Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

MTB Maratony

Dystans całkowity:686.16 km (w terenie 548.00 km; 79.86%)
Czas w ruchu:39:44
Średnia prędkość:17.27 km/h
Maksymalna prędkość:54.28 km/h
Suma podjazdów:9019 m
Maks. tętno maksymalne:177 (100 %)
Maks. tętno średnie:163 (92 %)
Suma kalorii:30236 kcal
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:85.77 km i 4h 58m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
100.00 km 98.00 km teren
05:04 h 19.74 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:16.2
HR max:174 ( 98%)
HR avg:153 ( 86%)
Podjazdy:980 m
Kalorie: 3923 kcal

Michałki, nieco zabrakło do zrealizowania planu :(

Sobota, 15 września 2012 · dodano: 16.09.2012 | Komentarze 2

Na miejsce docieram z Markiem oraz Jackiem. Trasę dojazdową spędzamy na pogaduszkach, kilka kilometrów przed celem robi się siwo i zaczyna padać, ogarnia mnie rezygnacja, nie mam chęci jechać w deszczu. Jak się okazuje opad był krótkotrwały i mało intensywny.
Na miejscu spotykamy pozostałych znajomych: Jarka z Agą i Jackiem, Mariusza, Wojtka, Macieja, Blooma z ekipą, jako ostatni dociera Marcin.
Formalności załatwiamy sprawnie i szybko, zdjęcie rowerów, przebranie się i lecę do sektora, stoję dość daleko z tyłu.
Start maratonu Michałki 2012 © toadi

Start dość słaby w moim wykonaniu, wszyscy z ekipy mnie wyprzedzają. Na drodze za torami prędkość nie wysoka, bardzo szarpana, to przyśpieszają wszyscy to zwalniają, ustawiam się z lewej jadę za jakąś dziewczyną, szukam sposobności do zyskania kilku miejsc, ktoś krzyczy UWAGA, wszyscy zwalniają, dziewczyna dość gwałtownie hamuje, a ja uciekam na pobocze, ląduje na skraju rowu przydrożnego, od drogi oddziela mnie jeszcze jeden rowerzysta, który ratując się przed kolizją wykonał ten sam manewr co ja. Nie zyskałem nic, a wręcz straciłem, do momentu zjazdu w las udaje się odrobić stratę, jednak całkowicie z pola widzenia znikają mnie wszyscy z teamu.
Początek leśnych ścieżek to szarpana i nierówna jazda, próba zyskania pozycji, niekiedy się udaje, innym razem nie, dwa lub trzy razy próbując przedzierać się poboczem wśród traw i zarośli zmuszony jestem gwałtownie hamować, wtedy zwykle nieco tracę. Po kilku kilometrach przedzierania się oraz odrabiania strat, dostrzegam przed sobą Marka, jest jeszcze dość daleko, sporo osób mnie od niego dzieli, jednak powoli się do Niego zbliżam. Pierwszy piaszczysty podjazd jadę lewą i sprawnie wdrapuje się na szczyt, sporo osób idzie z buta. Udaje się dużo zyskać w stosunku do Marka, teraz jestem już bardzo blisko za Nim, na jednym z zakrętów w prawo, atakuję z prawej wchodząc ciasno w zakręt i pomagając sobie tylnym hamulcem, liczę że wcisnę się pomiędzy Marka a gościa który siedzi na Jego kole. Praktycznie już na wyjściu z zakrętu, kiedy wydaje się że manewr się udał i wcisnę się za Marka, przednie koło wpada w poślizg na jednym z korzeni, udaje się wypiąć, jednak w tym samym momencie leżę jak długi, prawie podcinam rowerzystę którego wyprzedzałem. Ktoś krzyczy UWAGA, wyprzedza mnie z 5 osób, szybko podnoszę się z ziemi i ruszam w pogoń, zanim przyśpieszę tracę kolejne 2 pozycje. Szybko łykam dwie osoby, zaczynam odrabiać stratę po upadku, czuję ostry ból uda i biodra, jednak z czasem powoli ustępuje. Przed kolejnym piaszczystym podjazdem ponownie jestem blisko za Markiem, jadę jak On z prawej strony, jednak zsiada i zaczyna podpychać rower, udaje się podjechać nieco wyżej, jednak nieco przyblokowany wytracam szybkość, a koło zaczyna kręcić się w miejscu, bieżnik na ten piasek zbyt delikatny. Nie ryzykując efektownego upadku na podjeździe w piach zeskakuje z rowera, na szczycie ruszam zaraz za Markiem, po krótkiej chwili atakuje i wyprzedzam Go, liczyłem że Marek siądzie na kółko jednak zostaje. Pędzę przed siebie, realizuje plan czyli do rozjazdu jak by to był dystans MEGA, a później odpuszczam i oszczędzam siły. Długi czas udaje się wyłącznie wyprzedzać, nie tracę ani jednej pozycji na długiej prostej, około 1km przed rozjazdem dogania mnie i wyprzedza jakiś gostek, jest to początek zjazdu. Zmieniam bieg na najsztywniejszy, staję na pedałach i mocno przyśpieszam, po chwili zrównuję się z nim, na liczniku prędkość, 39, 40, 43, 45, dalej już nie patrzę, rowerem rzuca na lewo i prawo, dociskam, gostek jest za mną, nie wiem jednak jak daleko. Jak się później okaże, w tym miejscu wykręciłem najwyższą prędkość z tego dnia, 50km/h, rok wcześniej przekroczyłem zaledwie 42km/h w tym miejscu, jak widać rywalizacja i rywal na trasie działają mobilizująco. Na rozjeździe jestem prawie minutę wcześniej niż rok wcześniej (1:10:21 w 2012 i 1:11:09 w 2011), pomimo gorszego startu i słabej prędkości na pierwszych 5 km (różnica 3km/h), średnie z ubiegłego i bieżącego roku zrównały się dopiero w okolicach 22km.
Na rozjeździe skręcam w lewo, na dystans GIGA, przed sobą widzę dwóch innych rowerzystów, nie próbuję ich gonić, rok wcześniej w podobnej sytuacji doszedłem i wyprzedziłem poprzedzającego mnie maratończyka by później mieć zgon, teraz tylko obracam się za siebie, gostek z którym ścigałem się na zjeździe również skręca na dłuższy dystans, jest około 100 metrów za mną, a kilka metrów dalej jeszcze jedna osoba jedzie w tym samym kierunku, Marka nie widzę, zwalniam nie co, nie przejmuje się czy mnie ktoś dogoni czy nie. Mijam leśnika i skręcam w lewo na podjazd, rok wcześniej był trudniejszy do zdobycia, w tym roku opady zrobiły swoje i jedzie się lepiej pod górkę. Na szczycie dowiaduje się że jestem 42. Obracam się dystans między mną a kolejnymi rowerzystami bez zmian. Długi czas jadę sam, gdzieś na leśnych ścieżkach, bezpośrednio przed rozjazdem sięgam po picie, i w tym momencie nie dostrzegam strzałek, jadę prost, zarośniętą ścieżką, ktoś krzyczy że pomyliłem drogę, obracam się goniąca mnie dwójka jedzie w lewo, skręcam i na przełaj między krzakami docieram do właściwej ścieżki, jestem teraz 44 :(, w dodatku jakaś gałązka wkręciła się w przerzutkę, kręcę do tyłu i gałązka wypada, w przerzutce pozostały jakieś trawy, jednak nie zatrzymuje się aby je wyjąć, kolejne osoby mam blisko za sobą.
Gonię, na jednym za zjazdów uciekinierzy ostro dokręcają, jednakże jednemu z nich coś nie wychodzi i wykonuje piękne OTB w piasku, pytam czy wszystko w porządku, lecę dalej, jestem 43 :), kontroluje tętno cały czas, w pamięci mam ubiegły rok, kiedy to zbyt długo jechałem na wysokich obrotach i dostałem po 50 km ostrego kryzysu, do tego stopnia, że wtedy musiałem zejść z rowera usiąść na trawie i odpocząć, teraz nie chcę popełnić tego samego błędu.
Gdzieś przed 50 km dochodzi mnie Marek z gostkiem, który zaliczył OTB na piaszczystym zjeździe, z zaproszenia do wspólnej jazdy chętnie korzystam, jednak na jednym z podjazdów nieco zostaje z tyłu, uciekli mi, dzieli mnie dystans około 100-200 metrów chwilami podganiam, chwilami odchodzą mi. Do bagienka docierają pierwsi, idę z buta, wyprzedzam gościa z którym jechał Marek, jednak nonszalancki marsz przez odcinek podmokły bezpośrednio za bagienkiem kończy się tym że Marka już nie widzę. Wsiadam i jadę, po kilkudziesięciu metrach jestem u podnóża podjazdu, młynek i drapię się w górę. Rok wcześniej w tym miejscu doszedł i wyprzedził mnie Krzysztof, a ja miałem totalny zgon. Jest znacznie lepiej niż przed rokiem, zdobywam wzniesienie ze sporym zapasem sił i jeszcze dwoma biegami zapasu na kasecie. Rywal jadący za mną kapituluje w połowie podjazdu. Dłuższy czas usiłuje mnie dojść, jednak z czasem zostaje z tyłu. Marka jednak nie widać, sporo nadrobił jadąc, kiedy ja jak taka dupa maszerowałem i gawędziłem na bagienku.
Na pierwszy bufecie giga zatrzymuje się łykam kubek picia i ruszam przed siebie.
Do drugiego bufetu jadę głównie samotnie, tracę jedną pozycję, krótko za bufetem. Długi czas widzę na długich prostych dwóch do trzech kolarzy, jednak ciężko mi się do nich zbliżyć, widać jedziemy w podobnym tempie. Na około 2 kilometry przed drugim bufetem wyprzedzam jakiegoś gościa, cisnę mocniej i udaje się uciec, gdy przewaga wydaje się bezpieczna, nieco odpuszczam, do bufetu docieram pierwszy, dwa kubeczki i w tym momencie gościu też jest na bufecie, chwyta tylko butelkę z woda i atakuje brukowany podjazd, w tym samym czasie ruszam ja. Moment jedziemy łeb w łeb, jednak stopniowo zyskuję przewagę na kulminacji podjazdu, który przypomina wjazd na Śnieżkę, mam ponad 50 metrów przewagi.
Wśród leśnych ścieżek jadę samotnie, wciągam żela, popijam, za 72 km, jeszcze przed zerwanym mostkiem, gubię trasę, ścieżka odbija w prawo, ja zaś skoncentrowany na piciu jadę szerokim duktem pod górkę, jakiś wąwozik, wyjazd z lasu i szerokie pole ukazuje się moim oczom, jestem na skrzyżowaniu jakichś ścieżek, jedna biegnie wzdłuż pól skrajem lasu, a druga wychodzi z lasu, skąd wyjechałem. W prawo czy w lewo, nie przypominam sobie zupełnie tego terenu z ubiegłorocznej edycji, szukam gorączkowo oznaczeń, nie ma ich, na piasku widać ślady rowerowych kół, jednak jest ich mało, zawracam i powoli jadąc rozglądam się za jakimś oznaczeniem, wyjazd z wąwozu i z przeciwka jedzie gościu, który miał OTB, chcę zawracać, jednak krzyczę do niego czy widział oznakowanie, odpowiada że trzeba skręcić w prawo. Jestem na przeoczonym rozjeździe ścieżka wąsko wije się wśród drzew staram się nadrobić stratę. Dostrzegam jeszcze 3 innych rowerzystów, których prowadzi facet z brukowanego podjazdu. Super, straciłem minimum 4 miejsca, a może 5. Zmarnowałem około 5 minut, może więcej.
Gonię, do zerwanego mostku mam już jedno miejsce odrobione, pozostaje dogonić jeszcze 3 osobowy peletonik.
Mostek z bucior, bo jakże inaczej, później na bagnie jeszcze raz z buta, w tym towarzystwie wszyscy idą przez bagienko, nikt nie ryzykuje jazdy. Za bagnem dowiaduje się że jestem 47, "rewelka" :(, sporo straciłem. Peletonik odchodzi mi, szeroka leśna ścieżka, wydaje się idealna aby sięgnąć do kieszonki po porcję wzmacniacza, zasysam fiolkę z mega dawką kofeiny, strasznie gorzkie i ohydne w smaku, mocno popijam i po chwili zaczynam stopniowo przyśpieszać, na pierwszym podjeździe za lasem, doganiam i wyprzedzam najpierw jednego, później kilkaset metrów dalej środkiem ścieżki kolejną dwójkę, która rywalizuje ze sobą na kolejnym podjeździe. Jestem 44, uciekam, dłuższy czas za mną jedzie, gość który opuścił peletonik i siadł mi na kółko. Po kilku kilometrach jednak zostaje i dystans między nami się powiększa. Doganiam kolejnego rowerzystę, ten nie próbuje nawet walczyć czy siadać na koło, widać przechodzi mega zgon, 43 pozycja. Około 20 km przed metą, już na wspólnej trasie z mega, wyprzedzam pechowca z urwana przerzutką, jestem 42:)
Jadę dość równo, staram się utrzymywać prędkość w granicach 20km/h licznik mam przełączony na pokazywanie czasu, jeszcze się łudzę że dojadę do mety poniżej 5 godzin. Krótko przed przejazdem nad torami, dostrzegam grupkę 3 osób pilnujących rozjazdu, pytam ile do mety, słyszę 12km, coś mi nie pasuje, na liczniku mam ponad 90km, wg moich wyliczeń, powinno być maks 8km.
Zjazd na szutrową ścieżkę wzdłuż Noteci, wiem że to ostatnie kilometry, za mną pusto, przede mną też próżnia, blokuje amorka, zaczynam cisnąć, nogi już miękkie, jednak nie było skurczy na trasie, liczę że jakoś to będzie, minuty nieubłaganie uciekają, prędkość oscyluje między 27km/h a 34km/h, wtem niespodziewana przeszkoda, ścieżka zablokowana, traktor nie poradził sobie na podjeździe z trzema przyczepami, ostro hamuje, spoglądam na godzinę, zostało 5minut, szukam miejsca aby się przecisnąć, jakiś facet coś do mnie krzyczy, jednak nie wiem nawet co, jadę między przyczepy a krzaki, omijam przeszkodę. Staję na pedały aby jak najszybciej mieć 30km/h, wiem że się nie uda dojechać zanim upłynie 5 godzin, jednak cisnę. To co dobre szybko się kończy, zaczyna się ostatni odcinek po polu, dziury strasznie telepie, wybija z rytmu, prędkość gwałtownie spada, W końcu jestem przed mostkiem, jakiś chłopak krzyczy uwaga wąsko, w lewo i prawo.
Pokonuje mostek, jestem na stadionie, przyśpieszam, ale nie mam jakoś z kim rywalizować, jest już po trzeciej.
Przekraczam linie mety, Marek robi mi fotkę. Oficjalny czas 5:04:41
W stosunku do ubiegłego roku, wynik lepszy o 29 minut.
Z jednej strony jestem z siebie i wyniku zadowolony, sporo poprawiłem do ubiegłego roku, jednak pozostaje niedosyt, przegranej samego ze sobą i czasem, nie udało się zejść poniżej 5 godzin, jednak nadzieja nie umiera, za rok będzie lepiej, za rok muszę zejść poniżej 5 godzin.

