Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2012

Dystans całkowity:586.94 km (w terenie 281.00 km; 47.88%)
Czas w ruchu:30:08
Średnia prędkość:19.48 km/h
Maksymalna prędkość:60.31 km/h
Suma podjazdów:6625 m
Maks. tętno maksymalne:178 (100 %)
Maks. tętno średnie:163 (92 %)
Suma kalorii:19570 kcal
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:65.22 km i 3h 20m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
31.97 km 20.00 km teren
03:00 h 10.66 km/h:
Maks. pr.:39.78 km/h
Temperatura:10.0
HR max:156 ( 88%)
HR avg:132 ( 74%)
Podjazdy:1258 m
Kalorie: 1900 kcal

Uphill Śnieżka z bladym świtem

Poniedziałek, 25 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 10

W poniedziałek rano, czyli gdzieś koło 5 pobudka i o 5:45 jesteśmy już na rowerkach. Jacek, Mariusz i ja. Po dwóch poprzednich dniach czuję wyraźne zmęczenie, nie idzie mnie dziś, szybko opadam z sił, i pomimo że pierwszy odcinek ze Ściegien do Karpacza, a później asfaltem do Wang jadę dość spokojnie, nie podejmuje próby dognania Jacka i Mariusza, którzy wyraźnie mocniejsi są dziś. Mam też w pamięci nie udany podjazd na przełęcz Karkonoską z ubiegłego roku, kiedy to mocno cisnąłem na pierwszych kilometrach a później przypłaciłem to na samym podjeździe brakiem sił i woli jazdy pod górkę.
Pod Wang nasz trójka ponownie jest razem, chwilkę poczekali za mną :)
Ruszamy razem po kostce brukowej do samej świątyni i zostawiając budowlę z lewej kierujemy się w stronę kasy. Jest pusto, nie ma nikogo, cisza, spokój, żywego ducha, przekraczamy bramę i kierujemy się ku Śnieżce. Ledwie przejechaliśmy parę metrów i pierwszy stromy podjazd, który daje się we znaki, nie dość że dość spore nachylenie, to nierówny bruk strasznie trzęsie, wybija z rytmu, zatrzymuje się i decyduję upuścić powietrze, głównie z tylnej opony, ruszam i po paru metrach jeszcze troszkę upuszczam powietrza. Czuję że po tej operacji jest lepiej, tylne koło mniej podskakuje na nierównościach lepiej trzyma się nawierzchni :)
W tym czasie Jacek i Mariusz pomknęli przed siebie. Jadę na młynku ciągle pod górkę, jest ciężko, ale nie odpuszczam, chwilami prędkość na liczniku spada poniżej 4 km/h, jednak jadę.
Na pierwszych kilometrach staram się szukać lepszej, równiejszej nawierzchni, jednak widzę że nie ma lepszej równiejszej nawierzchni, wszędzie jest tak samo, teraz jadę tylko przed siebie, nie zwracam uwagi czy po lewej lub prawej niby równiej jest, byle zyskać jeszcze kilka metrów, byle wytrwać jeszcze kilka minut.
Przed "Samotnią" mijam dwoje turystów podążających w tym samym kierunku.
Docieram w końcu do skraju lasu, gdzie przywitał mnie silny wiatr, od tego momentu staram się jechać ścieżką po stronie nawietrznej, zapewniając sobie bezpieczny kawałek ścieżki w przypadku silniejszego podmuchu wiatru. Dość ciężko idzie pokonanie odcinak obok "Strzechy Akademickiej" nie dość że jest spore pochylenie terenu to na dodatek bardzo silny wiatr stara się zepchnąć mnie z roweru, a na pewnych odcinkach wyraźnie czuć że wieje prosto w twarz.
Walcząc z własnymi słabościami, wiatrem oraz podjazdem. Na odcinku kiedy wiatr wieje w plecy, pomimo że ostro pod górkę, jedzie się nader łatwo :), niestety to co przyjemne szybko się kończy.
W końcu docieram do wysokości około 1400 m.n.p.m. Jest wypłaszczenie a chwilę dalej lekko w dół, przed sobą widzę jakieś zabudowania, brakuje jednak znajomego widoku, jednak jestem dobrej myśli, już blisko tej męki, już za chwilę szczyt :)
Niestety niepokój we mnie wzbiera nie widzę specyficznej budowli jaką zapamiętałem z TV, i zdjęć, coś nie tak. Chwilę później wiatr spycha chmurę ze śnieżki i ukazuje jedno ze zboczy, wysoko i ostro pod górkę, już wszelka nadzieja na podjechanie tego odchodzi, jednak chwilę później odsłania się reszta szczytu.
No nieźle, jest mniej stroma ścieżka wzdłuż zbocza, ale i tak jeszcze sporo w górę do wjechania, Jacka i Mariusza na podjeździe nie widzę. Wieje silny wiatr, zaczynam ostatni na dziś podjazd, przynajmniej taką mam nadzieję i chyba tylko to mnie jeszcze trzyma na duchu, jadę, prędkość nie powala, ostatnie 200 metrów w pionie pokonuje z prędkością od 4 do 6 km/h zależnie od pochylenia i siły wiatru.
Zatrzymuje się na chwilę, zanim wjadę na szczyt muszę odcedzić kartofelki. Gdy ruszam zza zbocza wyłania się Jacek a chwilę za nim Mariusz. Dopingują mnie abym jechał, żeby się nie poddawać i że finał już blisko, robią kilka fotek i obiecują poczekać, po zawietrznej stronie wzniesienia, w słoneczku będą się wygrzewać.
Przed samym szczytem ponownie silny wiatr stara się mnie zepchnąć z rowera, jednak usiłuję z nim walczyć, prawie, prawie się udaje, na ostatnich około 10 metrach jednak silniejszy podmuch spycha mnie z rowera. Stoję na nogach, nachylenie zbyt duże, a do tego silny wiatr, wiem że nie ruszę, muszę albo się cofnąć i zaatakować ponownie, albo ostatnie metry wepchnąć rower. Jacek jako jedyny wygrał pojedynek z wiatrem i te kilka metrów na szczyt wjechał, szacunek.
Wybieram drugi wariant i wpycham rowerek. Strasznie wieje, ciężko ustać, silny wiatr mnie przewiewa, pomimo że chwilę wcześniej było mnie gorąco i lał się pot, teraz jest mnie strasznie zimno, z plecaka wyjmuję kurtkę, którą wiatr stara się mnie wyrwać, chowam się za budynkiem, aby założyć kurtkę. Udało się. Wyjmuję aparat, pstrykam 2 fotki jako pamiątka z krótkiego pobytu na szczycie 1602 m.n.p.m. i nie zwlekając ruszam w duł, znaczy się chce ruszyć w duł, jednak wiatr ponownie mnie uziemia, spychając po samą krawędź ścieżki. Próbuję ponownie, jadę, jadę, super, pilnuję nawietrznej strony ścieżki, aby mieć bezpieczne 2 metry na silny podmuch wiatru. Chwilę później jestem już w miejscu w którym czeka Jacek z Mariuszem. Dwa trzy zdania, szybka decyzja że jazda grzbietem na przełęcz karkonoską nie ma sensu i decydujemy się na zjazd w dół do Wang.
Sprawdzam temperaturę na liczniku, jest 7 stopni, na szczycie nie sprawdziłem, jednak tam było zaledwie 6 stopni. W kotłach nadal leżały pozostałości po zimie - śnieg. Ruszamy w dół.
Przodem zapiernicza Jacek, za nim przez chwilę ja z Mariuszem.
Jadę ostrożnie, nie chcę ryzykować na kamieniach nieprzyjemnej wywrotki, strasznie trzęsie a do tego jest bardzo zimno, w efekcie zamykam stawkę. Pozwala mnie to zaobserwować jak bardzo Jacek i Mariusz mają przechylone rowery kiedy walczą z silnym bocznym wiatrem.
Równię pokonujemy wspólnie, jednak kolejny zjazd do Strzechy Akademickiej ponownie rozciągamy się. Przy linii lasu na chwilę się zatrzymujemy. Ruszamy.
Po drodze mijamy się z dwoma samochodami terenowymi należącymi do parku, które wspinają się na szczyt, jednak nie widać aby mieli do nas jakieś uwagi. Gdzieś na ostatnich kilometrach przed wang, spotykamy pierwszych pieszych turystów zmierzających w przeciwnym kierunku, teraz to oni niech się męczą :)
Przy Wang chwile stoimy. Jacek postanawia wracać, a Mariusz chce jeszcze chwilę po okolicznych leśnych duktach nieco pojeździć. Jedziemy fragment ubiegłorocznej trasy maratonu, docieramy do przedwczorajszego rozjazdu Mini/Mega - jeszcze baner i strzałki pozostały. Chwila postoju na batonik i ruszamy w dół w kierunku przeciwnym do trasy maratonu, nie minęło kilka minut i wyjechaliśmy w Karpaczu w pobliżu drogi na Ściegny.
Kiedy wchodzimy na piętro okazuje się, że trafiliśmy na pobudkę tych, którzy dziś woleli słodko spać zamiast o poranku pocić się w walce z wiatrem i Śnieżką.

Najwyższy punkt, na który wjechałem rowerem, aż 1602 m.n.p.m.
Średnie nachylenie od Wang 11-12% największe zarejestrowane to 25% w kilku miejscach.
Licznik zanotował również w dwóch miejscach 38%, jednak to jakiś błąd, gdyż nie wydaje się aby było to wiarygodne nachylenie i prawdziwe, stanowczo zbyt duże.

