrze, a później za oś. Orła Białego i oś. Czecha również drogą i już koniec wyprawy. Jestem na Rusa.

Popołudnie opłynęło przyjemnie, pomimo iż nie wszystkie plany dotyczące wyjazdu zrealizowałem, uważam wyjazd za udany. Został mi jeszcze fragment WPN do spenetrowania, oraz parę miejsc w których dawno nie byłem a warto by sobie je odświeżyć.
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
131.09 km 90.00 km teren
07:18 h 17.96 km/h:
Maks. pr.:51.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Błądząc pomiędzy Iwnem, Niekielką, Brzeźnem i Jeziercami

Sobota, 8 sierpnia 2009 · dodano: 20.08.2009 | Komentarze 0

W tydzień po tym jak został ukończony pomyślnie pierścień wokół Poznania wybrałem się z Krzysztofem na niestresującą, niemęczącą spokojną wycieczkę w lasy na wschód od Poznania, za Iwno.
Bezpośrednio po wycieczce odpowiedni wpis na bikestats umieścił Krzysztof, Lasy za Iwnem. Jako że dysponuje GPS i zabiera go w trasę tam też jest ślad naszej wyprawy.
Spotkanie przy źródełku na Malcie, godzina 9:00. Mały poślizg jednak. Ale to niczego nie zmienia. Jedziemy wzdłuż Cybiny w kierunku na KobylePole i dalej lasem pod Tulce, do wioski jednak nie jedziemy, odbijamy w kierunku Szewc jadąc ścieżką wśród pól. Z Szewc kierujemy się na Kruszewnie piękną akacjową alejką. Dalej również wśród pól północnym skrajem wioski Gowarzewo, dróżką która leży pomiędzy wspomnianą wioską a Rabowicami. docieramy spokojnym tempem do drogi na Siekierki. W Siekierkach mały postój Krzysztof musi wykonać "dostrojenie' rowera i jedziemy parę metrów aby ponownie się zatrzymać. W przednim kole u Krzysztofa mało powietrza, szybkie dopompowanie i jedziemy. Mijamy Kostrzyn, kierujemy się na Gniezno. Po dojechaniu do Iwna postanawiamy że skoro dochodzi południe, warto coś zjeść i wypić, dlatego też do znanego mi sklepiku nieco oddalonego od drogi, wśród bloków kierujemy się - tu małe zakupy, posiłek i chwilę później oglądamy zabytkowy kościół w Iwnie " title="Brama i wejście do kościoła w Iwnie" width="675" height="900" />
Brama i wejście do kościoła w Iwnie © toadi

" title="Kościół w Iwnie" width="675" height="900" />
Kościół w Iwnie © toadi

Od kościoła kierujemy się do centrum starej części wsi oraz w kierunku stadniny koni, celem jest jednak XIX wieczny pałac Mielżyńskich.
" title="Pałac w Iwnie z XIX wieku" width="900" height="675" />
Pałac w Iwnie z XIX wieku © toadi

" title="Pałac w Iwnie" width="900" height="675" />
Pałac w Iwnie © toadi


Kawałek ścieżkami/alejkami parkowymi za pałac i już jesteśmy nad brzegiem stawu w Iwnie (staw deszczownia), na jego powierzchni mała wyspa, a wokół biegnie ściezka" title="Staw deszczownia" width="900" height="675" />
Staw deszczownia © toadi

Kierujemy się wzdłuż stawu i po przeciwnej stronie ścieżki, kolejny staw, znacznie mniejszy z zarośniętym szuwarami brzegiem. Dalej kierujemy się na wschód od Iwna w kierunku Wiktorowa i na Nekielkę. Kolejna akacjowa alejka, piękne widoki, tereny bagienne itd. Jednym słowem cudnie. Po dotarciu do Nekielki zaczynamy "błądzić" po okolicznych lasach, kierując się na północ do ciągu kilku jezior. Nim dojechaliśmy do pierwszego z nich okazuje się że powietrze kolejny raz uszło. Decyzja wymiana dętki, po paru minutach Krzysztof wymienił dętkę, ale chwilę później musimy powtórzyć czynność i założyć kolejną nową. Jesteśmy od tej chwili już bez zapasu, mam jedynie łatki.
" title="Pana. Wymiana dętki" width="900" height="675" />
Pana. Wymiana dętki © toadi

Już bez zbędnych przygód docieramy do j. Baba, tłum ludzi, plaża, i wszędzie samochody, niektórzy jakby mogli wjechali by do wody. Ciekawe jaką mają ci ludzie przyjemność mając samochód dwa kroki od brzegu jeziora. Za jeziorem Baba za wąskim pasem ziemi, na którym też stoją samochody i motocykle - ciekawe co na to straż leśna. kolejne mniejsze jeziorko - Cyganek. Woda czysta, ale dno muliste, dlatego brak kąpiących.
" title="jezioro Cyganek" width="900" height="675" />
jezioro Cyganek © toadi

Kierujemy się ku leśniczówce Jezierce jadąc wzdłuż kolejnych jezior, aż do największego Ula, tam obok leśniczówki kierujemy się ponownie na Nekielkę i dalej na pyszny obiadek w miejscowości Brzeźno. Zahaczamy jeszcze o wioskę Siedleczek i już drogami docieramy na obiad.
Parę minut po 16 ruszamy uzupełnić zapasy picia, kierujemy się wzdłuż trasy Poznań - Warszawa do pobliskiej stacji benzynowej. A następnie po zakupach powrót do Brzeźno i dalsza wyprawa w lasy za Nekielką.
Nekielka już niebawem będzie zabudowana, wszędzie już są wytyczone działki, drogi, szkoda trochę bo to urokliwe miejsce będzie kolejnym osiedlem domków jednorodzinnych, i nie będzie po co tam już jeździć, a jeśli to teren do ciekawej jazdy skurczy się.
Dalsza wyprawa wśród lasów prowadzi nas do Wagowa, a potem na Pobiedziska, gdzie na skraju miasta mijamy stary cmentarz żydowski, a następnie zatrzymujemy się na chwilę nad brzegiem j. Dobre aby ustalić dalszą trasę. Namawiam Krzysztofa aby objechać jezioro, lecz okazało się to niemożliwe. Musimy się kawałek wrócić.
" title="jezioro Dobre" width="900" height="675" />
jezioro Dobre © toadi

Na osiedlu domków jednorodzinnych dostrzegamy czynny sklep i Krzysztof szybko się tam udaje aby uzupełnić zapasy, zwłaszcza zapasy wody. Funduje też lody :) . Ledwie wyszedł ze sklepu sklep został zamknięty. Była 18:00
Miałem chęć jechać na miejscowość Kociołkowa Górka aby pokazać Krzysztofowi tamtejszy leśny wąwóz, było jednak dość późno i należało udać się na Poznań. Już wyłącznie asfaltem popędziliśmy w stronę Promna, gdzie przekroczyliśmy dopuszczalną prędkość 40km, jak dobrze że nie było niebieskich:), a swoją drogą ciekawe czy by Nas zatrzymali :). Dalej do wsi Góra, Jankowo, Sarbinowo do Jasina pod Swajem i do ETC na kolejną porcję lodów tym razem z automatu. Ponownie fundował Krzysztof. Następnie południem Swarzędza obok skansenu pszczelarstwa obwodnicą do ul. Bałtyckiej.
Bezpośrednio przed mostem na Warcie jeszcze chwila rozmowy i powrót do domów.
Wycieczkę należy udać za udaną, czas szybko upłynął wśród lasów, pól i jezior.
Kategoria 100 - 200 km