Dwa makarony, piwko, pogawędki, oczekiwanie na zjechanie ostatnich rowerzystów z trasy, miłą niespodziankę sprawia Maciej, który pomimo szczerych deklaracji zdobywa 55 miejsce na 58 którzy ukończyli dystans, brawo Maciej.
Marcin zabrał mi dyplom za 6 miejsce :), cóż był dziś dużo lepszy więc należał się jemu.

Oficjalne wyniki w teamie
16 (7 M3) – josip – 4:19:00
20 (9 M3) – klosiu – 4:29:01
24 (11 M3) – Jacgol – 4:34:52
27 (13 M3) – JPbike – 4:39:40
30 (14 M3) – Jarekdrogbas – 4:44:55
33 (6 M4) – z3waza – 4:49:29
36 (10 M2) – Marc – 4:56:11
41 (7 M4) – toadi69 – 5:04:41

Dystans Giga ukończyło 58 osób, o 50% więcej niż przed rokiem

Na tomboli Mariusz wygrywa koszulkę w nieco za dużym rozmiarze, wszyscy mają nadzieję na nagrodę główną, jednak nie trafia w nasze ręce.
Do domciu wracamy w tym samym składzie i trasą jak rankiem.
Robię sobie rozjazd z Wildy do Rusa, jadę jak ostatnia łamaga, wlokę się dosłownie, ale w domu jestem po 25 minutach.
Dnia następnego budzę się dużym bólem głowy, czuję się jakby mnie brało przeziębienie, więc aspiryna do śniadanka i pod kołderkę.
Na godzinę 15 w niedzielę, planowany był rozjazd ze znajomymi, a później wieczór przy piwku i kiełbaskach z ogniska, jednak wolę pozostać w domu, niż doprawić się i mieć z głowy kilka kolejnych dni.

Dzięki chłopaki, fajno było w sobotę :), fajno pewnie też macie przy ognisku.

Dane wyjazdu:
111.95 km 69.00 km teren
05:10 h 21.67 km/h:
Maks. pr.:43.89 km/h
Temperatura:20.5
HR max:174 ( 98%)
HR avg:156 ( 88%)
Podjazdy:1135 m
Kalorie: 4251 kcal

Osieczna A.D.2012

Niedziela, 9 września 2012 · dodano: 12.09.2012 | Komentarze 14

Pobudka około 5 rano, szybkie jedzonko i wyjazd na Dworzec PKP jak zwykle nieco za późno więc z konieczności muszę jechać stosunkowo szybko, ale docieram na czas i zaplanowanym pociągiem jadę do Lipna pod Lesznem.
W pociągu spotykam Andrzeja K. W Lipnie jesteśmy kilka minut przed 9. Do Jeziorek pod Osieczną docieramy sprawnie chwilę po 9. Załatwienie formalności, numerki przypięte, i okazuje się że nadbagaż musimy wieść w trakcie maratonu ze sobą :(
O 10:00 wystartował maratonik XC dla juniorów po miejscowym parku, dzieciaki ostro walczyły ze sobą od pierwszej aż do ostatniej 7 pętli, a na nas, starszaków czas przyszedł o 11:00
Jak zwykle start w sporym tłoku, z początku ruszam nieco niemrawo, jednak w chwili kiedy zrównał się ze mną Andrzej, uznałem że zbyt niemrawo ruszam więc wydarłem co sił, tętno momentalnie przekracza 170 bpm, jednak jedzie mnie się nie najgorzej. Kamyki i gałązki uskakują spod kół, mimo że start jest delikatnie pod górkę, większość mocno pociska i wzbijają się tumany kurzu. Po chwili wyjazd na asfacik, naciskam mocno aby dojść grupkę która jedzie jakieś 100 metrów z przodu, kilka osób siada mi na koło, lekki podjazd, i wszyscy skręcają w pole, koniec szybkiej jazdy asfaltem kilka naciśnięć na korbę i łatwe się skończyło. Jedziemy wśród pól, a może właściwiej było by napisać wśród kurzu. Docieramy do skraju lasu i znikamy na leśnych ścieżkach. Nie wiem kiedy, nie wiem jak a tu pierwszy trudniejszy podjazd, głównie z przyczyny dużego zagęszczenia rowerzystów oraz piasku. W połowie podjazdu gostek wykłada się jak długi w poprzek ścieżki, nie zdołał się wypiąć z SPD, leży jak długi i wstać nie może, męczy się aby wypiąć buciory, jednak nie specjalnie to jemu wychodzi. W efekcie trzeba zsiąść z roweru i przenieść go wzorem innych boczkiem, ruszenie pod górkę, nie da rady, więc do szczytu drepczę.
Delikatnie pod górkę wzdłuż wyrębu, niebawem podjazd a Jagodę © toadi

Podjazd na Jagodę widziany z wierzy widokowej © toadi

Jagoda, na trasie zmagać przyszło się nie tylko z górkami, piaskiem i własnymi słabościami ale i z ułożonymi stertami gałęzi. © toadi

Znowu w siodle, krótki zjazd, kilka zakrętasów, mniejszych i większych podjazdów, przeszkód spowodowanych wyrębem lasu i w końcu zaczyna się piaszczysty podjazd na Jagodę, na podjeździe wybieram wariant przez piasek, szybko wyprzedzam jedną osobę, jednak zaczynają mnie boleć nogi, piasek jest za głęboki i zbyt wiele sił tracę na pokonanie go, uciekam na bok i po chwili jestem na szczycie.
Walka z piaskiem i podjazdem na Jagodę © toadi

Podjazd pod Jagodę © toadi

I jeszcze jedno ujęcie na podjeździe do Jagody © toadi

Zjazd w sporym tłumie, wymyty i rozjechany piach nie ułatwia zjazdu, więc jedna noga wypięta w pogotowiu w razie wywrotki, do której na szczęście nie doszło.
Pożyczone od Krzysztofa vel Rzepkok © toadi

Andrzej walczy dzielnie na zjeździe © toadi

A co się działo na zjeździe, uff, było gorąco dla wielu kończyło się lotami, dla innych wywrotkami, sporo fotek zrobił na zjeździe Rzepkok -> Zjazd z Jagody oczami Rzepkoka
Dość szybko jestem na dole, kieruję się wraz z tłumem nie bacząc specjalnie za strzałkami, aż w pewnej chwili dostrzegam oznaczenie rozjazdu i ktoś tam drze się GIGA PROSTO, MEGA W LEWO.
Ten czwarty z tyłu to ja :) © toadi

gdzieś z tyłu wlecze się sapiące Goggle ;) © toadi

Jadę prosto i przed mną już tylko mała grupka, którą staram się dojść, dzieli mnie do nich jakieś 100-200 metrów, jednak powoli odrabiam stratę, za mną ktoś tam jedzie, ale generalnie pusto, jak to zwykle na dłuższych dystansach. Stopniowo odrabiam stratę do uciekającej grupy, wysiłek jest spory, jadą nieco zbyt szybko jak dla mnie, więc tętno w granicach 170 oscyluje, czuję chwilami, że powinienem odpuścić nieco, jednak zostało mnie bardzo niewiele zaledwie kilka metrów. Docieramy do wioski, pierwszy nieco dłuższy docinek asfaltu, jednak na dzień dobry jest pod górkę, a nogi zaczynają strajkować, asfaltowy podjazd w Grodzisku daje mnie w kość, grupka do której tyle odrobiłem nieco mnie ucieka, jednak widzę że się rozerwała. Postanawiam gonić dalej. W końcu dochodzę ich. Jestem zadowolony z siebie, powoli przesuwam się do przodu, już dwóch lub trzech mam za sobą, od znajomego z Polska na Rowery dzieli mnie zaledwie dwóch rowerzystów. Wyraźnie czuję zmęczenie, staram się odpoczywać gdzie i kiedy się tylko da, w końcu docieramy do rowu z wodą, wszyscy z przodu zsiadają więc i ja zsiadam, w tym ....
Skurcz, ledwo mogę przekroczyć wąski strumyk, z dużym trudem robię dwa kroki, jednak ból jest coraz silniejszy, Wsiadam na rower i staram się mimo wszystko jechać, grupka ponownie mnie ucieka, wyprzedzają mnie osoby, które samemu 5 minut temu wyprzedziłem, jednak powoli ból przechodzi. Przyśpieszam i staram się ponownie nadrobić stratę. Jednak kiedy docieramy do kolejnego asfaltowego odcinka, odpuszczam na podjeździe, nie chcę ryzykować ponownie skurczy, i grupka definitywnie mnie odchodzi w siną dal. Dziurawy asfalt szybko się kończy, odcinek zjazdu po bruku nieźle trzęsie, jeszcze kilka silniejszych depnięć i docieram do bufetu. Za mną nikogo nie widać, więc zatrzymuję się i zaczynam pałaszować banany popijając pepsi, nie trwało długo jak jakaś ekipa w składzie około 10 osób szybko przemyka nie zatrzymując się na bufecie. Obracam się i widzę że jedzie jeszcze kilku, wsiadam i ruszam.
Dłuższy czas jadę samemu, około 300 metrów za mną jest trzech rowerzystów, dystans raz się zwiększa raz zmniejsza, w pewnej chwili widzę że jeden z nich się urwał i zaczyna mnie dochodzić. Po kilku minutach jedziemy razem, rozmawiamy....
W pewnej chwili gostek rzuca parę słów i stwierdza, iż przyśpiesza, będzie próbował dogonić jeszcze kogoś i jak powiedział tak uczynił. Jadę jemu na kole, nie trwa to jednak długo, facio po około kilometrze łapie pane i koniec dobrego, ponownie muszę jechać samemu, zanim odjadę pytam czy ma dętkę, jednak jest zaopatrzony w to co trzeba.
Jadę dalej we własnym tempie, staram się trzymać tętno pomiędzy 150-160, i jednocześnie kontroluję czy mnie ktoś nie goni. Jeszcze przed ponownym dojechaniem do miejscowości Grodzisko doganiam i wyprzedzam rowerzystę, który odpadł z jednej z grup, widać iż walczy i jest wypalony, spokojnie jemu odjeżdżam i po chwili ponownie jadę sam, tylko za mną od dłuższego czasu ekipa dwóch-trzech rowerzystów jedzie w oddaleniu do 300 metrów.
Przez Grodzisko przemykam dość szybko, korzystam z kolejnego odcinka asfaltowej drogi, nie ma tego za wiele ale jednak. Od Grodziska dalsza trasa maratonu prowadzi do punktu, w którym był rozjazd GIGA/MEGA, tymi samymi dróżkami, jednak w przeciwnym kierunku. Pusto, tylko w dali majaczy sylwetka jakiegoś rowerzysty, dość szybko doganiam, okazuje się jednak że nie ma numerka.
Punkt rozjazdu już blisko i kolejny maratończyk wyprzedzony, jednakże ten walczy i nie chce mnie odpuścić, muszę mocniej naciskać aby mu uciec. Teraz skręcam w lewo, chwila asfaltem, lekko pod górę i ponownie w las, jedziemy już trasą wspólną dla obu dystansów, wypracowałem pewną przewagę, dość bezpieczną, odcinek wzdłuż lasu wydawał się spokojny, więc jeszcze przed 50 km chcę przyjąć żel, odkręcam nakrętkę, trochę lepkiego żelu ląduje na palcach, chwytam w zęby tubę z żelem. Nie zauważyłem na czas dziury w efekcie żel ląduje na ścieżce, a mnie zostaje to co miałem na pacach, :(
Ostro z drugiego bufetu, byle nie dać się dogonić. © toadi

Na około 50 km jest bufet, kolejny raz zatrzymuje się aby z niego skorzystać, jedna z pań wyjmuje zapasowy żel z plecaka, szybko go otwieram i wysysam, zapijam pepsi, które serwują na bufecie, na placek nie ma już czasu, gdyż już mnie depczą po piętach, wsiadam na rower i uciekam, gostek szybko chwycił kubek i mnie goni. Lekki zjazd szeroką ścieżką dociskam co sił w efekcie uciekam na jakieś 20 metrów. Skręcamy w leśne chaszcze, podjazd pod górkę, między drzewami rozciągnięta po obu stronach taśma. Wiem że jak zsiądę z rowera to nie będę mógł zrobić kroku, skurcze chwytają kiedy tylko chce zrobić krok, tak było na bufecie, więc nie ryzykuję. Po śladach w piasku widzę że sporo osób wzniesienie pokonało z buta. Nogi pieką, powoli wspinam się na młynku. W końcu widzę koniec męki, przynajmniej tak mnie się wydawało. Na szczycie gwałtowny skręt i w dół, zmieniam biegi aby dokręcić, jednak po kilkunastu metrach zakręt o 180 stopni w piasku między drzewami, strasznie wąsko, aby nie wyrypać się chwytam za drzewo. Zakręt kończy się ostrym podjazdem ponownie na to samo wzniesienie, szybka zmiana biegów, ponownie na młynek, napęd aż trzeszczy. Mozolna wspinaczka, kiedy jestem na szczycie po mojej lewej trzech rowerzystów zaczyna zjazd, są na wyciągniecie ręki. Motywuje mnie to do mocniejszego naciskania na pedały, po kolejnych dwóch kombinacjach podjazd, zawrócenie, zjazd, zakręt i podjazd, jestem na wzniesieniu paręnaście metrów obok miejsca w którym pierwszy raz wjechałem :(. Zatrzymuje się na chwilę aby wyjąć fiolkę z tauryną i podobnymi wynalazkami, szybko wypijam strasznie gorzką miksturę zapijam wodą z bukłaka i ruszam. W gębie gorzko, więc co kilka chwil pociągam kolejny łyk wody.
Po 7 km zabawy w podjazdy i zjazdy w końcu ponownie szersze leśne ścieżki. Około 100-200 metrów za mną jakiś pościg, jeden rowerzysta nieco bliżej dwóch wyraźnie dalej. Uciekam i kontroluję odległość, jest dobrze nie widzę aby wyraźnie się kurczyła. Doganiam kolejnego rowerzystę, znajomego z Polska na Rowery, który walczy z silnym skurczem. Szeroka leśna ścieżka, zakręt ostro w prawo, biorę go po wewnętrznej jak większość zakrętów tego dnia, jednak zaraz za zakrętem pułapka. Ostro hamuję i zatrzymuję się kilka centymetrów przed kałużą, która jest prawie na całą szerokość ścieżki i sporej długości, nie chcę ryzykować przejazdu przez nią, jestem w nieciekawym miejscu, muszę się wycofać, aby ominąć ją z lewej, po prawej widać że ci którzy próbowali szli pieszo, z lewej da się swobodnie przejechać. W tym momencie dogania mnie pierwszy z grupy pościgowej i wyprzedza lewą stroną. Muszę zrobić kilka kroków i ponownie łapią mnie skurcze wsiadam i zaczynam gonić, kolejna dwójka dosłownie kilka metrów za mną, jest źle. Skurcze nie odpuszczają, złapały w obie łydki a do tego nie mogę sobie pozwolić na odpuszczenie, udaje się uciec jednak nie jestem w stanie dogonić gościa, który mnie wyprzedził. Popełniłem błąd na zakręcie, który przypłaciłem utratą jednego miejsca. Do samej mety już nie dam się nikomu wyprzedzić, ale nie uda się mnie również dojść jadącego z przodu rowerzysty.
Ostatnia prosta przed metą, nikogo przed nikogo za w zasięgu wzroku © toadi

Na metę docieram z czasem 3h:47m:32s
7/14 w M4
51/76 Open mężczyzn (54/81 wraz z kobietami)
strata do zwycięzcy 1h7 minut
W stosunku do ubiegłego roku, czas gorszy, ale i trasa trudniejsza, dłuższa, zwycięzcy również mieli gorsze czasy w porównaniu do edycji 2011.
Gdybym na trasie urwał 1 minutę i kilka sekund, wyprzedził bym ostatnie dwie kobiety z dystansu Mega :).