Pomysł Mariusza na wjazd o poranku był bardzo dobry, szkoda że kondycyjnie byłem na tyle słaby, że nie mogłem dotrzymać tempa na podjazdach Mariuszowi i Jackowi, jednak poczekali :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
56.68 km 36.00 km teren
03:51 h 14.72 km/h:
Maks. pr.:60.31 km/h
Temperatura:26.5
HR max:161 ( 90%)
HR avg:132 ( 74%)
Podjazdy:1426 m
Kalorie: 2249 kcal

Dzień po maratonie

Niedziela, 24 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 1

Dzień po maratonie, ruszaliśmy dość późno, było słonecznie, ciepło.
Widok z okna Szkoły w Ściegnach na Śnieżkę © toadi

Ekipa w składzie: pokiereszowany z jednym sprawnym hamulcem - Jacek, drugi Jacek, widać było że wczoraj jechał na zbyt krótkim dystansie, Marek, nieco obolały ale nadal mocny oraz Mariusz, który wraz z Jackiem był prowodyrem tego zamieszania :)

Ruszyliśmy w stronę Western City, a następnie ER2 w kierunku przełęczy Okraj, fragmentami trasa pokrywała się z wczorajszym maratonem, niekiedy tylko kierunek naszej wyprawy był przeciwny do tego co było dzień wcześniej. Po mniej lub bardziej męczących odcinkach początkowych, dotarliśmy do podjazdu na Okraj, dziś jednak z racji tego, iż mieliśmy zdobywać przełęcz trasą turystyczną, wydawało się złudnie że będzie łatwiej, nie było. Może z racji tego, że dawało się we znaki wczorajsze zmęczenie, a może dlatego że nieco po szarżowałem na odcinku około 2,5 km podjazdu na przełęcz, jaki człowiek stary taki głupi.

Zatrzymaliśmy się w miejscu w którym kończył się zjazd żółtym szlakiem z przełęczy, byłem cały mokry, zlany potem, wyglądałem jakbym wpadł do jakiegoś strumienia. Chwilę poczekaliśmy za Jackiem który nieco został z tyłu - telefon. Parę fotek zrobiliśmy, powspominaliśmy niedawny zjazd/zejście żółtym, przywitaliśmy się z żabką i ruszyliśmy w dalszą drogę na przełęcz.

Czuję w nogach zmęczenie, wlokę się na końcu stawki, w końcu udaje się do kulać na przełęcz Okraj. Podjechaliśmy na Czeską stronę - Mala Upa, jedni na piwko, inni na pepsi. Posiedzieliśmy chwilkę, złapałem oddech, i po krótkiej chwili ruszyliśmy na czerwony szlak prowadzący wzdłuż granicy. Kilka technicznych fragmentów i zdobywamy najwyższy punkt tego dnia 1100 m.n.p.m.

Piękna słoneczna pogoda, niewielka ilość chmur, które były gdzieś wysoko pozwalały na podziwianie pięknych widoków ciągnących się po sam horyzont.
Zmierzaliśmy żółtym szlakiem, który stopniowo schodził do pobliskiej doliny. Odcinkami szeroka ścieżka usłana kamykami pozwalała na szybką jazdę, jednak strasznie trzęsło, a do tego kamyki latały na lewo i prawo. Po dotarciu do mało uczęszczanej pieszej ścieżki, porośniętej nieco krzakami, trawami, na której było sporo gałęzi. Techniczny zjazd, nieco podobny do tych z maratonu, jednak na tyle prosty aby można było go w 100% zjechać, a może dlatego że trzymałem się za Jackiem i Markiem którzy sprawnie i szybko pomykali w dół, a ja starałem się tylko utrzymać za nimi jadąc ich śladem.

Docieramy do Jarkowic, tu JPBike skręca w asfaltową drogę i udaję się w drogę powrotną do Karpacza, my chwilę jeszcze zatrzymujemy się przy przepływającym poniżej strumieniu, a po krótkiej przerwie ruszamy asfaltami w kierunku zalewu Bukówka. Na asfaltowym odcinku drogi, który prowadzi w dół (nachylenie 7%) kładę się na kierownicy i doganiam Mariusza z Jackiem, w tym momencie mam na liczniku nieco ponad 60 km/h nie dokręcając.

Czekamy chwilę za Markiem, któremu dokucza kolano :(. W tym czasie próbujemy odszukać jakiś sklep, aby uzupełnić nadwątlone zapasy, jednak jest niedziela i nic nie znaleźliśmy.

Ruszamy w kierunku zapory, kawałek asfaltem, a później już ścieżkami wspinamy się zboczem pomiędzy górą Zadzierną a zalewem. Ścieżka stopniowo zwiększa pochylenie, podjazd utrudniają rynny oraz luźne kamienienie i gałęzie, efekt ścinki i zwózki drzew z lasu. Fragmenty pokonujemy z buta, fragmenty na siodle. Grupka turystów przystaje i przygląda się jak Mariusz i Jacek pokonują stromy podjazd w rynnie, którym dopiero co schodzili.

Na szczyt (724 m.n.p.m.) pierwszy wjechał Mariusz a zaraz za nim Jacek, fragmenty które jechała ta dwójka były dla mnie zbyt strome, podchodziłem, jednak część udało się podjechać. Na szczycie zrobiliśmy długą ponad godziną sjestę. Było cudownie, piękny widok na pobliskie pasmo gór, na zalew u podnóża szczytu i do tego piękna pogoda, promienie słońca rozleniwiały, nie chciało się wracać, jednak czas nie ubłaganie uciekał, trzeba było w końcu udać się w dalszą drogę.

Zjazd ze szczytu był całkiem ciekawy, jednak stosunkowo krótki. Nie odblokowałem amortyzatora i najtrudniejszy fragment przyszło zjechać na zablokowanym. Przez Paprotki i Paczyn kierujemy się na rozdroże Kowarskie. Kolejna wspinaczka, przed samym rozdrożem fragment jedziemy po podmokłym terenie, omijając znacznej wielkości kałuże, w końcu docieramy do asfaltowej drogi.
Kierujemy się na Kowary, szybki zjazd drogą serpentynami, adrenalina idzie w górę, droga jest dość wąska, znacznie nachylona od 4 do 13% więc prędkość oscyluje w granicach 50km/h. Cały czas przyhamowuję zwłaszcza przed zakrętami.
Docieramy do Kowar, postój przed sklepem szybkie uzupełnienie zapasów i ruszamy na miejski deptak, poszukać jakiejś knajpki, trzeba zjeść obiadek.
Kowary wyludnione, na ulicach pojedyncze osoby, rozsiadamy się przed "Gościńcem na Starówce" gdzie spędzamy dłuższą chwilę.

Najedzeni ruszamy w kierunku Karpacza, a właściwie Ściegien. Jacek mocno rwie do przodu, reszta z nas nieco została z tyłu. Podejmuje próbę doścignięcia Jacka. doganiam i atakuje na podjeździe, jednak szybko tracę siły, i chwilę po wjechaniu na niewielkie wzniesienie Jacek mnie wyprzedza. Nie próbuje nawet siadać jemu na koło, mam już dość. Resztę drogi na nocleg pokonuje spokojnie, razem z Markiem i Mariuszem.

Wyjazd był super, pogoda idealna, takie wyjazdy w miłym towarzystwie w nieznane, są przyjemniejsze niż katowanie siebie i sprzętu na maratonach :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
46.73 km 40.00 km teren
04:58 h 9.41 km/h:
Maks. pr.:43.29 km/h
Temperatura:21.3
HR max:174 ( 98%)
HR avg:149 ( 84%)
Podjazdy:1908 m
Kalorie: 3671 kcal

MTB Golonko - Karpacz 2012

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 7

Do Sz.P. w Ściegnach, gdzie mieliśmy na najbliższe dni nocleg (Dzięki Konrad), dotarłem dzień wcześniej w towarzystwie: Jacka, Marka i Mariusza. Było dość późno więc szybko rozpakowaliśmy auto, coś na ząbek, powitanie z wcześniej przybyłymi: Jackiem, Maciejem oraz ekipą Blooma i Jarzyny

Zbytnio nie marudząc i nie tracąc czasu udaliśmy się w objęcia Morfeusza. Pobudka następnego dnia około 7:30, jedzonko, około godzinę przed startem wyjazd na stadion. Około 2km z delikatnym podjazdem przed samym stadionem i jesteśmy na starcie. Przez chwilę przyglądam się startowi twardzieli na dystansie GIGA.
Krótka pogawędka ze znajomymi w tym z Karolem i udajemy się do sektorów startowych.

Początek około 2 km miastem. Ciężkie opony na trudne warunki nie ułatwiają jazdy, toczą się bardzo ciężko. Ale trochę tasuję się z Markiem, gdzieś na starcie wyprzedził mnie i uciekł Karol, jednak nie próbowałem gonić, przed nami jeszcze 45km :)

Na pierwszym podjeździe za Karpaczem próbuję się urwać Markowi, na stosunkowo sztywnym przełożeniu wyprzedzam, jednak tracę dość szybko siły, odpuszczam, po kilku minutach wyprzedza mnie Marek, w spokojnym i równym tempie, jedzie na wyższej kadencji, no cóż ja zawsze wolałem bardziej siłowe rozwiązania. Dość długo jadę za Markiem, dzieli nas kilka metrów. Koniec pierwszego podjazdu, singielek w lesie usłany korzeniami, kamieniami oraz o luźnym dość grząskim podłożu, potworny zator, ścieżka do spokojnego przejechania, a wszyscy pchają. Słychać kilka soczystych zachęt aby wsiadać i jechać, jednak brak odzewu, kilku próbuje jechać, jednak za chwilę i Oni zsiadają, tempo 3km/h jest zbyt niskie aby to przejechać, idą jak pozostali. Marek cały czas w zasięgu widoku.