Za mną 69,7km z tego najwyżej 4 km asfaltem, reszta w terenie, w przeciwieństwie do poprzednich edycji w których brałem udział, zmniejszyli znacznie ilość odcinków asfaltowych, dołożyli leśnych duktów i podjazdów, podjazdów na tyle dużo zafundował organizator że wyszło prawie 980 metrów przewyższeń na 70 km wydawało by się płaskiej trasy.

Po maratonie jak zwykle makaronik, chwila odpoczynku, rozmów i tombola która nie okazała się dla mnie szczęśliwa. Około 17 wraz z Panem Andrzejem wsiadamy na rowery i kierujemy się do Lipna na dworzec PKP, tym razem jedziemy nieco okrężną trasą. W Osiecznej zagadaliśmy się i wyjechaliśmy inną drogą, jednak do Lipna docieramy na czas, robiąc sobie mały rozjazd 20 km :)
W Poznaniu jesteśmy o 20, jeszcze kilka kilometrów po poznańskich ulicach, jeszcze kilka mocniejszych depnięć z panem Andrzejem i jestem w domciu. Teraz tylko kąpiel, jedzonko, i spać, spać i odpoczywać.
Następnego dnia budzę się głodny jak wilk, nogi bolą, głównie miejsca w których łapały skurcze, jednak poniedziałek jakoś przecierpiałem. Wtorek okazuje się że jest jeszcze gorzej, ledwie mogę schodzić po schodach. Dziś już jest znacznie lepiej, wracam do stanu normalności, na Michałki muszę być sprawny i gotowy na 100km.

Link do zdjęć z maratonu, oczywiście nie ja jestem autorem
http://strefasportu.pl/galerie/2012_09_09_osieczna/

Dane wyjazdu:
62.20 km 57.00 km teren
03:25 h 18.20 km/h:
Maks. pr.:37.59 km/h
Temperatura:23.7
HR max:175 ( 98%)
HR avg:154 ( 87%)
Podjazdy:687 m
Kalorie: 2648 kcal

Maraton w Nowej Soli

Niedziela, 26 sierpnia 2012 · dodano: 02.09.2012 | Komentarze 4

Ranek jak i poprzedzająca noc nie wróżyły dobrej pogody, należało się spodziewać że teren będzie ciężki, przemoczony nocnymi opadami i wzbogacony licznymi kałużami. Tak też się stało, szczęście jednak w tym że wypogodziło się około 9 rano i nie trzeba było jechać w deszczu.
Śniadanie było szybkie, nie zbyt obfite a do tego z małą ilością cukrów.
Po dotarciu na miejsce uregulowanie formalności, odnalezienie znajomych wśród obecnych: Marek, Jacek, Mariusz i szybko należy ustawić się do sektorów startowych. W poprzednim maratonie wywalczyłem drugi sektor, więc tym razem start już nie z ostatniego sektora.
MTB Nowa Sól chwilę przed startem ©

O 11:00 nadchodzi chwila startu, pierwszy sektor, a zwłaszcza pierwsze rzędy dość szybko ruszają, jednak im dalej z tyłu tym wolniej. Początek to wały okalające Odrę, obfitujące w dość wąskie ścieżki, na których nie mieści się za wielu rowerzystów. Jednak Jacek i Marek właśnie na tych wąskich ścieżkach wyrywają do przodu, szybko tracę z pola widzenia Jacka, dość długo jadę za markiem, rozdziela nas około 10 innych rowerzystów. Pierwszy delikatny zjazd, z wału, a już zaczyna robić się zator, niektórzy nie odważyli się zjechać, sprowadzają rowery, co jest powodem, że powstaje mały korek. Chwila asfaltem jakaś wioska, kolejny singielek.
W pewnym momencie po wjechaniu do wioski wyjazd z niej prowadzi wzdłuż zabudowań, dość mocno pod górkę, na końcówce podjazdu dostrzegam Marka walczącego ze swym rowerem. Teraz ja jestem z przodu, Marek musi gonić. W tym miejscu dostrzegam kilku "sprytnych", którzy zamiast zjazdu w dół do wioski i podjazdu pod górkę, wybrali skrót i od razu teleportowali się dzięki temu zabiegowi, kilkanaście miejsc do przodu. No cóż, zabrakło sędziego który by zareagował, ale jak się okazuje nie dla wszystkich zasady fair play są oczywiste.
Przez jakiś czas czuję oddech Marka na swych plecach. Krótki zjazd wąwozem w dół, zakręt o 180 stopni i ponownie pod górkę. W tym momencie zaciąga mnie łańcuch, więcej niż wkuty jestem zmuszony kawałek rower podprowadzić, i ponownie to ja muszę gonić Marka.
MTB Nowa Sól, gdzieś na trasie maratonu ©

Dłuższą chwilę jadę kontrolując odległość do Marka. Wytyczona trasa obfituje w liczne kałuże, niektóre z nich są niewielkie i nie stanowią problemu, jednak wiele z nich zajmuje całą szerokość ścieżki i trzeba się decydować ucieczki gdzieś bokami albo przejazdu przez środek. Omijając jedną z takich sporych kałuż decyduje się na ominięcie jej z prawej przez niewielkie zarośla, jednak nie dostrzegam bezpośrednio za kilkoma małymi i niegroźnymi gałązkami sporej gałęzi, w efekcie mocno obrywam w ramie i spycha mnie w kierunku bajorka, jednak jakoś udaje mnie się nie wywrócić. Cały czas kontroluję odległość do Marka. Na jednej z przeszkód, rowie dziewczyna jadąca przede mną zsiada z rowera i tym samym mnie blokuje. Marek gdzieś mnie znika, mijam spory konar pod którym należy przejechać i zaczynam pościg aby ponownie dojść Marka. Na interwałowej sekcji górek najpierw doganiam Go, a następnie na jednym z podjazdów wyprzedzam. Dłuższą chwilę jadę przodem, jednak Marek kontroluje odległość.
Na pierwszym bufecie próbuję w locie pochwycić butelkę z wodą, jednak butelka wypada mnie z ręki. W Bobrownikach około 2 km drogi asfaltowej, na moje nieszczęście osoba jadąca z przodu jest zbyt daleko aby ją dojść i skorzystać z jazdy w pociągu, zaś Marek jest na tyle blisko, że zwolnienie choćby na chwilę spowoduje że mnie dojdzie. Staram się trzymać prędkość 32km/h, jednak na więcej nie mam specjalnie sił. Skręt w lewo i ponownie singielki w lesie. W pewnej chwili dostrzegam oznaczenie rozjazdu, łup i lecę.... nie dostrzegłem w porę małej hopki i krótki lot kończy się lądowaniem na przednie koło, na szczęście hopka była niewielka więc i lot nie był zbyt wysoki i daleki. Na rozjeździe skręcam w lewo i ... pusto, za mną tylko Marek i jakiś gostek który jedzie bezpośrednio za nim. Czuję że mam kryzys, zaczyna wysiadać żołądek, jednak jadę dalej, wychodzi bokiem środowy wyjazd i 300km, zbyt mało czasu upłynęło, aby organizm doszedł do siebie. Na jednym z zakrętów zamiast skręcić w prawo jadę prosto, szybko spostrzegam błąd i zawracam, jednak ponownie Marek jest z przodu.
Nie mam specjalnie sił aby go ścigać, jadę swoje.
Kolejna pętla i kolejny raz te same przeszkody, zjazd do wioski i ponowny podjazd, który i tym razem robię w siodełku, z jednej strony łatwiej nikt nie przeszkadza, jednakże czuję już nogi i spore zmęczenie. Podjazd pod kolejną górkę pokonuję z buta, na młynku łańcuch zaciąga a na środkowej jak dla mnie nie da się tego podjechać.
Ponownie zjazd wąwozem i podjazd na którym po raz kolejny na młynku zaciąga mi łańcuch, tracę kolejną lokatę. Jednak podejmuje atak i po dość krótkiej chwili wyprzedzam gostka.
Doganiam i wyprzedzam jeszcze jednego maratończyka, który widać że nie ma sił na podjęcie walki. Dłuższy czas uciekam przed dwoma młodszymi od siebie, jednak odległość która mnie do nich dzieli to zaledwie 100, a w porywach 200 metrów.
Docieram do bufetu, woda w bukłaku na wyczerpaniu, więc postanawiam się zatrzymać. Dwa kubki iso i ruszam, jednak ponownie muszę ścigać, naciskam mocno na pedały i po krótkiej chwili doganiam a następnie wyprzedzam rowerzystów, którzy wykorzystali moment kiedy zatrzymałem się na bufecie. Staram się dawać z siebie jak najwięcej, ponowny 2 km odcinek asfaltu w Bobrownikach, uciekam jednak sił mam na tyle mało aby utrzymywać prędkość około 28 km/h, przy prędkości o 1 km wyższej organizm już nie wytrzymuje i zwracam część śniadania. Obracam się za siebie i widzę dwóch współpracujących rowerzystów w pościgu za mną, mimo wszystko jednak przewaga nie maleje, skręcam w las i wyraźnie dostrzegam że nie tylko mnie nie dogonili, ale ja im jeszcze trochę uciekłem. Krótki odcinek singli w lesie, ponownie skok na hopce, na którą wjeżdżam z przyjemnością, tym razem lądowanie na tylne koło. Rozjazd, na którym kieruje się ku mecie, obracam się za siebie nikogo z tyłu w zasięgu wzroku, jednak z przodu równie pusto.
Walcząc z sobą i brakiem sił zmierzam kolejne km do mety, kolejny raz tym razem w samotności wałami i widzę przed sobą metę. W dali dostrzegam zegar nieubłaganie odmierzający czas, sekundy szybko upływają, a do mety jeszcze kilka depnięć. Chcę dojechać zanim upłynie 3:25, jeszcze jedno, dwa depnięcia, ufff, meta i czas 3:25:59. Udało się.
MTB Nowa Sól - wjazd na metę © toadi

Meta w Nowej Soli © toadi

Na mecie czekają Marek, który dołożył mnie prawie 3 minuty oraz poza wszelką nadzieją na dorównanie Mariusz z Jackiem.

Maraton udany, trasa dość trudna, ale w moim odczuciu jedna z najfajniejszych u Kaczmarka. Dzięki koledzy za miło spędzone popołudnie.
Wynik oficjalny to zaledwie 55 na 66 w Open oraz 8 na 10 w M4, mogło być lepiej, jednak niewiele, może gdyby nie środowy wypad udało by się nawiązać lepszą walkę z Markiem i na mecie dzieliły by nas sekundy a nie 3 minuty :)

Dane wyjazdu:
105.76 km 60.00 km teren
04:18 h 24.60 km/h:
Maks. pr.:54.28 km/h
Temperatura:21.5
HR max:177 (100%)
HR avg:155 ( 87%)
Podjazdy:673 m
Kalorie: 3415 kcal

BM Suchy Las 2012

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · dodano: 12.08.2012 | Komentarze 8

Nie planowałem startu w Suchym Lesie, na sobotę miałem całkowicie inne plany, które wykluczały start następnego dnia w Suchym Lesie. Jednak pogoda w sobotę była jaka była, czyli pochmurnie i deszcz wręcz wisiał w powietrzu, a w planach długa trasa, więc z początku postanowiłem przesuną wypad na niedzielę.
W Sobotę wieczór, jednak zmieniłem zamiary, postanowiłem że wystartuję w Suchym Lesie na dystansie Mega. Wieczorem wymieniłem blacik, który był już w stanie przedagonalnym, na asfaltowe drogi jeszcze się nadawał, przepuszczał bardzo rzadko, tylko przy próbie gwałtownego przyśpieszenia, ale w terenie nie rokował najlepiej. Sprawdzam czy przerzutka działa jak należy po zmianie blacika, na sucho bez sprawdzania w trasie, wydaje się że wszystko w najlepszym porządku, jednak wydaje się jest jak najbardziej uzasadnione.
Niedziela rano pobudka o 7:00, jedzonko i około 9:00 ruszam w kierunku na Suchy Las. Nie zdołałem wydostać się z osiedla a tu ktoś woła mnie z imienia. Obracam się nie widzę nikogo, zawracam i dostrzegam Marcina. Przyjechał z żoną odstawić dzieci :), zamieniamy dwa zdania i ruszam na Suchy Las.
Dojazd do Suchego Lasu, staram się jechać ostrożnie, aby niepotrzebnie nie męczyć się przed startem, siły przydadzą się na maratonie. Na moście Mieszka I, dostrzegam po przeciwnej stronie Maksa na kolarce, unoszę rękę do góry, jednak brak reakcji, pewnie nie widział mnie. Po około 40 minutach jestem na miejscu, za mną prawie 18km, z tego trochę w terenie.
Szybko reguluję formalności przedstartowe.
Mała pogawędka z Joanną i Marcinem (dzięki gdyby nie Ty o mało stracił bym licznik), Wojtkiem oraz Maciejem i jego znajomą, plus kilka osób. Idę ustawić się do sektora 3. Tam spotykam ekipę Bloom`a oraz witam się z Jackiem (JP), który właśnie udaje się do własnego sektorka. A tak swoją drogą dziś widać sporo koszulek teamowych, szkoda że wielu nie znam wcale albo ledwo z widzenia z innych maratonów.
Redaktor Kurek jak zwykle zajmuje się konferansjerką. Pojawiła się również TV WTK, przeprowadzają wywiady z wybranymi losowo osobami, w końcu nadchodzi chwila startu.