Pierwszy nieco trudniejszy zjazd dość błotnisty obfitujący w błoto i korzenie. Wsiadam na rower, jednak zapędy na zjechanie wyhamowuje piękne OTB rowerzysty który jest o 2-3 metry przede mną, schodzę, nie podejmuję ryzyka. Kilka metrów niżej wsiadam i jadę dalej, Marek ciągle na widoku, ciągle w zasięgu, myślę sobie jest dobrze. Na kolejnym zjeździe dość kamienistym, całkiem sprawnie jak na moje umiejętności przemieszczam się ku dołowi, jednak jakiś nieszczęśnik zaliczył dzwona i kierownica zablokowała się jemu o ramę, nie mógł jej przełożyć do prawidłowej pozycji. Prosił o pomoc - klucze. Uznałem, że nie jadę po zwycięstwo,
i te kilka chwil, które spędzę na pomoc, niczego nie zmienią. Nie miałem chęci pożyczać narzędzi, więc zatrzymałem się, odszukałem właściwy imbus, fuknąłem na biedaka aby zszedł możliwie najbliżej skarpy, nie chciałem ryzykować, że ktoś w nas wjedzie, kiedy będziemy doprowadzać do stanu używalności rower. I po krótkiej chwili gość mógł kontynuować maraton, zanim spakowałem narzędzia usłysząłem jeszcze dziękuję i gostek pojechał zostawiając mnie. Za chwilę jednak wyprzedziłem go, zjazdy w trudnych warunkach nie są moją mocną stroną, jednak ten facio, jechał znacznie słabiej, znaczy się więcej prowadził niż jechał.

Zjazd się w końcu skończył. Kolejne metry są dość łatwe, jakaś niewielka łączka, jakieś jeziorko na trasie, jakiś krótki podjazd, jakieś OTB w moim wykonaniu (zanim przeleciałem nad kierownicą, trzy razy już oglądałem przednie koło od przodu, za czwartym razem skończyło się lotem), na początku zjazdu, jednak bez poważnych konsekwencji, ucierpiała tylko duma, no cóż zlekceważyłem trzy wykrzykniki i ....
Po wywrotce sprowadzam kilka metrów rower, wsiadam i jadę dalej.

Zaczyna się najdłuższy podjazd tego dnia około 9 km non stop pod górę na przełęcz Okraj. Trasa poprowadzona nieco szutrami, parę metrów asfaltu nawet się znalazło, dużo leśnych ścieżek, dość szerokich , jednak usłanych większymi i mniejszymi kamykami które utrudniały podjazd wybijając z rytmu. Jadę równo bez szaleństw, nie przejmuję się, że ktoś mnie wyprzedza, jakoś bez większych emocji wyprzedzam innych, staram się oszczędzać siły na resztę maratonu. Na niewielkiej polance skrzyżowanie :) pierwszeństwo mają Ci którzy zjechali już z przełęczy i pokonują kolejny podjazd. Udaje się przejechać bez zatrzymywania, wystarczyło minimalnie zwolnic i przepościć kilku.

Przełęcz Okraj, 18km, pierwszy bufet. Zatrzymuje się, opieram rower o jakiś słup i zabieram się za sprawdzanie co też dobrego serwują. W trakcie przedłużającej się sjesty, dogania mnie Karol, nie marnuje jak ja czasu na bufecie i umyka w dół. Czas kończyć marnowanie czasu, uzupełniam jeszcze bukłak wodą i ruszam w pościg, Z większym a miejscami mniejszym szczęściem udaje mnie się jakoś jechać w dół, ścieżka robi się coraz bardziej interesująca, coraz trudniejsza, coraz częściej mam problemu, coraz częściej pomagam sobie podpórkami. Fragmenty sprowadzam, aby za chwilę ponownie jechać. Ścieżka obfituje w luźne kamienie, środkiem płynie strumień. przy którymś nie udanym manewrze uciekam ze strumyka w bok w jakąś niską zieleń, gdzie ratując się przed wywrotką i wpadam po kostki w wodę. Trochę mnie to zaskoczyło, liczyłem że tam jest sucho. Jeszcze fragment jadę w dół, ze sporą ilością podpórek, jednak w chwili kiedy zobaczyłem quada GOPRu z wózkiem do pierwszej pomocy... Zsiadłem z rowera i sprowadziłem rower na kolejnym odcinku.

Kolejny odcinek zaczyna się od lekkiego zjazdu szeroką leśną ścieżką, aby po krótkiej chwili przejść w kolejny podjazd tego dnia, na szczęście nie jest już tak długi jak poprzedni. Docieram do mijanki, gdzieś za mijanką doganiam na podjeździe Karola i wyprzedzam. Większość udaje się mnie podjechać, przed samym szczytem na chwilę zaliczam krótką podpórkę, jakoś niefortunnie najechałem na kamień i mnie zablokowało, oba koła miały przeszkodę do pokonania, tak przednie jak i tylne, a ja miałem zbyt małą prędkość, aby ją pokonać. Cóż, zdarza się. Wsiadam i jadę. Za chwilę jestem na szczycie, kolejny zjazd, staram się jechać, kilka razy zaliczam podpórki, kilka razy ratuję się ustawiając rower bokiem do kierunku jazdy, kilka odcinku decyduję się sprawdzać, nie podejmuję ryzyka.
Obserwuję kilka mniej lub bardziej efektownych wywrotek, nie tylko wśród tych co jechali, wywracają się nawet sprowadzający :)

W końcu znajomy fragment, deja vu, kilkaset kalori i kilka litrów potu wcześniej, byłem tu, fragment który wcześniej wszyscy prowadzili, tym razem udaje się przejechać bez problemów, wyprzedzam jakiegoś pechowca, który urwał tylną przerzutkę, dla niego maraton już się zakończył. Zjazd błotem tym razem większy odcinek pokonuje w siodełku. Dość długo zjazd tym razem pokonuję z 5 zatrzymaniami, całkiem nieźle jak na moje umiejętności.

Kawałek wypłaszczenia, jakiś gość leży na poboczu, rękę ma uniesioną i zakrwawioną, nie potrzebuje pomocy. Za chwilę z przeciwka nadciąga pomoc - GOPR na quadzie.

W okolicach Western City docieram do Karpacza, kawałek miastem, ostry podjazd pod górkę, młynek i pokonuję go, wyprzedzam kilku wprowadzających, jestem szczęśliwy, że pomimo zmęczenia udaję się pokonać wzniesienie. Kawałek dalej zjazd po schodach, nie ryzykuje zjazdu, w nogach czuję jeszcze dopiero co pokonany podjazd, nie czuję się pewnie, wolę sprowadzić. Fragment miastem, i 32 km - bufet.

I tym razem zatrzymuje się i sprawdzam co serwują, dogania mnie gostek na fulu, z którym od dłuższego już czasu tasujemy się na trasie. Zjazdy jemu idą lepiej, jednak na podjazdach górą jestem ja. Bukłaka nie uzupełniam. Wsiadam i w pościg za fulem, na najbliższym podjeździe dochodzę gościa. Dwa trzy zdania rzucone w locie coś w rodzaju, że energia jest po niebieskim. Kolejny zjazd, ful znowu mnie wyprzedził, a wydawało się że całkiem zgrabnie pokonywałem przeszkody. Na moją zaczepkę że na fulu łatwiej zjechać, usłyszałem, że nie koniecznie ale ma mały kredyt więc może ryzykować, no cóż, odpowiedziałem że ja mam za wysoki na ryzyko, w odpowiedzi ktoś z tyłu złożył propozycje że może nas ubezpieczyć :)

Zanim dojechałem do ostatniego bufetu zdołałem wypracować na tyle dużą przewagę, że fula dopiero kilka minut po przekroczeniu mety widziałem :). Do bufety docieram z jakąś dziewczyną od Gomoli, z którą od kilku kilometrów tasowałem się. Na ostatnim bufecie zatrzymuje się na krótko, szybkie dwa kubeczki niebieskiego popite wodą i ruszą w pościg, babka nie zatrzymała się, więc musiałem gonić, nie chciałem też aby doszedł mnie gość na fulu oraz Karol.

Ostatni podjazd idzie mnie dość sprawnie, wyprzedzam dość szybko Gomole, widać że jedzie na rezerwie. W przeciwieństwie do ubiegłego roku, kiedy na korzeniach kilka razy podprowadzałem rower, tym razem w 100% podjeżdżam, jestem wręcz zaskoczony łatwością tego podjazdu.
Agrafki, staram się odcinek zjazdu z agrafkami przejechać, jednak na samych agrafkach, albo podpieram się na nodze albo zsiadam. Uff, dość szybko i sprawnie, chociaż nie efektownie. Jeszcze kilka zjazdów w siodełku, z wyjątkiem jednego, gdzie niepotrzebnie zsiadłem, i dałem się wyprzedzić 3 rowerzystą. Kolejny krótki kawałek asfaltem, trasa do mety jak rok temu, krótki, bardzo króciutki podjazd wśród drzew, też bez zsiadania, wyprzedzam dwóch, prowadzą rowery :) i zboczem docieram do skraju łączki.

W tym roku sucho, więc widać że wszyscy trzymają się wąskiej ścieżki spokojnie na hamulcach w dół. Krótki ostry zjazd przed drugą łączką z buta, łączka, próg, asfalcik, i stadion - meta.