Pierwsze metry jak zwykle dość powoli i ociężale, przepychanie się w tłumie i pilnowanie aby w kogoś nie walnąć. Wyjazd na asfalt i większość rusza ostro, chcą dogonić ludzi z pierwszego sektora, ja również nie oszczędzam się i szybko zyskuje kilkanaście albo więcej lokat, podjazd ul. meteorytową wyprzedzam kolejne osoby, kilka osób wyprzedza mnie, jednak bilans jest wyraźnie dodatni. Dostrzegam kilka koszulek dziwnie znajomych - koszulek gogglowców, jestem zadowolony, brakuje mnie do nich od 5 do 10 metrów, do tych których widzę. Asfalt szybko się kończy, zjazd po kamykach w kierunku mety i slalom między parkanami, ruszamy ostro po dziurach właściwą trasą.

Na jednej z dziur łańcuch zeskakuje na środkową tarczę, pociągam manetkę, jednak nie chce wejść, przerzutka dostała już nieco błota, po paru próbach rezygnuję, jadę na środkowej. Zemściło się że nie sprawdziłem poprzedniego dnia na trasie czy przerzutka właściwie działa, ograniczyłem się wyłącznie do sprawdzenia na sucho :(
W pewnym momencie mam dość jazdy na wysokiej kadencji, zatrzymuje się z boku, pomagam wskoczyć na swoje miejsce łańcuchowi ręką, udaje się, reguluję na baryłce i ruszam dalej, wszystko co zyskałem na rozjeździe właśnie przepadło.
Błoto na poligonie jest niemiłosierne, widzę jak kilka osób wykonuje dziwne ewolucje ślizgając się, inni jeszcze ciekawsze ratując się przed upadkiem, jednak nie wszystkim się to udaje, w końcu są pierwsze ofiary, pierwsze osoby zaliczają kąpiel, jedna w kałuży wraz ze swoim rowerem, a druga dwa metry dalej leży na brzuszku w niezłym błocie, pewnie pompki robi, czyżby do komandosów chciał aplikować :). Robi się mały zator, niektórzy zatrzymują się bezradnie inni starają się jechać, ja jestem w drugiej grupie, pomimo że opony jadą gdzie chcą udaje mnie się jakoś ominąć dwójkę taplających się, co prawda samemu ratuję się przed upadkiem podpierając i odpychając prawą ręką od skarpy. Uff udało się, za sobą słyszę jeszcze jakiś plask, pewnie ktoś następny zaliczył błoto, nie obracam się aby samemu nie zaliczyć gleby.
W końcu po kilku długich minutach w grupie innych kolarzy wydostajemy się z błotnej pułapki krótki odcinek asfaltem pod górkę, na początku trzymam koło, widząc gościa ostro rwącego do przodu podczepiam się i po chwili wraz z nim jesteśmy w czubie peletoniku, wykorzystuję okazję i przed zjazdem na drugi OS w poligonowych błotach jestem na prowadzeniu, doganiamy kilku innych i ... pojechali prostu a ja i ktoś jeszcze zapatrzeni w koszulki przed nami nie dostrzegamy strzałek i zjazdu w lewo, za plecami tylko ktoś krzyknął że źle jedziemy zawracam i jestem na końcu grupki, którą wyprzedziłem na asfalcie.
Kolejny OS to odzyskiwanie utraconej pozycji, idzie mozolnie, ale co pewien czas przesuwam się do przodu, w pewnej chwili ktoś ostro tnie centralnie przez wielką kałuże i ... prawie w niej został, rower wpadł do osi, jednak OTB nie było, prędkość oraz stanięcie na pedałach i gostek jest już za kałużą, jednak przed następną chowa się za mnie i omija po prawej stronie. Coś przeszła jemu ochota na pokonywanie kałuż centralnie. Na wysokości jakichś ruin bloków lekki podjazd w błocie, zalepione opony nieźle się ślizgają, jak większości na tym odcinku, jednak jakoś się udaje pokonać tę przeszkodę, niektórzy schodzą z rowerów i podpychają dwa, trzy metry.
Ponownie wyjazd na asfalt, jest w połowie grupy kilku, no może kilkunastu rowerzystów, kałużę przed asfaltem biorę centralnie, jednak miejsce chyba nie trafiłem, i mam wodę w butach, było dość głęboko. Jacyś ludzie krzyczą aby omijać kałuże, jednak ja już jest na asfalcie, ostrzeżenie było ciut za późno.
Pierwsze metry trzymam się komuś na kole, nieco rozerwana grupka częściowo się skleja, jestem 3 licząc od pierwszego, tempo jest jednak między 30-35, troszkę wolno, gwałtownie przyśpieszam, i wyprzedzam mając nieco ponad 40 km/h, urwałem się, nie udało się nikomu siąść na koło. Doganiam trójkę tworzącą mały peletonik, na krótką chwilkę jestem 4, łapię oddech i łyk wody. Ponownie atakuje jak poprzednio, ponownie się udało, jednak ta trójka nie daję za wygraną, gonią.
Na wysokości ruin kościółka zaczyna brakować nieco pary, zwalniam, jednak po kilku chwilach ponownie nieco przyśpieszam. Teraz już oszczędzam siły, peleton zaczyna powoli mnie doganiać, czekam kiedy mnie ogarnie i będę mógł nieco odpocząć na kole. Wchłonięty zostałem na granicy Biedruska, liczyłem na szybciej. Przez Biedrusko jadę jako 3, 4 w peletonie, pilnuje się, chcę ponownie zaatakować na zjeździe przed szlakiem nadwarciańskim. Zaczyna się zjazd, atakuje i jako pierwszy skręcam na nadwarciański, staram się gonić uciekających przede mną, co kilka minut kogoś doganiam i wyprzedzam, w pewnym momencie już nie ma nikogo przede mną, a przynajmniej nie ma w odległości, którą ogarnia wzrok.
Mijam punkt pomiaru czasu, od kilku minut widzę że jakaś grupa mnie goni, z początku byli dość daleko ale z każdym kilometrem dystans się zmniejsza, jadę sam, peleton ma prościej. W Morasku na asfalcie sporo nadrabiają do mnie, ja z kolei doganiam i wyprzedzam kogoś na podjeździe na ul. Morenowej (do stacji wodociągów). Zjazd oznaczony wykrzyknikami, ręce lądują na hamulce, jednak staram się nie hamować, na końcu zjazdu, strażak krzyczy że ostro w prawo i pokazuje kierunek jazdy, a ja lecę prosto w kałużę, nie wiem co robić, na hamowanie nie ma czasu i miejsca, na ostrą zmianę kierunku nie widzę szans, przy tej prędkości skończyło by się wywrotką. Na szczęście kałuża nie jest przesadnie głęboka, nie trafiam też w niej na kinder niespodziankę w postaci kamienia czy jakiejś głębszej dziury. Jednak znacznie mnie spowolniła, na tyle mocno, że wchodząc w zakręt nie musiałem specjalnie mocno już hamować. Podjazd na najwyższy punkt maratonu, to ucieczka przed dwoma ścigającymi mnie kolarzami. Jednemu z nich udaje się mnie dojść i prześcignąć na początku szutrowego zjazdu, jednak ambicje wzięły górę nad rozsądkiem i mocno przyśpieszam, wyprzedzam gościa i za kilkadziesiąt metrów muszę ostro hamować, organizator ustawił barierki tak aby spowolnić wszystkich, Na punkcie pomiaru czasu mam 1:24:43 (jadąc mini miał bym 108 lokatę). Jak się później okażę miałem w tym momencie 6 minut straty do Marcina.
Slalom pokonany i ponownie opuszczam strefę kibica, początek drugiej pętli, ktoś krzyczy, ktoś głośno kibicuje mnie i motywuje żeby docisnąć. Ten doping nieco sił dodaje i chęci do walki. Jak się okazało dopingowali Seba284 oraz Grigor86 , brawo i dzięki chłopaki, żeście przyjechali pokibicować a i kilka fajnych fotek zrobił Grigor - dzięki za nie, jedną sobie nawet przyczyłem :)
toadi69 goni ile sił © grigor86


Kolejny wjazd na błotny odcinek, jestem nadal przed pościgiem, mimo że mam gościa praktycznie na kole jakoś nie kwapi się do wyprzedzania, pewnie nie chce ryzykować, podobnie jak poprzednim razem na błocku rower prowadza się jak i gdzie chce, jedyna różnica że jest bardzo luźno na trasie nie ma tłumu jak przy pierwszej pętli. Felerne miejsce z pierwszej pętli gdzie widziałem błotne kąpiele, a i samemu ratowałem się odepchnięciem od skarpy tym razem łatwiej pokonuje, nieźle mnie zarzuciło jednak mimo to sprawniej przejechałem. Wyraźnie czuję w nogach zmęczenie, jednak walczę i staram się nie dać, na asfalt wydostaje się pierwszy, jednak jadący za mną gostek atakuje i wyprzedza mnie, widać jednak że i On jest zmęczony, w ataku tym było mało impetu, więc bez trudu siadam na kole i jadę za nim. Ponownie zjazd w prawo na Glinno (powinno zwać się Błotno) i dalszy ciąg błotno-poligonowych atrakcji jakie zafundował nam organizator, taplając się wśród kałuż i błocka staram się trzymać za gościem, jednak nieco mnie odchodzi. Wyjazd na asfalt, bufet który ponownie ignoruje. nieco jednak zwalniam, aby pokonać asfaltowy odcinek w mini peletonie, jedziemy we troje, daje zmiany i stopniowo doganiamy pojedyncze osoby przed nami, jednak gościa który mnie uciekł nie udaje się dogonić, również On jedzie w mini peletonie.
Za Biedruskiem ponownie wjazd w szlak nadwarciański, wyraźnie czuję że nadchodzi kryzys, chętnie bym odpuścił na kilka minut aby odpocząć, jednak cały czas trzymam się grupki i powoli dochodzimy poprzedzające nas osoby, początkowo nasza trójka daje zmiany w tym ja. Na jednym z błotek gość za którym jechałem, a byłem bardzo blisko, poniżej metra, wpada w poślizg, najpierw ratuje się podpórką na prawą stronę, aby po chwili wyrzuciło go w lewo i w efekcie zatrzymuje się w zaroślach z lewej strony ścieżki, jestem na prowadzeniu grupki. Staram się trzymać tempo, doganiamy w końcu uciekinierów, najpierw jednego, a po pewnym czasie już za mostkiem drugiego. Ja jednak jestem już zajechany, nie wiem skąd mam siły aby się nadal trzymać i nie odpaść, chwilami prędkość oscyluje powyżej 30km/h a na lekkich zjazdach dochodzi do 37. Zaczynamy wyprzedzać ogon mini, pojedyncze osoby jadące dość wolno, widać że są bardziej zmęczone niż ja. Jednak spora grupka dogania nas, grupka która cały czas była około 100-200 metrów za nami, a przed którą uciekałem już od bardzo wielu kilometrów. Dłuższy czas trzymam się na końcu sporej grupy, w pewnym momencie jadący za mną gość odpada. Kilometr dalej dostrzegam, że facet który jedzie przede mną osłab a grupa ucieka, udaje się jakoś dospawać, jednak gostek został.
Lekka górka przed bufetem i okazuje się, że od dłuższego czasu jadę na rezerwie, grupa również mnie ucieka, sięgam do kieszonki wyjmuję kofeinę z guaraną wypijam, kilka łyków wody, w tym momencie jakiś gostek mnie wyprzedza i ucieka, jednak ja musiałem zwolnić aby się posilić. Po kilku długich chwilach zaczynam odczuwać że shot zaczyna działać, nieco przyśpieszam i powoli zaczynam zmniejszać dystans dzielący mnie do klienta, który kilka długich chwil temu mnie wyprzedził.
Gostek nieźle ciśnie, jednak dystans bardzo powoli się zmniejsza, co jakiś czas najpierw on, a po chwili ja wyprzedzamy ludzi z mini, czasami kogoś z mega na niezłym zgonie, mimo to jadą szybciej niż ci z mini. W końcu Morasko, i podjazd do stacji Aquanetu, nogi pieką, staram się jak mogę, ale wiele już nie mogę, mimo wszystko utrzymuję prędkość powyżej 22km/h, w pierwszej pętli było wyraźnie lepiej. Zjazd, tym razem bajorko na końcu zjazdu mnie nie zaskoczyło, zaskoczył mnie jakiś facio z psem, który łaził bez smyczy (pies nie facio), a może to i dobrze że nie był na smyczy, bo pewnie miał bym OTB, pies przebiegł na drugą stronę ścieżki, jego właściciel pozostał z przeciwnej.
Podjazd na "górę Morasko" wyprzedzam kogoś z mini, ślicznie schodzi na bok ustępując miejsca, schodzi gdyż podprowadza rower, pocieszam go że do mety tylko 2 km. Właśnie tylko 2km, a mnie brakuje aby dogonić gościa około 150 metrów. Przed szczytem jeszcze jeden z mini ustępuje miejsca, pięknie dziękuję i dociskam ile jeszcze mnie sił zostało, gdzieś tam mam nadzieję że może się uda jeszcze kogoś dogonić. Zjazd szutrem w dół i meta.
Mogło być lepiej, jednak pomimo wszystko i tak jestem zadowolony.
Czas 2:47:38 (Open: 104/146 w M4: 22/30).
Strata do zwycięzcy, przepaść - 31 minut
Strata do Marcina - 11 minut, nie udało się powtórzyć rezultatu z Lubrzy.
Strata do JP - 15 minut
Strata do Josipa - 15 minut

Joanna na mini była 5 w swej kategorii (18 na 38 kobiet) z niezłym czasem 1:38

Prędkość średnia 24,84km/h
Dystans 69,2km (około 50km w terenie)
Tętno maksymalne 177
Tętno średnie 165 (99% powyżej 153)
Przewyższenia - 465m skąd tyle się tego uzbierało
Różnica między najniższym i najwyższym punktem 100m, najwyższy punkt Morasko - 153 m.n.p.m., najniższy gdzieś w okolicach mostku na szlaku nadwarciańskim (53m.n.p.m.).