Na mecie czeka już Jacek i Marek. Dołożyli mnie mocno. Zaskoczeniem był też Maciej dla mnie, jednak nie wytrwał do końca i zjechał z trasy, szkoda, że nie walczył aby przejechać w całości.

Oficjalny czas to: 5:13 i 334 miejsce, cóż nie dałem rady zmieścić się poniżej 5 godzin.

Najtrudniejszy technicznie maraton na jakim miałem okazję jechać, pomimo bardzo dobrych warunków pogodowych. Nie wyobrażam sobie co by było gdyby powtórzyły się warunki pogodowe z ubiegłorocznej Głuszycy.

Gdy kończyłem makaron na metę wjechał Karol, widać było że cierpi i to bardzo, był to jego debiut w maratonie górskim i od razu Karpacz, brawo że dojechałeś na metę i walczyłeś do końca.

Bardzo wiele osób miało na trasie różne mniej lub bardzie poważne defekty, jadąc w ogonie miałem też wątpliwą przyjemność widzieć kilka mniej ciekawych skutków przeszarżowania na zjazdach. Samemu zaliczyłem OTB na 10 km, na szczęście wylądowałem w krzakach, a nie na drzewie czy też na kamieniach.

Po dłuższej chwili na metę wjechali nasi Twardziele: Jacek, i Mariusz.
Jacek 2/3 trasy pokonał tylko z przednim hamulcem, a na samym końcu na łączce oszlifował sobie szyję i facjatę, dobrze że tylko tak się skończyło.

Kilka fotek z trasy. Dzięki za linki :)
Karpacz 2012 start © toadi

Start maratonu w Karpaczu © toadi

Na trasie maratonu w Karpaczu © toadi

Na trasie maratonu w Karpaczu 2012 © toadi

Ten mały z tyłu, to ja, jadę nawet :) agrafki, około 2-3 km przed metą © toadi

Karpacz 2012, na niektórych fragmentach poddawałem się i prowadziłem rower :( © toadi

Goggle team z Poznania - Karpacz 2012 © toadi

Klimat zjazdów na MTB Karpacz - zielony szlak do Borowic (fragment GIGA 2012 i MEGA 2011)

Filmik Karpacz 2012 - trasa GIGA

zjazd w okolicach Przysieki

Galeria z fragmentami trasy Karpacz 2012
http://www.youtube.com/user/kowalmtb?feature=results_main

Dane wyjazdu:
52.00 km 25.00 km teren
02:31 h 20.66 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:174 m
Kalorie: kcal
Rower:

Poznań - BCM - Poznań Nadwarciańskim

Czwartek, 21 czerwca 2012 · dodano: 21.06.2012 | Komentarze 3

Podobnie jak we wtorek po pracy ruszyłem do Puszczykowa (BCMu) z taką małą róznicą, a właściwie dwoma różnicami:
1. padało i już po 15 minutach byłem przemoczony, przestało około 16:30 (40 minut jazdy w deszczu :( )
2. jechałem rowerem który używam na dojazdach do pracy (waży coś koło 20kg )
W BCM byłem przed 17, odebrałem co miałem do odebrania, i po kilkunastu minutach ruszyłem w drogę powrotną.
Najpierw do Puszczykowa, a następnie już szlakiem nadwarciańskim, taką samą trasą jak we wtorek.
Nie spieszyłem się, często się zatrzymywałem, robiłem fotki. Dość powiedzieć że powrót zajął mnie prawie 2 godziny, dużo za dużo.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
52.00 km 25.00 km teren
02:15 h 23.11 km/h:
Maks. pr.:35.89 km/h
Temperatura:22.6
HR max:170 ( 96%)
HR avg:137 ( 77%)
Podjazdy:174 m
Kalorie: 1400 kcal

spokojnie do Puszczykowa

Wtorek, 19 czerwca 2012 · dodano: 19.06.2012 | Komentarze 2

Dziś po pracy udałem się do BCM.
dość późno ruszałem, więc musiałem trochę się pośpieszyć aby zdążyć przed zamknięciem, jednak nie przesadzałem z wysiłkiem i prędkościami. Na przejeździe kolejowym miałem chwilkę na relaks, w oczekiwaniu aż przejedzie pociąg, z tej chwilki zrobiło się 5 minut, a obok i za mną pojawiło się kilku rowerzystów.
Szlaban w górę i start jak na maratonie, docisnąłem z kopyta na maksa i wyrwałem do przodu, dwóch innych odzianych w koszulki pognało za mną, przez chwilę siedzieli na kole, ale podciągnąłem powyżej 35 i gdzieś się urwali :)
Nieco zasapałem się na asfaltowym podjeździe przed BCM, ale miałem dość sztywne przełożenie, którego nie redukowałem, a mimo to udawało się utrzymać prędkość w okolicach 20 km/h. Dopiero na szczycie zwolniłem, aby nieco potu z siebie zgubić zanim dojadę do BCMu.
w sklepie trochę czasu zeszło, jakieś rękawiczki kupiłem i spodenki i w drogę do domciu, tym razem skierowałem się do Warty i wracałem trasą nadwarciańską.
Jeszcze w Puszczykowie dogoniłem dwóch szoszonów, jednak poszło mnie to za prosto, no cóż jeden z nich nawijał coś przez komórkę i spowalniał dwu osobowy peleton :), jechali poniżej 30km/h
Na szlaku nadwarciańskim jechałem spokojnie bez szaleństw, miało być w tlenie więc kiedy tylko usłyszałem 3 piknięcia, zwalniałem. Tak sobie spokojnie kręcąc, mijają kolejne kilometry. Nadwarciański o każdej porze roku jest piękny, a że dość dawno nim nie jechałem, to kontemplowałem otaczające widoczki. Jadąc sobie spokojnie, w pewnej chwili znajoma sylwetka pojawiła się z przeciwka.
Spotkałem Marka z kolegą (Janek). Zatrzymaliśmy się na parę chwil, wymiana zdań, głównie na temat dojazdu do Karpacza i po około 5 minutach każdy udał się w swoją stronę. Ja w kierunku Poznania, Marc z kompanem poleciał na WPN.
Na wysokości Dębiny, w przeciwnym kierunku szosą zasuwała duża grupa rowerzystów w kierunku na WPN, była to ekipa z "polska na rowery" stawkę zamykał trener.
Przez chwilę chciałem zawrócić i pojechać z nimi, godzina była młoda, jednak brak picia - w gębie pustynia, pierwsze objawy głodu, nie jadłem od ponad 6 godzin, skutecznie i dość szybko wybiły ten pomysł z głowy. Po około 30 minutach byłem w domu.
Tętno bardzo niskie, po części jeszcze efekt zmęczenia po Kargowej, a po części tak miało być, a nie inaczej. Pogoda dopisała, było cudownie, nie za gorąco nie za chłodno.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
50.00 km 50.00 km teren
02:40 h 18.75 km/h:
Maks. pr.:33.49 km/h
Temperatura:19.9
HR max:176 ( 99%)
HR avg:163 ( 92%)
Podjazdy:511 m
Kalorie: 2250 kcal

MTB Kaczmarek - Kargowa

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 17.06.2012 | Komentarze 11

Wraz z Krzysztofem dojechaliśmy na miejsce chwilę po 10
Na miejscu byli już wszyscy z Goggle: Marek, Paweł wraz z dziewczyną Jej debiut oraz pierwszy start w tym sezonie młodzika :), Jacek G., Mariusz, oraz kilku innych
nieco przed nami zaparkował Klosiu.
Chwila moment i byliśmy gotowi, małe zamieszanie z numerem startowym, krótki z konieczności objazd pierwszych kilkuset metrów trasy maratonu i ustawiamy się w ostatnim sektorze.