Po maratonie jak zwykle posiłek i piwko regeneracyjne, kilka chwil spędzonych na rozmowach, oczekiwanie na losowanie w tomboli, tym razem nikomu z nas szczęście nie dopisało. A później pozostało się pożegnać i wracać do domu.

Do domu wracałem spokojnie, starałem się nie wchodzić na 3 strefę mimo to w kilku miejscach przebiło 150. Trasa powrotna nieco różniła się od tej do Suchego Lasu, dołożyłem sobie kilka kilometrów w terenie, jednak jechałem znacznie spokojniej niż w trakcie maratonu, miało być regeneracyjni i było.

Dzień udany, pogoda i towarzystwo dopisały.
Moim zdaniem można było nieco jeszcze uatrakcyjnić trasę prowadząc ją w okolicach góry Morasko tak aby podjazd od strony schodów zaliczyć, następnie wzorem maratonów prowadzących na Dziewiczą, zjechać i ponownie podjechać z innej strony.

To znalazłem na temat MTB Suchy Las, nawet Team Goggle się w paru miejscach załapał :)
www.youtube.com/watch?list=PL025C2E9465485BD6&v=9KSZ_OnaSP8

Dane wyjazdu:
125.52 km 100.00 km teren
07:16 h 17.27 km/h:
Maks. pr.:36.26 km/h
Temperatura:19.9
HR max:173 ( 97%)
HR avg:140 ( 79%)
Podjazdy:565 m
Kalorie: 4956 kcal

Szagą w okolicach Trzciela

Sobota, 14 lipca 2012 · dodano: 16.07.2012 | Komentarze 2

Wraz z Krzysztofem wybraliśmy się na MTBO w Trzcielu, ale zacznijmy od początku :)
Rok wcześniej startowaliśmy w WSS Pobiedziska, zajmując ex aequo 5 miejsce, rozochoceni sukcesem o ile można tak powiedzieć, powzięliśmy zamiar powtórzenia tego typu zmagań również w sezonie 2012. Okazja nadarzyła się w Trzcielu 14 lipca :) szaga

W piątek późnym wieczorem miałem problemy gastryczne :( spać szedłem grubo po drugiej w nocy, a pobudka była na 4:30, już zastanawiałem się czy nie zrezygnować o ile do rana nie przejdzie. Jednak po krótkim z konieczności śnie, ranek wydawał się wolny od problemów z wieczora, nie chcą ryzykować zjadłem tylko trochę płatków i o 5:30 zapakowałem się do auta Krzysztofa. Na miejsce dojechaliśmy bez problemów, przed 7 rano, pogoda nie zachęcała, deszcz wisiał w powietrzu, było chłodno. Załatwiliśmy wymagane formalności, przebraliśmy się i po krótkiej odprawie o 8 rano, skierowaliśmy na rynek w Trzcielu, gdzie miał odbyć się start.

Na starcie w Trzcielu © toadi








Chwilę przed startem rozdano mapy, nie były zbyt nowe, wydanie z lat 70, co organizator ogłosił i uprzedził, że nie we wszystkim muszą się zgadzać z obecnym stanem. W przeciwieństwie do roku ubiegłego, tym razem obowiązuje kolejność zaliczania punktów kontrolnych. Do punktu 1 dojazd wydaje się prosty, pierwsza ścieżka w prawo po zjeździe z asfaltu.

Nadchodzi wiekopomna chwila 9:00, start.

Z miasta wyprowadza nas samochód policyjny. Krzysztof wydarł jakby był to maraton u Golonki, z początku trzymam się za nim, nie ma czasu patrzeć na mapę przy prędkości w granicach 30 km/h, chwilami większej.


Skręcamy w ścieżkę leśną, która prowadzi w prawo. Pędząc przeoczyliśmy zjazd do PK1 dopiero kiedy dojechaliśmy do strumienia, zatrzymujemy się i ... . nie możemy znaleźć PK. Po krótkich poszukiwaniach wracamy do miejsca, w którym zjechaliśmy z asfaltu i ponownie rozpoczynamy poszukiwania, dokładnie sprawdzając mapę i stan rzeczywisty. Dołuje nieco że nikogo poza pieszymi nie ma już. Punkt kontrolny tym razem dość sprawnie odnajdujemy, jest tak było opisane, na zakolu strumienia, szkoda że straciliśmy przez pośpiech kilkanaście cennych minut. Jak się okazało na pierwszym punkcie, w przeciwieństwie do ubiegłego rajdu, tym razem do punktów nie da się dojechać, w większości przypadków trzeba dojść z papcia od 20 do 300 metrów. Punkty są znacznie lepiej ukryte.

Do drugiego PK decyduje aby udać się nasypem kolejowym, gdyż PK2 miał znajdować się na nasypie, pomimo że Krzysztof nie jest tym zachwycony, a wręcz widać jego dezaprobatę do tego pomysłu, najkrótszą możliwą drogą, na szagę przez las i łąki docieramy na nasyp. Fragmentami nasyp jest trudno przejezdny, zarośnięty, jednak prawie cały czas idzie jechać, chwilami ślizga się na podkładach, a właściwie na tym co po nich pozostało, innym razem na gałęziach i korzeniach trzeba uważać, obfituje w znacznej ilości dziury, które są nieźle zamaskowane trawą i wszelkim innym zielem. W efekcie zaliczam parę podpórek, jednak daje się utrzymywać prędkość w granicach 8km/h. Przez około 500 metrów po prawej wzdłuż dość wysokiego nasypu, około 2 -3 metry ponad okolicę, rozciąga się podmokły teren obfitujący w rozlewiska oraz bagienko :). Jadąc nasypem docieram do PK2 jak po sznureczku, chwilę czekam za Krzysztofem, któremu nie idzie dziś jazda po nasypie.

Okolice OK2 © toadi

Zjeżdżamy z nasypu na pobliską nieco zapomnianą leśną ścieżkę, kierujemy się na PK3 (skrzyżowanie ścieżek). Jakiś czas jedziemy ścieżkami do okolic Leśnego Folwarku, później jeszcze kawałek ścieżką na północ walcząc z głębokim piaskiem i wyprzedzając sporą grupę pieszych maratończyków, ktoś robi nam nawet fotkę jak jedziemy rowerami :). Doganiamy również pierwszego rowerzystę.

Dalej jadąc ścieżkami trzeba by sporo nadłożyć dużym łukiem aby dotrzeć w okolice PK3, decyduję że jedziemy między drzewami, niektóre odcinki są dość trudne, jednak wkrótce przecinamy dwie leśne ścieżki biegnące w poprzek do kierunku naszej jazdy, jeden ciekawszy zjazd w dół pomiędzy drzewami i lądujemy na ścieżce która jak mniemam doprowadzi nas w okolice PK3. W efekcie wylądowaliśmy jakieś 300-500 metrów na północny wschód od PK3, kierując się za innymi uczestnikami docieramy w bliższe okolice punktu. Dowiadujemy się przy okazji po co są słupki betonowe w lesie, na których widnieją jakieś dziwne cyferki, i dzięki tym słupkom oraz cyferką odnajdujemy PK3. Chwila przerwy na smarowanie łańcucha i batonik oraz ustalenie dalszej trasy.

Decydujemy się odbić na północ i zdobywać PK4 (skrzyżowanie przecinek) od północy. Jak wkrótce miało się okazać, decyzja była dość trafna, jedziemy szeroką dość dobrą ścieżką leśną, wkrótce przecinamy drogę nr 160 prowadzącą do Trzciela i po około 1,3km docieramy w okolice PK4. Chwile zajmuje nam znalezienie właściwej przecinki, większość przecinek w tej okolicy jest bujnie porośnięta przez trawy i widać że od dawna są nie używane. W okolicach PK4 spotykamy sporą ekipę 4 rowerzystów również poszukujących PK4 oraz po raz kolejny spotykamy gościa w zielonej koszulce, jak się później okaże jeszcze kilka razy będziemy się tasować na trasie w poszukiwaniu punktów :)
Kierujemy się na południe do PK5 (stary cmentarz, część NW). jakiś czas jedziemy razem przed i/lub za gościem w zielonej koszulce, który używa mapnika, efekt finalny jest taki że za miejscowością Zawada, on skręca w lewo, a my jedziemy prosto. Przez te kilka km nie kontrolowałem ilości mijanych przecinek i leśnych skrzyżowań, na efekt nie trzeba było długo czekać. pobłądziliśmy, nie specjalnie wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy. Z pomocą przyszły betonowe słupki z numerkami (117;116;126) oraz mapa, lokalizujemy swe położenie i wiemy już że jesteśmy na południowy zachód od PK5. Zaczyna padać bardzo drobny jednak też bardzo gęsty deszcz, nie szukamy schronienia, jedziemy w deszczu na poszukiwanie PK5.

Kierujemy się przecinkami nieco na północ i kiedy tylko się da na wschód, dość sprawnie odnajdujemy cmentarz, którego lokalizację zdradza drewniana namiastka płotu, a właściwie czegoś co może kilkanaście lat temu przypominało płot. PK5 widać już od samej granicy cmentarza, jest z drugiej strony, odbijamy karty i ruszamy w poszukiwanie kolejnego punktu.
PK6 (skrzyżowanie ścieżki z rowem) leży około 1500 metrów na wschód w linii prostej od starego cmentarza, jednak nie ma w tym kierunku żadnej ścieżki a z mapy wynika że są na tym odcinku jakieś trzy strumyki oraz podmokły teren. Decydujemy jechać ścieżkami robiąc spory łuk, docieramy w pobliże PK6, szukamy właściwej przecinki aby zjechać w prawo do PK6, odliczam metry od krzyżówki do łuku ścieżki, który jest na mapie, pasuje, jeszcze 150 metrów i w prawo, po około 200-250 metrach jest ścieżka w prawo, wg mapy 400 metrów i jesteśmy u celu. Po przejechaniu 400 metrów ścieżka zarośnięta po kolana trawą kończy się na rowie, jednak PK6 nie ma :(
Zsiadamy z rowerów, Krzysztof zostaje i szuka PK6 na lewo, ja idę wzdłuż rowu kierując się na południe, po przejściu około 200 metrów dostrzegam PK6. Wracam po rower i docieramy jadąc pomiędzy drzewami oraz zaroślami wzdłuż rowu do PK6. Kolejny punkt zaliczony dość sprawnie.
Kierujemy się na PK7 (Bród na strumyku), kawałek musimy się wrócić do większej ścieżki którą niedawno jechaliśmy, następnie na południe jakieś 500m i 2 km piaszczystą ścieżką na NE, obony zaklejają się piaskiem i błotem, przestało padać, jednak na piasku jest cienka warstwa błota i/lub mokrego piasku, który bardzo skutecznie oblepia się opon. Na kolejnej krzyżówce kierujemy się na północ i po około 1,5 km docieramy w okolice ścieżki która ma nas doprowadzić do brodu, odmierzam na liczniku metry aby nie przejechać, kiedy skręcamy w ścieżkę wyjeżdża z niej znajomy gostek, kawałek dalej już w okolicy brodu, w krzaczkach siedzi i odpoczywa jeszcze dwoje rowerzystów. Idąc wydeptaną ścieżką odnajdujemy z łatwością PK7, nieźle ukryty, za około 100 metrami wysokimi do pasa zaroślami, trawami i pokrzywami, sam punkt umieszczony na środku brodu :)
Następny punkt na trasie to PK8 (ogromna skarpa, u podnóża), kierujemy się na północ, niebawem doganiamy dwóch rowerzystów którzy parę minut przed nami znaleźli PK7, docieramy do jakiś zabudowań oraz drogi którch nie ma na mapie :(.
Zatrzymuję się, sprawdzam mapę, nadal na północ, a na kolejnej krzyżówce leśnych ścieżek na NE skręcamy. Na najbliższej krzyżowce jest nas 4 rowerzystów. Jeden decyduje się jechać prosto (znajomy gościu w zielonej koszulce z mapnikiem) dwóch kolejnych skręca za nami w prawo. Po krótkiej chwili dostrzegamy, doganiamy i wyprzedzamy kolejnego poszukiwacza punktów kontrolnych, ubrany znacznie za ciepło jak na te warunki, świeci pięknie słoneczko jest cieplutko, a on w polarku jedzie zlany potem. Docieramy do większej krzyżówki a jednocześnie granicy powiatów, skręcamy w lewo i szukamy po 500 metrach zjazdu w las, ścieżka jest zarośnięta i prawie nie widoczna, musimy cofnąć się jakieś 200 metrów, jednak znajdujemy ją i po krótkim podjeździe w trawie i krzakach docieramy do sporej skarpy. Dalej już nie da rady jechać. Jednakoż u podnóża skarpy nie widać żadnego PK. Szukamy PK8, po chwili już 5 osób szuka PK8, ta sztuka udaje się Krzysztofowi, punkt oddalony jest jakieś 500 metrów od miejsca do którego dojechaliśmy, i patrząc na mapę w innym miejscu niż zaznaczono. Ruszamy dalej.
Kolejny punkt to PK9 (dół, 2 metry od skrzyżowania ścieżek) brzy enigmatycznie, jest to kolejny punkt który dzieli spory dystans do przejechania, większy niż ten od 7 do 8. Docieramy do wioski Kalisko. Tam postanawiamy uzupełnić zapasy w sklepie. W tym czasie wyprzedza nas czterech poszukiwaczy PK9. Ruszamy w pogoń, odcinek brukiem pod dość silny wiatr nieco daje się we znaki, jednak już po chwili doganiamy pierwszego, stoi na poboczu, złapał panę :)
Bruk kończy się po około 2 km i dalej walczymy z piaskiem i wiatrem, cisnę dość mocno, chcę dojść kolejnego gościa którego widzę przed nami, Krzysztof dzielnie trzyma się na kole. Przed miejscowością Piotry doganiamy kolesia w zielonym. We wiosce dochodzimy kolejnych dwoje :), Pan z Panią się zmęczyli, wiatr ich wykończył, więc usiedli na chwilę w cieniu rozłożystego dębu :). Za wioską kończy się otwarty teren w lesie wiatr mniej dokucza. Zaczynam dokładnie odliczać metry i porównywać z mapą, musimy znaleźć właściwą przecinkę. Jest, skręcamy w prawo i po krótkiej chwili jesteśmy we właściwym miejscu, jest skrzyżowanie przecinek leśnych, opieram rower i zaczynam szukać, jest, bingo, punkt ukryty dwa metry od ścieżki, w dole zarośniętym krzakami. Odbijamy karty na PK9, szybka decyzja co dalej i ruszamy.
Najkorzystniejsza naszym zdaniem droga do PK10 (szczyt góry) prowadzi na północ, Wjeżdżamy na teren rezerwatu, tablica ostrzega przed wstępem (zakaz wstępu), jednak ignorujemy to i szybciutko na północ, jeszcze w rezerwacie doganiamy kolejny raz pana w polarku, liczę krzyżówki i ścieżki, docieramy na skraj polany, gdzie ścieżka skręca o 90 stopni w prawo, zaczynam dokładnie odliczać metry, szukam ścieżki na zachód, która powinna nas zaprowadzić w pobliże PK10. Jest, zaraz za ogrodzeniem i kilkoma pasącymi się krówkami jest ścieżka, skręcamy, przecinamy asfaltową drogę i jeszcze 300 metrów na zachód. Docieramy do większej przecinki, naszym oczom ukazuje się kilka większych wzniesień, to z prawej porośnięte młodnikiem, wydaje się niższe, po lewej starsze drzewa rosną, górka sprawia wrażenie wyższej, oddziela je obniżenie terenu, przypominające przełęcz. kierujemy się na przełęcz, a następnie na tę wyższą górkę. PK10 zaliczone. Tu robimy przerwę na małe co nieco.
Jeden z punktów kontrolnych © toadi