11:00 Start, wszyscy powoli ruszają, jednak ledwo co ruszyliśmy tworzy się zator, ktoś miał już kraksę :), Paweł ciśnie gdzieś boczkami po trawie, szybko wskakuje za niego i zyskuję parę metrów, mijamy zator. Pierwsze błota i kałuże udaje się dość sprawnie minąć. Na długiej prostej chwilę jadę środkiem, gdzie jest twardo, jednak gość przede mną cosik wolno jedzie, jakiś niemrawy, postanawiam wyprzedzać lewą, jednak wybieram złe miejsce i czas, ładuję się w miałki piasek, tracę na prędkości nie mam szans wyprzedzić, a w dodatku trudno mnie utrzymać kierunek jazdy. Rzuca mnie i nie myśląc chce wrócić na twardszy fragment ścieżki, skręcam mocno w prawo i zajeżdżam drogę Pawłowi, na moje szczęście zdołał wyhamować, ja tylko szybko rzuciłem sorry i pomknąłem prawą przed siebie. Chwilę później wyprzedzam już bez przeszkód gościa przed mną i cisnę w kierunku lasu, mykając pomiędzy kałużami. Gdzieś jeszcze przed lasem wyprzedza i zostawia mnie Paweł.
Trasa w lesie to trochę szerokich leśnych duktów, niekiedy nawet wysypanych szutrem, zarośniętych ścieżek, singli pośród zarośli i drzew.
Na szerszych odcinkach staram się wyprzedzać, na singlach trzymam koło poprzedzającej mnie osoby. Na jednym z singli dostrzegam szansę na wyprzedzanie i pędzę prawą stroną ocierając się o zarośla, dostaję kilka strzałów po nodze z pokrzyw, kuracja antyreumatyczna oraz jeżynami, ale w końcu osiągam co chciałem, udaje się wyprzedzić kolejnego rowerzystę. Na jednym z zakrętów spoglądam za siebie i dostrzegam Krzysztofa, jest blisko, bardzo blisko, góra 20 metrów i 5 innych rowerzystów nas rozdziela.
Jadę dalej swoje, na singlach szanse na wyprzedzenie mizerne, na szerszych odcinkach jak tylko rysuje się szansa że wyprzedzę poprzedzających mnie współzawodników przyśpieszam i wyprzedzam, nie zawsze się udaje, zdarza się że i ja jestem wyprzedzany, jednak z każdym kilometrem coraz rzadziej.
Kolejny raz nadarza się szansa spojrzeć kto jedzie za mną i ponownie widzę Krzysztofa, sytuacja jak sprzed kilku minut.
Zaczynają się pierwsze trudniejsze odcinki, podjazd staram się wjechać jednak w połowie podjazdu zeskakuje z roweru i podbiegam, w ten sposób udaje mnie się kilku wyprzedzić, dość sprawnie wsiadam na rower i jadę przed siebie.
Cały czas doganiam kolejne kilku osobowe grupki, doganiam i po paru minutach pojedynczo wyprzedzam.
Na jednym ze zjazdów, odcinek gdzie jest podjazd, zjazd kolejny podjazd i zjazd, rowerzysta znajdujący się jakieś dwa trzy rowery z przodu daje pięknego nura nad kierownicą i ląduje na środku ścieżki w połowie wysokości zjazdu.
Ktoś tam pyta czy wszystko w porządku, mijam go prawą stroną rozpędzony pokonuje sprawnie kolejny podjazd za którym jest następny zjazd. Przed samym szczytem udaje się wyprzedzić dwóch innych rowerzystów.
Przez chwilę jadę za dziewczyną z Aga team, jedzie bardzo nierówno, szarpie, jednak tracę dość sporo czasu aby ją wyprzedzić, dość długi singiel i brak miejsca na wyprzedzanie skutecznie mnie spowalniają.
Na jednym z podjazdów na samym szczycie w końcu wyprzedzam dziewczynę i więcej już jej nie zobaczę, nie ma czasu na oglądanie się za siebie, nie wiem jak daleko jest za mną Krzysztof.
Po godzinie i pięciu minutach mijam punkt kontrolny. Na dystansie mega mam 106 lokatę, Krzysztof 108 i traci 1 minutę i 20 sekund. Gdybym jechał mini była by to 148 lokata na 317 którzy zdecydowali się na łatwiejszy dystans :) Na punkcie kontrolnym mam niecałe 2 minuty straty do Pawła, który dziś jedzie na mini.
Cisnę dalej, punkt żywieniowy mijam szerokim łukiem i nie korzystam z bufetu, szkoda czasu, mam 3/4 bukłaka wody oraz nieruszone żele i bidon Carbonoxu.
Kilak kolejnych kilometrów i jestem na rozjeździe. Prawie wszyscy skracają w lewo i jadą do mety. Kieruję się na druga pętlę, mam 1:18 na rozjeździe od chwili startu i 1:15 jazdy, gdzie się podziały 3 minuty (powolny start z 3 sektora i kraksa zaraz za linią startu, widać skutecznie ukradły te 3 minuty), rozjazd miał być zamknięty o 12:45, mam duży zapas czasu, nie czuję się wykończony, więc jadę dalej ścieżkami wgłąb lasu. Przed mną pusto nikt nie jedzie, za mną w odległości około 200 metrów widzę dwie niebieskie koszulki.
Przez kolejne kilometry uciekam staram się aby mnie nie doszli. Nie widziałem czerwono-biało- czarnej koszulki, więc nie ma w tej grupce Krzysztofa :), jest dobrze, jednak wiem że zyskaną przewagę mogę szybko stracić.
Na jednym z podjazdów zsiadam z rowera i wpycham go pod górkę, w tym momencie wbiegając wyprzedza mnie gość, który przez ostatnie 20 minut ścigał mnie, ja od 5 minut mam mały kryzys, który szybko mija.
Na najbliższym zjeździe skrajem lasu a młodnika jadę 5 metrów za gostkiem, jedzie dość niepewnie i nie wykorzystuje siły rozpędu na podjazdach, odciek singla jadę za nim, nie ma jak wyprzedzać, ja już czuję moc w nogach, On zaś widać że chyba stracił siły, nie dokręca na zjeździe, a ja muszę kulać się z jego prędkością. Singielek się kończy staję na pedały, daję z siebie wszystko co mam i wyprzedzam, chcę aby nie siadł mnie na kole. Udaje się jest za mną paręnaście metrów, dystans się zwiększa już po chwili mam przewagę około 200 metrów lub więcej. Wyprzedzam kolejnego rowerzystę, trochę jestem zaskoczony jego obecnością, skąd się wziął, jeszcze przed punktem pomiaru czasu wyprzedzam kolejnego rowerzystę, też widać że walczy ze sobą oraz jeszcze jednego który jedzie dość wolno, pomimo płaskiego terenu.
Punkt pomiaru czasu, 2:16:14 i 104 lokata 2 osoby z mega wyprzedziłem :), a wydawało się że sporo więcej, zwłaszcza jeszcze przed rozjazdem, ale widać wszyscy Oni pojechali mini. Z tabeli Datasportu domyślam się że jedna z wyprzedzonych niedawno osób wycofała się z wyścigu, na punkcie pomiaru czasu miał 2:18 i 106 lokatę i jedna ze zgub się znalazła.
Za punktem pomiaru czasu udaje mnie się dogonić i wyprzedzić kolejnego rowerzystę, jednak ten jest najbardziej niemrawy ze wszystkich i wyjątkowo czysty, przynajmniej od tyłu tyle można było zaobserwować, po wyprzedzeniu ni oglądam się za siebie, jadę przed siebie, gdyż w pewnym momencie gdzieś w oddali na końcu ścieżki pomiędzy krzaczorami, zamigotała koszulka goggle, małe zaskoczenie, przez myśl przelatuje mnie, że to może Krzysztof, ale gdzie też mnie wyprzedził ?
Nieco przyśpieszam, ponownie daje z siebie więcej, chcę Go dojść, po krótkiej chwili widzę, że tylny widelec jest czerwony, to nie Krzysztof, trochę mnie ulżyło. Jednak pościg trwa, na ostatnim podjeździe jeszcze przed rozjazdem doganiam i wyprzedzam, jak się okazuje Marka.
Dla mnie małe zaskoczenie, nie spodziewałem się, że mogę wygrać z Markiem. Wymieniamy kilka szybkich zdań, okazuje się, że nieco przesadził na pierwszej pętli i teraz walczy ze skurczami i wyczerpaniem, proponuję żelek, jednak nie chciał, już brał.
Docieram do rozjazdu, taśma i kilku wolontariuszy zagradza wjazd na kolejną pentelkę, gdyby okazał się ktoś chętny i wskazują prawidłowy kierunek jazdy.
Jadę dalej, jednak mam kolejny cel przed sobą, bardzo daleko mignęła biało-pomarańczowa koszulka, do mety już niewiele, podejmuję próbę dogonienia rywala, jednak dystans bardzo wolno się zmniejsza, a kilometrów do mety ubywa w szybkim tempie. Strażacy kierują ruchem, na jednym ze skrzyżowań policja wskazuje kierunek. W pewnym momencie widzę, iż jadę ścieżką na której byłem jakieś 2,5 godziny temu, zwątpienie, co jest, źle zjechałem czy co ? ale nie przypominam sobie gdzie można było skręcić, zjechać inaczej, więc nieco powątpiewając jadę dalej we wskazanym wcześniej kierunku, dostrzegam skręcającego w prawo uciekiniera, dzieli mnie do niego około 200 metrów. W ostatni zakręt wchodzę dość szybko bardzo szerokim łukiem, a tu niespodzianka, ogromna kałuża, a za nią kolejne i to prosto na moim torze jazdy, ostro hamuje, udaje się nie wpaść w kałużę, jednak prędkość wytraciłem z 30km/h do zaledwie 10 km/h. Uciekam w lewo i mijam kałuże po lewej, spoglądam przed siebie i widzę metę oraz uciekiniera który ją przekracza właśnie. 15 sekund później metę przekraczam i ja.
Dystans 50km
Czas jazdy 2:40:52 (oficjalny) z licznika 2:37:33
lokata open 103 a w M4 - 19 :) zdobywam 552 punkty dla teamu :)
Średnia prędkość wg datasport 18:65

Wynik rywalizacji Max:Toadi --> 3:3

Strata do Mariusza - ogromna 2:16:49 - 24 minuty
Strata do Jacka - duża 2:25:24 - 15 minut
Zyskałem do Marka odrobinę 2:42:50 - 2 minuty
Zysk do Krzysztofa - mały 2:44:35 - 3:45 minuty

Wjazd na metę
meta w Kargowej © toadi

Meta w Kargowej © toadi


Trasa maratonu
https://picasaweb.google.com/109666053366290455391/ScrapbookPhotos?authuser=0&feat=directlink

Ciekawsze fragmenty na trasie maratonu
Rów do przejechania, nie każdemu się udawało :)
Kilka zjazdów zakończonych podjazdami
Kładka nad powalonym drzewem - nie wszyscy ryzykowali przejazd, jednak deska była dość szeroka aby po niej przejechać, raz za tą kładką fragment łąki, przez którą aby nie było za prosto i za szybko, wyznaczono taśmą krętą ścieżkę.
Fragment singielka pomiędzy drzewami, było dość wąsko i kręto ale bardzo fajno :)
Łacha piasku na zjeździe zaraz po skręcie w lewo, za którą należało skręcać w prawo, pierwszy raz udało się śpiewająco, za drugim razem nieźle mną rzuciło i ratowałem się podpórką.
Zaorany i porośnięty trawą las - nieźle trzęsło :)
Trasa po nocnej nawałnicy była dość mokra, jednak podłoże w większości piaszczyste szybko wchłonęło wodę, na kilku odcinkach niezłe bajora, niektóre zamaskowane trawą :)
Trasa obfitowała w niezliczoną ilość zakrętów, w niektórych ledwo co się zmieściłem, jednak wywrotki dziś nie było.

Dane wyjazdu:
105.00 km 0.00 km teren
03:12 h 32.81 km/h:
Maks. pr.:44.19 km/h
Temperatura:17.7
HR max:172 ( 97%)
HR avg:152 ( 85%)
Podjazdy:162 m
Kalorie: 2400 kcal

Deszczowa setka

Niedziela, 10 czerwca 2012 · dodano: 10.06.2012 | Komentarze 5

Jakoś tak dzień z godziny na godzinę przeciekał między palcami, ale w końcu wyszykowałem się i ruszyłem rowerem. Było już po 16 kiedy wsiadałem na rower, niebo ponuro zachmurzone słaby wiatr ale dość ciepło (23 C, później spadło do 14 C). W planach trasa na jakieś 4 godziny jazdy, głównie asfaltem, jednak jak miało się wkrótce okazać pogoda zweryfikowała plany.

Ten fragment z YouTube będzie chyba najwłaściwszy do tego co miało mnie wkrótce czekać :)


Poznań - Garby - Tulce - Gowarzewo - Klesczewo - Krerowo - Środa Wlkp - Zaniemyśl - Śrem - Bnin - Kórnik - Dziećmierowo - Krzyżowniki - Komorniki - Gowarzewo - Tulce - Garby - Poznań.
Powyższa trasa zaplanowana na wąskie oponki, koła 28" i opony Lithon 2, taka przeróbka górala na kolarkę.

Ruszyłem dość ostro, po wyjechaniu z osiedlowych dróżek wskoczyłem na nieco ponad 30km/h i szybko podążałem wyznaczoną trasą. Jeszcze przed Tulcami spadły pierwsze krople deszczu, jednak zbagatelizowałem jadę dalej, nawet nie myślę przerwać i wracać, idzie mnie całkiem dobrze trzymam dość wysokie tempo, więc szybko mijam Tulce, przelatuję przez Gowarzewo i kieruje się na Kleszczewo Zaczyna padać intensywniej jednak nie jest to silny deszcz, ledwo straszy. Droga szybko zmienia kolor, oponka ma mokry pasek, ale nie chlapie, więc nadal zdążam w zamierzonym kierunku. W okolicach Bieganowa pada już dość intensywnie, na drodze tworzą się nieśmiało pierwsze kałuże, jednak oponka nadal nie chlapie chyba że zaliczę którąś z tych maluśkim kałuż.
Zaczynam się zastanawiać czy w Środzie nie skierować się na Poznań i odpuścić, jednak kiedy jestem już na wyciągnięcie ręki przed Środą, deszcz jakby zelżał, myślę sobie, postraszyło i po deszczu, więc postanawiam nieznacznie zmodyfikować trasę kierując się w Środzie na Zaniemyśl. Miało być na Nowe Miasto i osiągnięcie Zaniemyśla przez Krzykosy - Solec - Kępe.
W chwili kiedy dojechałem do pierwszego Ronda w Środzie zerkam na wskazania licznika; czas jazdy 1:02, przejechany dystans prawie 34km i średnia 32,7km/h. Jest dobrze, więc motywacja do zrobienia 100 też jest. Przez Środę jadę ostrożnie, światła, skrzyżowania itp. dość powiedzieć że na wyjeździe mam zaledwie średnią na poziomie 32,5 km/h. Postanawiam że odpracuję to na kolejnym odcinku do Zaniemyśla, pomimo że chwilami czułem jakby wiatr był silniejszy staram się trzymać prędkość w granicach 34km.
Na pierwszej krzyżówce w Zaniemyślu mam średnią 32,66 km/h nieco odrobiłem, jednak nadal mam niewielką stratę.
Zaczyna ponownie padać, z każdą chwilą coraz mocniej, robi się też coraz chłodniej, nie czuję tego, jednak termometr na liczniku nieubłaganie wskazuje że temperatura spadła do 17 C i ciągle spada.
Kolejny odcinek do Śremu ciągle cisnę nie jadę na maksa, wiem że do 100 sporo jeszcze brakuje więc szkoda by było się wypalić. Na Rondzie w Śremie, skręcam w prawo, kieruje się na Kórnik.
Spojrzenie na licznik:
Dystans 57,93km
Czas 1:45
Średnia 32,73 km/h
No odrobiłem stratę ze Środy :)
Jednak już prawie dwie godziny cisnę i tylko dwa krótkie postoje na światłach, pora się zatrzymać i coś dołożyć do brzusia. Zatrzymuje się na skraju lasu, siadam na słupku granicznym i całe 15 minut poświęcam na jedzonko i picie.
Przy okazji sprawdzam mapę i zastanawiam się którędy wracać, przez Rogalin czy Kórnik. Decyduje jednak że przez Kórnik dawno nie pedałowałem więc klamka zapadła.
Troszkę ostygłem robi się mnie nieco chłodno, więc pakuje plecaczek i ruszam w drogę, mijam Czmoń i wkrótce jestem na trasie pierścienia, skręcam w prawo na Bnin i dalej jadę do Kórnika, jak prowadzi pierścień wokół Poznania. W Kórniku następuje długo oczekiwana chwila, bateria transmitera prędkości wysiadła i od tej chwili nie wiem jak szybko jadę i ile już przejechał. Jednak wiem że zostało mnie jeszcze 29km i będę w domciu.
Jestem już całkowicie przemoczony, woda którą rzuca przednie koło skutecznie mnie przemoczyła od przodu, tylne załatwiło plecy i spodenki. Deszcz jest już intensywny i daje się mocno we znaki, w butach mam basenik.
Sprawdzam ostatnie wskazania licznika:
przejechałem 77km
czas jazdy 2:22
Średnia 32:54km/h
Spada, ale nadal wg mnie nie jest źle, docisnę i utrzymam, nie zostało wiele, jeżeli się przeliczę z siłami i tak wrócę do domu, gdyż z każdym kilometrem mam coraz bliżej, a w razie totalnego zgonu, zawsze mogę spróbować wpaść do Marcina (skórzan) i u niego chwilę odsapnąć.
Przed przejazdem kolejowym w Dziećmierowie pada bardzo intensywnie, na okularach mam tyle wody, że co kilka minut potrząsam głową jak koń, aby się pozbyć chociaż części wody i lepiej widzieć, w zębach zgrzyta piasek, woda którą rzuca przednie koło ląduje nie tylko na okularach ale również na twarzy i jak widać zębach :(
Minerały i mikroelementy :)
Jest mnie już obojętne czy pada mocniej czy nie, i tak jestem przemoczony, więc te kilka kropli wody nie czyni dla mnie większej różnicy, nie mając wskazań prędkości staram się utrzymywać tętno w granicach 150-155, wiem że jak do tej pory przy takim tętnie miałem prędkość między 32-34km/h więc spodziewam się, że zdołam dzięki temu utrzymać średnią którą wypracowałem
W nogach czuję już zmęczenie, pomimo że temperatura spadła do 14 stopni, jest mnie ciepło, od Kórnika nie piję, staram się cisnąć i jak najszybciej dojechać do domu, do końca tej męki i do ciepłej kąpieli.
Wkrótce jestem w Gowarzewie, spoglądam na domek brata, w okna zsunięte żaluzje, nic dziwnego, dziś jest z rodzinką nad morzem, mam nadzieję że mają lepszą pogodę od tej która jest obecnie w Poznaniu.
W Tulcach przez chwilę zastanawiam się czy nie jechać przez Spławie-Szczepankowo, jednak myśl o rozkopanej od dłuższego czasu drodze i wiecznym jej remoncie, powoduje że skręcam w prawo na Swarzędz.
Jeszcze tylko kilka mocniejszych depnięć, jeszcze tylko kilka kilometrów i będę w domu, ta myśl dodaje mnie sił, jednak na byle podjeździe czuję że mam wyraźnie dość, zwalniam, a tętno rośnie. Na szczęście na tym odcinku większych podjazdów nie ma, jeden większy zjazd przed lasem, szkoda tylko że strasznie dziurawy, staram się jak mogę omijać kałuże, nie chcę zaliczyć jakiejś dziury.
Gdy jadę Dymka, czuję że to resztki sił, więc kiedy tylko mijam skrzyżowanie na Szwajcarskiej skręcam na ścieżkę rowerową i ostatnie metry pokonuje żółwim tempem, kulam się wolno, ale tego mnie było trzeba, jeszcze 500 metrów i koniec.
Jestem pod blokiem sprawdzam godzinę, jest 19:35. Od Kórnika nie miałem żadnego postoju czy zatrzymania na światłach więc spokojnie z licznika odczytam sobie czas jazdy. Wychodzi nieco ponad 3 godzinki, jest dobrze, a nawet bardzo dobrze, ciekawe czy miałbym lepszy czas jadąc w nieco mniej deszczowej aurze ?
Ostatnie kilometry, praktycznie od okolic Gowarzewa miałem w myślach "deszczową piosenkę" z filmu, i mimo wszystko nie rozumiem dlaczego gostek tak radośnie sobie śpiewał pomimo strug deszczu, może miłość go tak rozpalała, a może gorączka jaką miał w trakcie kręcenia tej sceny ?