PK11 (Szczyt góry) kolejna góra, i kolejny odcinek dość odległy, mało tego z drugiej strony jeziora Chłop. W dole górki na zachodzie, jest jakaś ścieżka, która widnieje również na mapie, zjeżdżamy w dół między drzewami, jesteśmy na ścieżce, teraz kawałek na północ do jakiejś większej ścieżki. Wyjeżdżamy. Małe zaskoczenie asfaltowa droga, w bardzo dobrym stanie, a wg mapy miała być gruntowa, albo się pomyliliśmy, albo mapa jest już bardzo nieaktualna. Kierujemy się na zachód, dość krętymi asfalcikami, w końcu znajdujemy się na otwartym terenie, w tym miejscu droga skręca i krzyżuje się z kilkoma innymi leśnymi ścieżkami, zatrzymuję się, gdyż czytanie mapy i jednoczesna jazda już dwa razy doprowadziła mnie do zjechania na pobocze :). Porównuję mapę z tym co jest i wszystko pasuje, z wyjątkiem asfaltu, stwierdzamy, że przez te ostatnie 40 lat położono tu asfalt. Jedziemy dalej kierujemy się na Pszczew. Kilka podjazdów, nieco walki z dość silnym wiatrem i w końcu docieramy do Pszczewa. Jedziemy boczkiem ledwo zahaczając o miasteczko, docieramy do trasy Pszczew - Trzciel. Jest dobrze. Sprawdzam ile musimy przejechać do zjazdu i ruszamy. Po przejechaniu odmierzonego dystansu, odnajdujemy leśną ścieżkę w prawo. Dokładne liczenie zakrętów, metrów, krzyżówek i znajdujemy się w okolicy PK11. Naszym oczom ukazuje się pasmo wzniesień dość mocno porośniętych lasem, które to dokładnie wzniesienie ? Zjeżdżamy pomiędzy górki. Zabieram kartę kontrolną Krzysztofa i udaję się na najbliższe wzniesienie, jednak tu PK nie ma, wg mapy wynika że powinno być nieco bardziej na zachód, więc idę na kolejne wzniesienie, tam też nie ma PK, w końcu dostrzegam coś pomarańczowego pośród drzew na kolejnej górce. Jest PK11, odbijam, ruszamy do PK12
PK12 (Skrzyżowanie przecinek) docieramy w okolice PK12, wg mapy jesteśmy około km od punktu, jednak ścieżka się kończy niespodzianie, skręcamy w prawo, kilka mocnych podjazdów i zjazdów między drzewami i kolejna niespodzianka, bardzo gęste zarośla w obniżeniu terenu uniemożliwiają przeprawę, a gdzieś tam jest PK12.
Wracamy kawałek, szukamy alternatywnego dojazdu, docieramy w końcu do punktu z którego mieliśmy rozpocząć lokalizację PK12. Podejmujemy parę prób nieudanych, w końcu w okolicy PK12 robi się spory tłum poszukiwaczy, my jednak szukamy z niewłaściwej strony ścieżki. Tracimy bardzo dużo czasu, w końcu inni szczęśliwcy naprowadzają nas i odnajdujemy PK12, jesteśmy mocno wkurzeni, tyle czasu zmarnowane, tyle kręcenia się w kółko, a punkt był tak blisko, jednak po drugiej stronie ścieżki, nie tam gdzie go usiłowaliśmy odnaleźć :(

PK13 (Mulda w gęstwinie) ruszamy w przeciwnym kierunku niż pozostali, jednak pomimo pewnych komplikacji, wywrotka w piasku Krzysztofa, dość bolesna dla Niego, w okolice PK13 docieramy w nie najgorszym czasie patrząc na to kogo tam spotkaliśmy, większość tych którzy szukali PK12 i znaleźli go przed nami. Sam punkt ukryty w gęstym młodniku około 30 do 50 metrów od ścieżki w zagłębieniu terenu. Szczęśliwi że po niepowodzeniach przy PK12 ten punkt łatwo udało się odnaleźć ruszamy do PK14
PK14 (Skrzyżowanie dróg) obok J.Głębokiego, docieramy bez problemu, nie było kłopotu z odnalezieniem punktu, na miejscu możemy uzupełnić zapasy wody, sędziowie odnotowują nasze przybycie, dowiadujemy się również, że mamy około 25 km do mety zaliczając pozostałe punkty, U mnie na liczniku jest 100km. Krzysztof wciąga żelka, po chwili ruszamy na poszukiwanie kolejnego z punktów.
PK15 (Mostek na strumyku), ten punkt oddalony jest zaledwie około 1 km w linii prostej, znajduje się na mostku miedzy jeziorami Głębokim oraz Proboszczowskim. Punkt udało się odnaleźć sprawnie, znajdował się jednak pod mostkiem i dość kłopotliwe mogło być jego odbicie.

Kolejny PK16 (Koniec ścieżki) znajdował się jednak dość daleko, pomimo że w linii prostej było około 1,5km. Oddzielały nas jednak jezioro Rybojedzkie oraz Obra i strumień płynący równolegle do Obry a łączący pobliskie jeziora. Ruszamy na przełaj czymś czego nie szło nawet przy dobrych chęciach nazwać ścieżką dla pieszych, przedzieramy się przez trawy oraz powalone drzewa, po około kilometrze docieramy do ścieżki, która jest jednak bardzo piaszczysta i zryta, trudno jechać tędy, na mapie specjalnie nie można dopatrzeć się jakiejś ścieżynki. W końcu docieramy do szlaku turystycznego, kierujemy się nim do przeprawy przez strumień, szerszy i głębszy od tego w Lubrzy.
Przeprawa przez rzeczkę © toadi


Jednak udaje się go pokonać po zwalonych drzewach. Jedziemy kawałek wzdłuż brzegu jeziora Rybojedzkiego, aż docieramy do drogi Pszczew - Trzciel, korzystamy z mostu na Obrze i po chwili zasuwamy szeroką leśną ścieżka do PK16, punkt bardzo łatwo i szybko odnajdujemy. Martwi nas jednak nadciągająca burza, słychać grzmoty, zaczyna kropić. Kawałek musimy się wrócić, kierujemy się wzdłuż rezerwatu Rybojady na południe, docieramy do drogi nr 137.
Rzeczka wypływająca z jeziora Wędromierz, mostku nie było :( © toadi

Do PK17 (Mostek na strumyku) jakieś 2 km jedziemy w kierunku północnym w strugach deszczu, który z każdą chwilą przybiera na sile, docieramy do zjazdu, a właściwie dwóch zjazdów w las, z których będziemy mogli zdobyć PK17 a chwilę później PK18. Krzysztof po żelku, od kilku minut mocno ciągnie, zaczynam się zastanawiać czy podołam o ile utrzyma to tępo, sięgam i ja po żel. DO PK17 docieramy szeroką dobrze utrzymaną leśną drogą, asfalt to nie jest, jednak nawierzchnia nie jest poza krótkimi fragmentami piaszczysta, generalnie fajny szuterek. Mostek odnajdujemy od razu, PK znajduje się pod mostkiem z lewej strony.



Po odbiciu kart, chwile czekamy pod rozłożystym, starym dębem. Całkiem mocno pada, a widać już przejaśnienie. Po około 5 minutach deszcz ustaje, prawda jeszcze kilka minut ale już nie intensywnie, nie czekając dłużej ruszamy zdobyć PK18
PK18 (Przecinka w obniżeniu terenu). Słońce już zaczyna chylić się nad horyzont, czas nam zaczyna się kończyć, wracamy do drogi 137 i kierujemy się pobliską leśną drogą na PK18, w przeciwieństwie do poprzedniej ścieżki ta obfituje w sporej ilości piaski, jedzie się trudno, po wierzchu mokry piasek oblepiający opony, pod spodem suchy, widać od razu że dopiero co ktoś jechał rowerem. Docieramy w pobliże PK18, jednak w tym rejonie jest kilka blisko siebie przecinek, jedyne czego można być pewnym to to że znajduje się PK18 po prawej stronie, gdyż z tej strony jest obniżenie terenu, po lewej zaś niewielkie wzgórze. Wzgórze porasta rzadki las, zaś obniżenie terenu zarośnięte jest bujnymi paprociami, trawami i znacznie młodszymi nasadzeniami lasu, trudno szukać punkt. W końcu udaje się to Krzysztofowi. Mamy kolejny PK. Musimy wrócić do drogi 137 i teraz jakieś 3 km asfaltem a Trzciel.
PK19 (Skrzyżowanie ścieżek) wydawało się że będzie banalnie prosty do odnalezienia, niewielka połać lasu, więc powinno pójść łatwo, jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie było tak banalnie łatwo. Mapa pokazywała zaledwie dwie ścieżki w tym niewielkim lasku, jednak na miejscu okazało się, że ścieżek jest znacznie więcej i zmarnowaliśmy sporo czasu zanim odbiliśmy przedostatni punkt kontrolny. Zostało nam do mety nieco ponad 2 km po asfalcie i jeszcze jeden punkt do odszukania
PK20 (skrzyżowanie ulic ze ścieżką rowerową) do okolic PK20 docieramy bardzo szybko, jesteśmy na przejściu dla pieszych, zaczynamy szukać w okolicy tegoż przejścia lecz punktu nie ma :(. Po około 5 minutach odnajdujemy PK20, był jakieś 100 metrów wcześniej przed przejściem.
20:16 docieramy na metę, mamy zaliczone wszystkie punkty kontrolne, jednak z czasu nie jesteśmy zadowoleni. Idziemy na obiad, spotykamy tam gostka z którym tego dnia kilka razy tasowaliśmy się na trasie, dowiadujemy się iż nie ma wszystkich punktów kontrolnych zaliczone, jednak na metę dotarł przed nami.
Wynik nie jest tak dobry jak rok temu 12 miejsce wraz z Krzyśkiem na 20 startujących, jednak mamy wszystkie punkty kontrolne zaliczone :)-> Wyniki.

MTBO taka mała odskocznia od ścigania się po strzałkach, możliwość zrelaksowania się i sprawdzenia w nieco innych warunkach. Szkoda że w tym roku obowiązywała kolejność zaliczania punktów kontrolnych, a i same punkty w przeciwieństwie do poprzedniej edycji były znacznie lepiej ukryte, zamaskowane wręcz, można by powiedzieć że organizatorzy wykazali się większą perfidią niż rok wcześniej. Większość punktów, była stworzona pod kontem pieszych maratończyków, gdyż do większości punktów trudno było dojechać rowerem, zwykle od kilku do kilkuset metrów należało albo rower nieść, pchać lub też zostawić i dojść pieszo.
Impreza dobrze zorganizowana pozwoliła na miłe spędzenie soboty na łonie natury. Pogody uraczyła deszczykiem, burzą, porannym chłodem, w mordę windem ale i pięknym słoneczkiem w promieniach którego było bardzo przyjemnie i ciepło.
Jak za rok będzie kolejna edycja oraz zdrowie, siły i czas pozwolą wezmę również udział.

PS.
W tomboli wygrałem książkę :)


Dane wyjazdu:
84.00 km 74.00 km teren
06:53 h 12.20 km/h:
Maks. pr.:47.36 km/h
Temperatura:24.9
HR max:174 ( 98%)
HR avg:147 ( 83%)
Podjazdy:2560 m
Kalorie: 5122 kcal

Mój pierwszy raz

Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 12

Na mój pierwszy raz, czyli maraton MTB na wymagającym dystans GIGA, wybrałem Stronie Śląskie. Wybrałem, powiedzmy że z własnej a nie przymuszonej woli, acz za "serdeczną" namową niejakiego Klosia :), który to po maratonie w Lubrzy, w dość prosty i jednoznaczny sposób określił dystans na najbliższy maraton - "tylko Ci... nie jadą giga" czy coś w podobnym brzmieniu. Chciał nie chciał, ale motywacja zadziałała i wybrałem dystans giga na zbliżającym się "łatwym' golonkowym maratonie w Stroniu Śląskim. Kiedyś tam zdarzyły się ekscesy z dystansem giga, jednakże było to na płaskim terenie, stąd też nie miałem żadnego doświadczenia w dłuższych niż dystans mega maratonach w górach.

W piątek wybrałem się na dworzec, skąd miałem dojechać do Wrocławia a dalej już autem z Marcinem. Ledwo co znalazłem się na R.Rataje, kiedy uświadomiłem sobie że telefon został w domu :(, nawrotka i szybko do domciu po telefonik, w drugim podejściu na moście dworcowym wypada mi butelka z wodą, która nieszczęśliwie poturlała się do barierki i spadła niżej. Szybki zakup biletu i pędem do pociągu, pytam jeszcze gdzie wagon dla rowerów, takowy miał być w składzie (przewóz rowerów), ale od konduktora dowiaduje się że mam wsiadać do ostatniego wagonu. Szara rzeczywistość PKP, w ostatnim wagonie znajduje się przedział dla podróżnych z większym bagażem więc znajduje sobie jakieś tam miejsce. Pociąg rusza, mnie zlewa pot, myślę sobie nieźle pocisnąłem jadąc na dworzec, a wydawało się że jadę na luzie. Widzę jednak że pot leje się strumieniami nie tylko ze mnie, wszystko jasne, jest bardzo gorąco.
Podróż do Wrocka mija na pogawędce z przygodnie napotkanym podróżnym, który para się paralotniarstwem, w międzyczasie dwa dłuższe postoje, które są nie planowane w rozkładzie, jeden w szczerym polu i w pełnym słońcu, w wagonie temperatura szybuje do prawie 50 stopni skali Celsjusza, zresztą przez całą podróż było między 45 a 47 stopni, więc te 3 stopnie nie czyniły wielkiej różnicy, z małym niewielkim ale, w trakcie kiedy pociąg się przemieszczał przez otwarte okna, wpadało nieco świeższego powietrza. W końcu docieram do Wrocławia, Marcin już za mną czeka, pakuje rower na bagażnik, a ja w tym czasie podążam na stację paliw poszukać czegoś do picia, nie piłem ponad 4 godziny, a w pociągu było nieco za ciepło :)
Ruszamy, kierujemy się na Kłodzko, mijamy kilka mniej ciekawych miejscowości, aby w okolicach Bardo ukazały się nam góry w pełnym tego wymiarze. W Kłodzku zakupy i małe co nie co i ruszamy do Lądka dopełnić formalności - opłacenie startu.
Gdy docieramy do Siennej, chwila nam schodzi na poszukiwanie naszej bazy, jak się miało okazać była nieźle zamaskowana. W tym czasie zaczęło już nieźle padać, burza z piorunami, chcemy się rozpakować, jednak okazuje się że gdzieś zapodziały się klucze od bagażnika dachowego. Na miejscu są już Jarek z Jackiem, wracamy do Lądka, w strugach deszczu zmierzamy ponownie do bazy zawodów, zgarbieni w poszukiwaniu kluczy, a nóż gdzieś wypadły i leżą, nie ma ich jednak, w bazie zawodów też nic nie wiedzą. Wracamy do samochodu, przemoczeni do suchej nitki. Nieco zrezygnowani w przekonaniu, że teraz to tylko rozwiercać zamki, Marcin podejmuje jeszcze jedną próbę, bingo klucze się odnalazły, wracamy w strugach ulewnego deszczu do naszej noclegowni, po drodze spotykamy jeszcze Jacka z Jarkiem, którzy wybrali się uzupełnić "izotoniki" :)
Rozpakowujemy siebie i rowery nie bacząc na ulewny deszcz, kiedy lądujemy w pokoju, nie pozostaje nic innego jak przebrać się, założyć coś suchego, zjeść kolację pogadać nieco w oczekiwaniu na resztę ekipy, która niebawem dotrze.
W końcu docierają Wojtas, Marek, Jacek i Mariusz. Jest późno więc wymieniwszy parę zdań udajemy się w objęcia Morfeusza.

Plan na nadchodzący dzień, na maraton, jest prosty, dojechać do mety przed 18:00 oraz nie być ostatnim na mecie oraz na trasie maratonu, oby nie jechał za mną quad z napisem KONIEC.

Ranek wita nas piękną słoneczną pogodą, zjadamy śniadanko i wkrótce myk na rowery. Docieramy na miejsce startu, chwila na pogadankach i ustawiamy się w sektory, startuję z ostatniego (491 m.n.p.m.).





Nadchodzi chwila startu, ruszamy, strasznie ciężko, więc szybko zmieniam z 44/11 na niższy bieg, obie przerzutki idą w ruch i w tym momencie spada łańcuch, szybko zakładam i ruszam, nawet nie wyjechałem jako ostatni z sektora :)

Po przejechaniu około 1 km orientuję się że nie mam licznika, zawracam w kierunku startu, warto było, licznik leżał tam gdzie spadł łańcuch, podnoszę go i ruszam.

Nieco wkuty, nie bacząc że planowałem od startu jechać spokojnie, mocno naciskam, aby jak najszybciej zniwelować różnicę do ostatniego w peletonie. Po około 2 km udaje się dojść ostatnią osobę, która wpycha rower na pierwszym kamienistym podjeździe, przed babką jeszcze troje innych podąża z buta, nie zsiadam z rowera, naciskam i wyprzedzam już nie jestem ostatni, jestem przed ostatni :), chwilę później po kolejnym podjeździe mam już co najmniej 5 osób z tyłu. Przełęcz pod Chłopkiem (733)jest już za plecami, teraz podjazd na Wilczyniec (877). Przed sobą dostrzegam Marca, wpycha rower na górkę. Mnie udaję się podjechać. Jakiś czas jadę za nim, mam go w zasięgu wzroku, na nawet łatwych zjazdach oraz prostych odcinkach nieco mnie ucieka, jednak na podjazdach dystans udaje się zmniejszyć. Gdzieś jeszcze przed Puchaczówką w okolicach wzniesienia Pasiecznik (883), wyprzedzam Jabłczyńską, długo będziemy się na trasie tasować. Kolejny mocny podjazd, kolejni piechurzy popychający swe rowery, mnie jednak udaje się wjechać (897). Czuję że jestem nieco zmęczony, pościg i wjeżdżanie na wszystkie dotychczasowe górki, na które jak widziałem większość wpycha rowery, kosztowało mnie sporo sił, więc muszę nieco spuścić z tonu, przecież to dystans giga, muszę o tym pamiętać. Jadę spokojnie, równym tempem na tętnie około 150bpm.

Trasa prowadzi Drogą Albrechta, która wije się zboczem Czarnej Góry i Jaworowej Kopy
Szeroka szutrowa ścieżka, nieco w dół, jedzie się tu dość szybko, doganiam i zaczynam wyprzedzać Ślązaka, który jedzie z przodu, atak jednak podejmuje w najmniej sensownym miejscu i momencie, w chwili kiedy trzeba skręcić w lewo na łąkę i jechać w dół. Nie spostrzegam oznakowania, skupiony na wyprzedzaniu i tylko dzięki zimnej krwi Ślązaka nie dochodzi do kraksy. Ostro hamuję, zawracam, skręcam w dół na łąkę. Ślązak ponownie mnie uciekł, jest już na dole. przed ścianą lasu. Część jadę część sprowadzam, nie chcę ryzykować. Gdzieś na tym zjeździe ponownie doganiam Ślązaka i wyprzedzam.
Na dole zjazdu ostry zakręt w prawo i pod górę, mocno zwalniam, widzę nieszczęśnika, który "zdjął" w kamieniach przednią oponę, wszystko otrzaskane mleczkiem, dla niego to już koniec tego maratonu, grupka stojąca na zakręcie instruuje go, aby zamiast podchodzić pod górkę, poszedł inną ścieżką, skąd będzie miał bliżej do Międzygórza.
Wspinając się chwilami, chwilami jadąc po płaskim czy lekko w dół zostawiam za sobą górę Parkową i Międzygórz. Dalej trasa prowadzi ku leśniczówce Jawornica i dalej pod górkę wzdłuż rz.Wilczka, gdzie na 18 km czeka obficie zastawiony bufet i rozjazd trasy Mega/Giga. Dłuższy czas spędzam korzystając z dobrodziejstw bufetu, w pewnej chwili docierają tu Jabłczyńska i Ślązak. Dość już tego dobrego, trzeba ruszać, zostawiam za sobą bufet i zaczynam podjazd na Śnieżnik. Z początku trasa jest łatwa po płaskim, lekko z górki, a podjazdy dość proste i krótkie, przed sobą widzę jakichś uciekinierów, próbuje ich dojść, jednak wkrótce zaczyna się poważniejszy podjazd pod górkę, który dopiero na Śnieżniku się kończy, dystans nieco zmniejszyłem, jednak nie udaje się dogonić. Odpuszczam, nie chcę się wypruć z sił, za mną na dłuższych prostych widzę Jabłczyńską i Ślązaka, gdzieś przed szczytem udaje się mnie doścignąć jednego z maratończyków który wpycha rower, widać że ma dość. Wyprzedza mnie też żwawo gostek który jakiś czas temu na poboczu naprawiał rower. Docieram w końcu na najwyższy punkt maratonu (1257) do schroniska lekko w dół. Przed zjazdem po łączce zatrzymuje się i upuszczam powietrze, mam za dużo go i koła odbijają się jak pingpongi :)
Dochodzi mnie w tym czasie Jabłczyńska, jednak na łączce jadę pierwszy, początek ścieżki sprowadzam. Odcinkami staram się jechać, niektóre ponownie zsiadam, jednak im niżej tym częściej jadę, w pewnym momencie ścieżka jest dla mnie w 100% przejezdna. Spostrzegam znajomą postać na poboczu łatającą dętkę, zatrzymuję się, Marcin miał pecha, złapał kapcia i to drugiego dziś, nie ma drugiego zapasu, więc zostają tylko łatki, jedną dętkę użyczam i zanim ruszyłem, ponownie jestem za Jabłczyńską, nie zwlekając ruszam przed siebie. Dokręcam aby tylko jak najszybciej wyprzedzić Ją. Dość szybko osiągam cel, jednak zjazd się dość szybko kończy, i ostro w prawo, punkt kontrolny a zaraz za nim wodopój dla dystansu giga, na Śnieżniku skończyło się picie w bukłaku, więc chętnie korzystam z okazji, zatrzymuje się i uzupełniam zapasy, w tym czasie ponownie wyprzedza mnie Jabłczyńska. Ruszam. Ponownie trzeba się wspinać pod górkę, tym razem wśród ogona dystansu mega, który po części wpycha rowery a po części stara się jechać. Ścieżka jest dość trudna, nie dość że pod górę to w dodatku sporo błota, a fragmentami płynie wartko woda. W końcu dochodzę uciekinierkę jeszcze przed przełęczą śnieżnicką, zjazd po szerokiej szutrowej ścieżce usłanej kamieniami zaczynam spokojnie, jednak już po chwili na liczniku grubo ponad 30km/h, kogoś z mega wyprzedzam, na poboczach trup ściele się gęsto, co kilkadziesiąt metrów, a to przy rynnie odpływowej, a to po kilku większych kamykach od jednego do trzech rowerzystów walczy z laczkami a to na prawym poboczu za kilka metrów na lewym lub obu, na dystansie niespełna 4 km około 20 osób łata lub wymienia dętki. Zjazd wokół wzniesienia Storma, kosztował wiele osób sporo czasu na wymianę i/lub łatanie dętek, mnie udaje się bez przygód przejechać, cały czas na stojąco, rowerem strasznie trzęsie, zaczynają boleć nadgarstki, bolą nogi.

W końcu docieram do drugiego bufetu. Kolejny postój. W tym miejscu rozchodzą się ścieżki mega i giga. Ruszam, gigowcy jadą w prawo, pod kolejną górkę zostawiając z lewej wzniesienie Porębek, zaś mega skręca w lewo, w dół, aby objechać Porębek.
Na podjeździe pod Płaczka, drogą nad lejami, po raz kolejny i ostatni wyprzedzam Jabłczyńską, jestem zdeterminowany na tyle aby ponownie wykrzesać z siebie więcej sił, ponownie tętno skacze pod 170, obracam się rywalka zostaje dość mocno z tyłu, przed sobą mam łagodny podjazd, droga nad lejami jest bardzo malownicza, szkoda że nie ma dość czasu na podziwianie widoków. Gdzieś pracują drwale, którzy zadają pytanie ile jeszcze osób jedzie, odpowiedziałem że minimum 8 a 10 osób.
Odcinek zjazdu kończy się trzema wykrzyknikami i ostro w prawo. Zaskoczenie z początku po h... te wykrzykniki, na tak łatwej szutrowej ścieżce, ale po chwili wszystko było jasne. Ostro w górę, rynną po głazach o kamieniach. około 55 metrów w pionie i 30 do pokonania z buta. Podchodzi się ciężko, nogi się ślizgają, prędkość oscyluje w granicach 2-4km/h. W końcu jestem na szczycie, jest ~44 km, 950m.n.p.m. na początku szlaku granicznego nie wydaje się że będzie trudno, jednak już po kilkuset metrach jazdy wśród borówek, korzeni i skał, zaczyna się mokro, błotniście, jedno wielkie bagno. Jedzie się trudno, jednak wmawiam sobie że jeszcze tylko 100, 200 metrów i będzie normalnie, jestem jednak w błędzie.
Do przełęczy Płoszczyna (817) 5 km bagna, jednak w końcu docieram do bufetu, na miejscu jest sam G.Golonko, namawia aby korzystać z bufetu, co czynię, wciągam żela, mocno popijam, uzupełniam pustawy już bukłak. Po wymianie kilku zdań z G.G. okazuje się że zwycięzca jest już od 30 minut na mecie, a kolejne 10 km nie jest nic inne od tych 5 km, które przejechał przed chwilą. Pocieszony perspektywą dalszego taplania się w błocie, wypompowany z sił, walka na bagnie i wysiłek przejechania w całości pierwszego odcinka, zabrały mi zbyt wiele nadwątlonych już sił, rezerwy zaś były niewielkie. Po chwili dojechał Marcin, szybko uzupełnił zapasy i ruszyliśmy ku drugiej części szlaku granicznego, ku bagnu.
Chwile jechaliśmy razem, jednak czułem nadchodzący kryzys, brakowało coraz częściej sił, perspektywa kolejnych kilometrów w błocku dołowała i odbierała zapał do jazdy. Po kilku minutach zostaję z tyłu, Marcin ucieka, a ja nie próbuję nawet Go ścigać. Kolejne kilometry walczę ze ścieżką i wszechobecnym błotem, a może głównie ze sobą i własną słabością. Mijam kilku Czechów pchających rowery, wokół piękne borówki, aż chciało by się zatrzymać i ich skosztować. Staram się jechać, jednak w paru miejscach daję za wygraną, zsiadam z rowera, kawałek pcham i tak mijają kolejne minuty. Minuty się dłużą, czas ucieka, wszystko trwa wieczność, a ja mam wrażenie że szlak oraz błota nie mają końca, zaczyna mnie ogarniać zwątpienie, zaczynam powątpiewać że przed 18 dotrę na metę.
Gdzieś w okolicach wzniesienia Rude Krzyże (1053) zsiadam z rowera, kładę go w borówki, teren wygrał ze mną, muszę odpocząć, mam dość. Wyjmuję żel, mocno go popijam, około 5 minut siedzę i podziwiam widoki, w tym czasie wyprzedza mnie jakiś rowerzysta, ma czerwoną nalepkę, właśnie straciłem lokatę, jednak mam to gdzieś, teraz muszę nieco odpocząć, wiem że te kilka minut pozwoli mnie odżyć, odżyć na tyle, aby być może pokonać pozostały do mety dystans, dalsza jazda czy prowadzenie rowera nie dały by tyle co te kilka minut spędzone na odpoczynku. Pozbywam się wody z bidonów, po co mnie dodatkowy kilogram czegoś co nie potrzebne.
Ruszam w dalszą drogę. Jeszcze jedno wzniesienie do pokonanie i zaczyna się techniczny singielek pośród drzew również powalonych drzew, jest to całkiem ciekawa i miła odmiana po tych kilkunastu km spędzonych na bagnie szlaku granicznego. Wyjazd z singielka, strzałka kieruje prawo, duktem nad Spławami w dół, 3 km zjazdu są dość przyjemne, chociaż strasznie telepie na kamieniach, przyhamowuję przed każdym zakrętem, nie wiem co jest za zakrętem, a nikogo nie ma przed mną, również za sobą nie widzę pościgu. Bufet na 60km (744m.n.p.m.) mijam bez zainteresowania, mam sporo wody w bukłaku. Bezpośrednio za przedostatnim bufetem zaczyna się ostatni podjazd tego dnia. Gdzieś w tej okolicy spostrzegam kolejny raz tego dnia Jabłczyńską, co jest u licha, teleportacja ?. Czarnobielskim Duktem przez siodło Martena oraz Czarny Dukt docieram do Przełęczy Sucha (1003), spodziewałem się że ten ostatni odcinek będzie wyjątkowo trudny, jednak wbrew oczekiwaniu jestem nadspodziewanie szybko na przełęczy, spoglądam na licznik, sprawdzam wysokość, wygląda że teraz już tylko w dół.
Odcinek osfaltem, wrzucam na blacik i na płaskim odcinku asfaltu przyśpieszam do 25km/h, ostatni już bufet mijam, przez myśl nawet nie przeszło aby z niego skorzystać, zresztą chłopacy już się zwijali. Zaczyna się zjazd, początkowo asfaltowy, jednak za bufetem szutry i kamienie, pytanie ilu tu miało jeszcze kapcia :). Jadę dość ostrożnie, na prostych pozwalam się rozpędzić rowerkowi, chwilami nawet dokręcam, jednak przed każdym zakrętem zwalniam do bezpieczniejszej prędkości. Gdzieś na zjeździe mijam turystów z kijkami, którzy uciekają do rowu, szutrówka się kończy. Kawałek dziurawym asfaltem, malusi podjeżdzik i już prawie meta, Jakieś pojedyncze zabudowania, tablica Stronie Śląskie. Wypatruje bacznie strzałek, aby gdzieś nie skopać na ostatnim kilometrze, w końcu rondo no i meta.
Na mecie oficjalny czas to 7 godzin 20 minut i 40 sekund. 113 lokata na 121 którzy ukończyli. 18 zawodników nie ukończyło na dystansie giga.
Do pozostałych kumpli z teamu spora strata o ile nie ogromna.
Trasa fajna, pomimo że bagno i szlak graniczny przeklinałem, to już po maratonie uważam że była to jakaś odmiana w stosunku do całości maratonu czy też innych edycji.