I'm singin' in the rain
Just singin' in the rain
What a glorious feelin'
I'm happy again.
I'm laughing at clouds.
So dark up above
The sun's in my heart
And i'm ready for love.

Let the stromy clouds chase.
Everyone from the place
Come on with the rain
I've a smile on my face
I walk down the lane
With a happy refrain
just singin'
singin' in the rain

dancin' in the rain...
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
122.00 km 30.00 km teren
04:27 h 27.42 km/h:
Maks. pr.:54.28 km/h
Temperatura:27.2
HR max:178 (100%)
HR avg:156 ( 88%)
Podjazdy:422 m
Kalorie: 3500 kcal

Poznań - Oborniki - Stobnica - Szamotuły - Kiekrz - Poznań

Piątek, 8 czerwca 2012 · dodano: 08.06.2012 | Komentarze 1

Dziś ranek nie zanosił się na wyjątkowo pogodny, wyglądało że wyjazd może być nie udany, jednak pomimo rannych opadów deszczu nie ma powodu żałować, że wybrałem się na dłuższy wyjazd rowerkiem.
Rankiem szybka zmiana kół na 28" i oponki Michelin Lithon 2, znakomita większość z zaplanowanej trasy miała prowadzić asfaltami.
Punkt zborny - pętla tramwajowa na Sobieskiego. Mieliśmy spotkać się o 11:00 jednak tak jak wspomniałem poranny deszcz nieco mnie opóźnił, dojechałem o 11:20.
Kiedy ruszałem spod bloku, było późno 10:50, a i sporo kałuż nie pozwalało rozkulać się zbytnio, nogi też jakieś takie niemrawe dziś były, nie chciały podawać szybciej i mocniej, a i tętno szybko wskakiwało na około 170 pomimo, że za szybko nie jechałem, pomyślałem sobie, że dziś jednak należało zostać w domu, jednak skoro się słowo rzekło teraz muszę go dotrzymać. Od okolic R.Śródki jakoś kałuże poznikały a asfalcik był wyraźnie suchszy. Nieco przyśpieszyłem. I tak pomykałem od czerwonego światła do czerwonego światła, całkowity pech wszystkie krzyżówki, aż do miejsca spotkania miałem czerwone światło, wszędzie musiałem się zatrzymywać, już chciałem zjechać na ścieżkę rowerową jednak za każdym razem, jak takowa myśl przeleciała mnie przez głowę to zmieniało się światło i mogłem ruszać. Do kolejnego czerwonego :(
Na miejscu był już Karol oraz Krzysztof. Szybkie cześć i niespełna 5 minut później ruszamy. Jest 11:25, na początku spokojnie ścieżkami obok uniwerku aby wyjechać na około 2km odcinek gruntowy. Tu już mnie się nie jechało przyjemnie, rowerek na każdym mniej twardym odcinku miał tendencje tańczyć, no cóż, szytki na drogi inne niż asfaltowe nie nadają się :(
Szybko jednak wskakujemy na asfalicik na skraju Umultowa. Do Biedruska jedziemy w dość równym tempie około 33km/h, robię za konia pociągowego, jak się ma później okazać tak będzie przez większość dzisiejszego wyjazdu. Biedrusko szybko zostawiamy w tyle, przekraczamy Wwartę, i zaraz za mostem pierwszy postój. Krzysztof musi dokręcić korbę. Po 5 minutach ruszamy przed siebie, przy zjeździe na pętle jedziemy prosto, w końcu drogi gruntowe mnie nie służą :).
Na rondzie w Bolechowie kierujemy się asfaltem na Murowaną Goślinę, w pewnym momencie z tyłu słyszę "w lewo" coś za szybko ale skręcam, no i znowu droga gruntowa, kawałek gruntowymi później przez jakieś małe osiedle i lądujemy na trasie pierścienia wokół Poznania. Ja pitole a miałem nie jechać tym odcinkiem, miałem w zamiarach dojechać do Mściszewa od strony Raduszyna, pięknym asfaltem :(
Trzeba się będzie męczyć i tak też jest, tracę sporo sił, co widzę po tętnie oscylującym w granicach 170, na szczęście męczarnia nie trwa długo, w Mściszewie ponownie asfalcik, uspokajam tętno i ciągnę na Starczanowo. Od Starczanowa, już planowany odcinek 3km leśnymi ścieżkami do Uchorowa, na tych ścieżkach gdzie w większości na ubitej gruntowej drodze jest warstwa błotka, czuję się jak na lodzie, ale utrzymuję tempo, jest nieco poniżej 30km/h ale to wszystko co mogę na tych oponkach, jednak nie opóźniam zbytnio Karola i Maksa, przynajmniej odnoszę takie wrażenie.
W Uchorowie ponownie asfalt, przyśpieszamy i ciągniemy powyżej 30km/h, ponownie robię za lokomotywę, w pewnej chwili jakieś 6 km przed Obornikami wyprzedza nas skuter, przez myśl przelatuje szatański wręcz pomysł, siąść mu na koło, a niech nas pociągnie, gwałtownie przyśpieszam do 42km/h dochodzę gościa na odległość metra, jedzie równe 40km/h, obracam się za siebie i ...
Krzysztof z Karolem zostali jakieś 150 metrów, nie załapali się na tę lokomotywę, skoro mieliśmy jechać razem, odpuszczam schodzę do 26km/h i czekam, aż dojadą, no cóż nie było mnie pisane dać zmiany skuterkowi przed Obornikami :)
Do Obornik już bez większych szaleństw w dość spokojnym tempie.
Szybkie myk przez Oborniki, do rynku pod prąd kawałek, ale tak bliżej,
Na jedynych światłach jakie spotkaliśmy w Obornikach dalszy ciąg pecha, czerwone i musimy czekać, nawet dość długo czekać za zielonym, w pewnej chwili 4 rowerzystów obok siebie stoi i oczekuje z utęsknieniem zielonego, jest ruszamy, mostek na Wełnie i na kolejnej krzyżówce skręcamy w lewo, kierunek Obrzycko. Z tyłu Krzysztof coś krzyczy dlaczego nie jedziemy na Czarnków i Gontyniec, może chciał na piwko, ale tego już się nie dowiemy :)
Przed Bąblinem na parę chwil skręcamy w las, trzeba spuścić przegrzany płyn z chłodnic i uzupełnić świeżym :) oraz coś przegryź. Ciągłe zmagania z wiatrem czuję już w nogach, jadę na szpicy i wiem, że jeżeli nie dołożę do kociołka to za kilka kilometrów może nie być z czego wykrzesać sił. Na postoju oceniamy nasze realne szanse dojechania do Obrzycka, dziś pierwszy mecz na euro, a co niektórzy chcą na niego zdążyć, do 16 musimy być w Poznaniu. Decyzja więc jest prosta, Wartę przekraczamy albo wpław, albo mostem kolejowym, ochotników do przepłynięcia Warty nie było, ponoć woda jeszcze zbyt zimna :), więc pozostał nam nieczynny most kolejowy Stobnica- Barczewo.
Spoglądamy jeszcze na mapę, wychodzi że mamy około 10 km jazdy przed sobą zanim zawrócimy na Poznań.
Ruszamy, szkoda czasu marnować, a i muchy były na tyle dokuczliwe, że mieliśmy dość opędzania się od nich. Gdzieś przed Kiszewem słyszę głos z tyłu, że musimy się zatrzymać na zakupy - woda się kończy.
W Kiszewie zatrzymujemy się przed dwoma sklepami, jeden z jednej strony ulicy, drugi z drugiej. Szybkie zakupy, jakieś jedzonko, picie i po kilku dłuższych chwilach wsiadamy na rowery. Dostaję prikaz że mam nie ruszać ostro, bo na żołądku zbyt dużo zalega, więc rozkuluję się powoli do tych około 30km/h, kiedy osiągam założoną prędkość nie słysząc protestów z tyłu, staram się ją utrzymać, a chwilami nawet szybciej jechać, jednak wiatr stara się o coś całkiem innego, za wszelką siłę i z pełną premedytacją chce nas spowolnić.
Peletonik w końcu dociera do mostu kolejowego, chwila poszukiwań jak dostać się na most i jesteśmy na nasypie.
Na moście chwile grozy, rower Krzysztofa wpada w jedną z dziur, a i Maks nieźle się zachwiał, jednak tylko groźnie to wygląda, dziura była zbyt mała, aby zmieścił się w niej Maks i jego rower :)
Krótka sesja fotograficzna na moście i ruszamy przed siebie.
Karol i Krzysztof - most kolejowy na Warcie Stobnica-Barczewo © toadi69

Most kolejowy na Warcie © toadi69

Widok na Wartę z mostu kolejowego © toadi69

Warta z mostu kolejowego © toadi69

to co zostało z nieczynnego już mostu kolejowego na Warcie © toadi69
Kuracja antyreumatyczna w miejscowych pokrzywach i jesteśmy na drodze.
Ruszamy na Jaryszewo, teraz już wiatr nam nie przeszkadza, czujemy że wręcz pomaga, więc w równym tempem ciągniemy przed siebie.
Za Jaryszewem kończy się asfalt i zaczynają leśne piaski, tańczę na rowerku, wąskie opony z zerowym bieżnikiem grzęzną w piaskach i mimo sporego wysiłku zaczynam nie dawać sobie rady, zwłaszcza na piaszczystych podjazdach, nieco zostaję w tyle, ale nie jest źle, jakimś cudem nie zaliczam wywrotki pomimo, że nosi mnie po sporej części szerokości ścieżki.
Na rozwidleniu ścieżek leśnych decyduję, że jedziemy w prawo, kierujemy się na Syców i dalej przez Mutowo na Szamotuły, do których jest około 9 km.
Odcinek 7 km w piaskach daje mnie ostro do wiwatu, cały czas staram się trzymać prędkość maksymalną na jaką mam jeszcze siły i na jaką pozwalają piaski, Krzysztof i Karol uciekają na podjazdach, ja nie daję rady, o ile na płaskich odcinkach jakoś utrzymuje się za nimi a nawet doganiam, to każdy piaszczysty podjazd kończy się tym, że odrobione metry przepadają. W końcu kończy się las, droga przechodzi w twardszą gruntowo-szutrową, na podjeździe dochodzę Ich. Uff, jest dobrze, albo prawie dobrze, nogi mnie bolą, padam ze zmęczenia, siły, jakie siły, nie ma ich wcale, ale okazuje się, że i Krzysztof z Karolem dostali do wiwatu na tych piaseczkach :)
Jakiś kawałek jedziemy całą szerokością ścieżki, w końcu gdzieś chyba w miejscowości Piotrkówko docieramy do asfaltu. No to w końcu odpocznę. Wychodzę na prowadzenie i powoli dociągam do nieco ponad 30km/h jedziemy tak do Szamotuł, szybkie myk myk i kierujemy się na Pamiątkowo.
Przed samym Pamiątkowem, koń pociągowy dostaje zadyszki, prędkość spada do 28-29km/h, a do tego dziury, i łaty na drodze strasznie mnie wybijają z rytmu, wtedy Krzysztof daje zmianę i przez kilka następnych km robi za lokomotywę. W Pamiątkowie z racji szybko uciekającego czasu, skręcamy w prawo kierując się do drogi szybkiego ruchu.
W Cerkwicy na zmianę wychodzi Karol, prowadzi, aż do pierwszych zabudowań przed miejscowością Napachanie, odchodzi na lewo, i tu ponownie ja wychodzę na szpicę. Te kilka kilometrów jazdy na kółku, pozwoliło mnie odzyskać utracone siły i ponownie podbijam do 34km/h
Głos zza pleców wzywa do szukania sklepu. Robimy ostatni już tego dnia popas przed najbliższym sklepem. Spojrzenie na mapę i decyzja, że jedziemy na Rogierówko i Kiekrz. jeszcze kilka uwag co do szybkości jaką dałem na zmianie, ponoć zbyt duża i ruszamy.
Po około 2,5 km skręcamy w lewo na trasę pierścienia wokół Poznania, w Rogirówku, na podjeździe Krzysztof pokazuje ile ma mocy w nogach, na szczycie górki jest pierwszy. Do Kiekrza jedziemy spokojnie, podjazd w Kiekrzu daję ostro w nogi i pierwszy jestem przy Kościele :)
Kierujemy się dobrze znanymi leśnymi duktami na Rusałkę, ponownie czuję, że nie jest to żywioł oponek jakie mam, ale nie jest źle, w większości jest na tyle twardo, iż nie odpuszczam i utrzymuję tempo. Przed Rusałką mała rywalizacja z Krzyśkiem, kto pierwszy do Rusałki, prędkość w granicach 32-34km/h, nie ma zbyt wielu spacerowiczów oraz innych rowerzystów, nielicznie spotykani nie przeszkadzają specjalnie.
Przed Niestachowską pożegnanie i każdy kieruje się w swoją stronę. Nadszedł kres wspólnego wypadu. Przez Sołacz jadę spokojnie bez szaleństw. Docieram do ulicy Nad Wierzbakiem, tu zaczyna się szaleństwo, rywalizacja z innym rowerzystą.
Ani ja ani On nie zamierza odpuszczać, ulicami Aleja Wielkopolska, Solna, Małe Garbary, popierdalamy z prędkościami przekraczającymi 40km/h. Nogi mnie pieką, ale nie odpuszczam, na Solnej zatrzymuję się na czerwonym, gostek wyrywa do przodu ignorując światła, dochodzę go przy rynku Wielkopolskim, jednak spora ilość samochodów nie pozwala na wyprzedzanie, okazja nadarza się na ulicy Kardynała Wyszyńskiego, przyspieszam do 46 km/h i gostek jest już za mną. Do Śródki ciągnę przodem, nie mogę gościa oderwać od siebie trzyma się mojego koła. Na rondzie jak Bóg przykazał stoimy obaj i czekamy za zielonym, ruszamy za chwilę dalsza część wyścigu wokół Malty, od strony kolejki wąskotorowej, trochę nie po drodze dla mnie, ale co tam, dam radę. Nasz wyścig skutecznie utrudniają inni użytkownicy ścieżki, parę razy uciekamy na trawę i przy prędkości przekraczającej 40km/h daję się wyprzedzić kawałek za termami, ja jadę ścieżką, gostek ścina zakręt i nieco skraca, na tyle duży skrót, że jest przede mną. Nieco wk.... dociskam resztkami sił, dochodzę gościa, jednak zza zakrętu wynurza się rodzinka na rowerach, daję po hamulcach i chowam się za gostkiem, na podjeździe jestem nieco mocniejszy, zrównuję się z nim, jednak zagęszczenie ludzi, ponownie zmusza mnie do schowania się za rower gostka aby nie wpaść w pieszych.
Gość skręca w prawo kierując się do Jana Pawła, ja skręcam w lewo, do domciu.
Nogi mnie pieką, kolana mam już miękkie, cieszę się w duszy że nie skręcił w lewo. Ostatnie 2,5 km jadę już wolniej i spokojniej, uff trzeba trochę dać odpocząć nóżkom zanim zsiądę z rowerka.

Odcinek wspólny 95km, na tym odcinku prędkość średnia wyniosła 28,18km/h
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
70.56 km 55.00 km teren
03:14 h 21.82 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:17.0
HR max:171 ( 96%)
HR avg:147 ( 83%)
Podjazdy:590 m
Kalorie: 2200 kcal

Trasą BM

Niedziela, 3 czerwca 2012 · dodano: 10.06.2012 | Komentarze 1

Dzień jak dzień, pochmurny i dość smętny. Ustaliliśmy że dziś pojedziemy trasą BM Grabka. Krzysztof zjawił się przed 12 przy źródełku na Malcie, ja o 12:00.
Nie marudzą specjalnie ruszamy, trasą maratonu, od samego początku tempo prawie maratonowe, Za Uzarzewem nieco odpuszczamy, jednak tylko na krótką chwilę, do Biskupicach krótki postój na uzupełnienie zapasów. Ruszamy po chwili asfalcikiem w kierunku Promnna, aby po kilku minutach zjechać w leśne ścieżki, którymi zgodnie z przebiegiem trasy maratonu pomykamy, aż do Starej Górki. Odcinek szutrowy, a następnie asfaltowy podjazd przed miejscowością Góra.
Krzysztof szybciej się na wzniesienie wspina, jednak za chwilę dostaję wiatr od czoła i poważnie zwalnia, chwilę jedziemy obok siebie, jednak Krzysztof szybko chowa się za mną, przed miejscowością Góra, robimy kolejny postój na posiłek.
Jezioro Góra © toadi69

Podczas naszej przerwy jakiś krosowiec zrobił popis jak podjechać przez chaszcze na wzniesienie i przy okazji trochę nasmrodził spalinami.
Ruszamy. Jadę w szpicy robiąc za konia, Krzysztof chowa się przed wiatrem. Szybko mijamy Górę i kierujemy się drogą na Jankowo, staram się pomimo wiatru jechać 30km/h i jakoś się udaje, jednak z każdym depnięciem czuję że jest ciężko, coraz ciężej, jeszcze przed zjazdem w polną ścieżkę, Krzyś odpuszcza. Zwalniamy do 25km/h po chwili skręcamy w prawo i kierujemy się do doliny Cybiny.
W dolince jakby nieco mniej wiało, więc szybko suniemy przed siebie, kolejny asfaltowy podjazd i Krzysztof ponownie na wzniesieniu pierwszy.
Na otwartym terenie polną ścieżką w kierunku do Uzarzewa ponownie dostajemy silny wiaterek z przodu. Po chwili wyprzedzają nas dwa quady i przez kilkanaście sekund jedziemy w tumanach kurzu.
Kolejny podjazd i teraz ja jestem szybciej na wzniesieniu, przerwa od roweru Krzysztofowi nie wyszła na dobre i kuleje wytrzymałościowo.
Dalsze kilka kilometrów jedziemy spokojniej, aby dać czas na małą regenerację.
Zjazd w dół pod Gortatowem i dalszy malowniczy odcinek dość spokojnie jedziemy wzdłuż rozlanej poniżej Cybiny.
Nawet się nie spostrzegliśmy a już jesteśmy w lesie nad j. Swarzędzkim.
Tu dociskamy dość mocno i szerokimi alejkami gnamy w kierunku Malty.
Jeszcze przeprowadzenie rowerów w pamiętnym miejscu pod trasą na Warszawę i jesteśmy przy stawach Antoninek oraz Młyńskim.
Nie marnując czasu kierujemy się w kierunku Malty jednym z wariantów BM.
Chwila pogawędki przy źródełku i rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę.
Kategoria do 100 km