Na mecie jeszcze chwila na pogaduchy, makaron, zdjęcie z G.G. i ruszamy do domciu na odpoczynek, jednak te 5,5 km miało być pełne niespodzianek i przygód :)
Zdjęcia w dużej części Marcina, thx :)

Dane wyjazdu:
46.73 km 40.00 km teren
04:58 h 9.41 km/h:
Maks. pr.:43.29 km/h
Temperatura:21.3
HR max:174 ( 98%)
HR avg:149 ( 84%)
Podjazdy:1908 m
Kalorie: 3671 kcal

MTB Golonko - Karpacz 2012

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 7

Do Sz.P. w Ściegnach, gdzie mieliśmy na najbliższe dni nocleg (Dzięki Konrad), dotarłem dzień wcześniej w towarzystwie: Jacka, Marka i Mariusza. Było dość późno więc szybko rozpakowaliśmy auto, coś na ząbek, powitanie z wcześniej przybyłymi: Jackiem, Maciejem oraz ekipą Blooma i Jarzyny

Zbytnio nie marudząc i nie tracąc czasu udaliśmy się w objęcia Morfeusza. Pobudka następnego dnia około 7:30, jedzonko, około godzinę przed startem wyjazd na stadion. Około 2km z delikatnym podjazdem przed samym stadionem i jesteśmy na starcie. Przez chwilę przyglądam się startowi twardzieli na dystansie GIGA.
Krótka pogawędka ze znajomymi w tym z Karolem i udajemy się do sektorów startowych.

Początek około 2 km miastem. Ciężkie opony na trudne warunki nie ułatwiają jazdy, toczą się bardzo ciężko. Ale trochę tasuję się z Markiem, gdzieś na starcie wyprzedził mnie i uciekł Karol, jednak nie próbowałem gonić, przed nami jeszcze 45km :)

Na pierwszym podjeździe za Karpaczem próbuję się urwać Markowi, na stosunkowo sztywnym przełożeniu wyprzedzam, jednak tracę dość szybko siły, odpuszczam, po kilku minutach wyprzedza mnie Marek, w spokojnym i równym tempie, jedzie na wyższej kadencji, no cóż ja zawsze wolałem bardziej siłowe rozwiązania. Dość długo jadę za Markiem, dzieli nas kilka metrów. Koniec pierwszego podjazdu, singielek w lesie usłany korzeniami, kamieniami oraz o luźnym dość grząskim podłożu, potworny zator, ścieżka do spokojnego przejechania, a wszyscy pchają. Słychać kilka soczystych zachęt aby wsiadać i jechać, jednak brak odzewu, kilku próbuje jechać, jednak za chwilę i Oni zsiadają, tempo 3km/h jest zbyt niskie aby to przejechać, idą jak pozostali. Marek cały czas w zasięgu widoku.

Pierwszy nieco trudniejszy zjazd dość błotnisty obfitujący w błoto i korzenie. Wsiadam na rower, jednak zapędy na zjechanie wyhamowuje piękne OTB rowerzysty który jest o 2-3 metry przede mną, schodzę, nie podejmuję ryzyka. Kilka metrów niżej wsiadam i jadę dalej, Marek ciągle na widoku, ciągle w zasięgu, myślę sobie jest dobrze. Na kolejnym zjeździe dość kamienistym, całkiem sprawnie jak na moje umiejętności przemieszczam się ku dołowi, jednak jakiś nieszczęśnik zaliczył dzwona i kierownica zablokowała się jemu o ramę, nie mógł jej przełożyć do prawidłowej pozycji. Prosił o pomoc - klucze. Uznałem, że nie jadę po zwycięstwo,
i te kilka chwil, które spędzę na pomoc, niczego nie zmienią. Nie miałem chęci pożyczać narzędzi, więc zatrzymałem się, odszukałem właściwy imbus, fuknąłem na biedaka aby zszedł możliwie najbliżej skarpy, nie chciałem ryzykować, że ktoś w nas wjedzie, kiedy będziemy doprowadzać do stanu używalności rower. I po krótkiej chwili gość mógł kontynuować maraton, zanim spakowałem narzędzia usłysząłem jeszcze dziękuję i gostek pojechał zostawiając mnie. Za chwilę jednak wyprzedziłem go, zjazdy w trudnych warunkach nie są moją mocną stroną, jednak ten facio, jechał znacznie słabiej, znaczy się więcej prowadził niż jechał.

Zjazd się w końcu skończył. Kolejne metry są dość łatwe, jakaś niewielka łączka, jakieś jeziorko na trasie, jakiś krótki podjazd, jakieś OTB w moim wykonaniu (zanim przeleciałem nad kierownicą, trzy razy już oglądałem przednie koło od przodu, za czwartym razem skończyło się lotem), na początku zjazdu, jednak bez poważnych konsekwencji, ucierpiała tylko duma, no cóż zlekceważyłem trzy wykrzykniki i ....
Po wywrotce sprowadzam kilka metrów rower, wsiadam i jadę dalej.

Zaczyna się najdłuższy podjazd tego dnia około 9 km non stop pod górę na przełęcz Okraj. Trasa poprowadzona nieco szutrami, parę metrów asfaltu nawet się znalazło, dużo leśnych ścieżek, dość szerokich , jednak usłanych większymi i mniejszymi kamykami które utrudniały podjazd wybijając z rytmu. Jadę równo bez szaleństw, nie przejmuję się, że ktoś mnie wyprzedza, jakoś bez większych emocji wyprzedzam innych, staram się oszczędzać siły na resztę maratonu. Na niewielkiej polance skrzyżowanie :) pierwszeństwo mają Ci którzy zjechali już z przełęczy i pokonują kolejny podjazd. Udaje się przejechać bez zatrzymywania, wystarczyło minimalnie zwolnic i przepościć kilku.

Przełęcz Okraj, 18km, pierwszy bufet. Zatrzymuje się, opieram rower o jakiś słup i zabieram się za sprawdzanie co też dobrego serwują. W trakcie przedłużającej się sjesty, dogania mnie Karol, nie marnuje jak ja czasu na bufecie i umyka w dół. Czas kończyć marnowanie czasu, uzupełniam jeszcze bukłak wodą i ruszam w pościg, Z większym a miejscami mniejszym szczęściem udaje mnie się jakoś jechać w dół, ścieżka robi się coraz bardziej interesująca, coraz trudniejsza, coraz częściej mam problemu, coraz częściej pomagam sobie podpórkami. Fragmenty sprowadzam, aby za chwilę ponownie jechać. Ścieżka obfituje w luźne kamienie, środkiem płynie strumień. przy którymś nie udanym manewrze uciekam ze strumyka w bok w jakąś niską zieleń, gdzie ratując się przed wywrotką i wpadam po kostki w wodę. Trochę mnie to zaskoczyło, liczyłem że tam jest sucho. Jeszcze fragment jadę w dół, ze sporą ilością podpórek, jednak w chwili kiedy zobaczyłem quada GOPRu z wózkiem do pierwszej pomocy... Zsiadłem z rowera i sprowadziłem rower na kolejnym odcinku.

Kolejny odcinek zaczyna się od lekkiego zjazdu szeroką leśną ścieżką, aby po krótkiej chwili przejść w kolejny podjazd tego dnia, na szczęście nie jest już tak długi jak poprzedni. Docieram do mijanki, gdzieś za mijanką doganiam na podjeździe Karola i wyprzedzam. Większość udaje się mnie podjechać, przed samym szczytem na chwilę zaliczam krótką podpórkę, jakoś niefortunnie najechałem na kamień i mnie zablokowało, oba koła miały przeszkodę do pokonania, tak przednie jak i tylne, a ja miałem zbyt małą prędkość, aby ją pokonać. Cóż, zdarza się. Wsiadam i jadę. Za chwilę jestem na szczycie, kolejny zjazd, staram się jechać, kilka razy zaliczam podpórki, kilka razy ratuję się ustawiając rower bokiem do kierunku jazdy, kilka odcinku decyduję się sprawdzać, nie podejmuję ryzyka.
Obserwuję kilka mniej lub bardziej efektownych wywrotek, nie tylko wśród tych co jechali, wywracają się nawet sprowadzający :)

W końcu znajomy fragment, deja vu, kilkaset kalori i kilka litrów potu wcześniej, byłem tu, fragment który wcześniej wszyscy prowadzili, tym razem udaje się przejechać bez problemów, wyprzedzam jakiegoś pechowca, który urwał tylną przerzutkę, dla niego maraton już się zakończył. Zjazd błotem tym razem większy odcinek pokonuje w siodełku. Dość długo zjazd tym razem pokonuję z 5 zatrzymaniami, całkiem nieźle jak na moje umiejętności.

Kawałek wypłaszczenia, jakiś gość leży na poboczu, rękę ma uniesioną i zakrwawioną, nie potrzebuje pomocy. Za chwilę z przeciwka nadciąga pomoc - GOPR na quadzie.

W okolicach Western City docieram do Karpacza, kawałek miastem, ostry podjazd pod górkę, młynek i pokonuję go, wyprzedzam kilku wprowadzających, jestem szczęśliwy, że pomimo zmęczenia udaję się pokonać wzniesienie. Kawałek dalej zjazd po schodach, nie ryzykuje zjazdu, w nogach czuję jeszcze dopiero co pokonany podjazd, nie czuję się pewnie, wolę sprowadzić. Fragment miastem, i 32 km - bufet.

I tym razem zatrzymuje się i sprawdzam co serwują, dogania mnie gostek na fulu, z którym od dłuższego już czasu tasujemy się na trasie. Zjazdy jemu idą lepiej, jednak na podjazdach górą jestem ja. Bukłaka nie uzupełniam. Wsiadam i w pościg za fulem, na najbliższym podjeździe dochodzę gościa. Dwa trzy zdania rzucone w locie coś w rodzaju, że energia jest po niebieskim. Kolejny zjazd, ful znowu mnie wyprzedził, a wydawało się że całkiem zgrabnie pokonywałem przeszkody. Na moją zaczepkę że na fulu łatwiej zjechać, usłyszałem, że nie koniecznie ale ma mały kredyt więc może ryzykować, no cóż, odpowiedziałem że ja mam za wysoki na ryzyko, w odpowiedzi ktoś z tyłu złożył propozycje że może nas ubezpieczyć :)

Zanim dojechałem do ostatniego bufetu zdołałem wypracować na tyle dużą przewagę, że fula dopiero kilka minut po przekroczeniu mety widziałem :). Do bufety docieram z jakąś dziewczyną od Gomoli, z którą od kilku kilometrów tasowałem się. Na ostatnim bufecie zatrzymuje się na krótko, szybkie dwa kubeczki niebieskiego popite wodą i ruszą w pościg, babka nie zatrzymała się, więc musiałem gonić, nie chciałem też aby doszedł mnie gość na fulu oraz Karol.

Ostatni podjazd idzie mnie dość sprawnie, wyprzedzam dość szybko Gomole, widać że jedzie na rezerwie. W przeciwieństwie do ubiegłego roku, kiedy na korzeniach kilka razy podprowadzałem rower, tym razem w 100% podjeżdżam, jestem wręcz zaskoczony łatwością tego podjazdu.
Agrafki, staram się odcinek zjazdu z agrafkami przejechać, jednak na samych agrafkach, albo podpieram się na nodze albo zsiadam. Uff, dość szybko i sprawnie, chociaż nie efektownie. Jeszcze kilka zjazdów w siodełku, z wyjątkiem jednego, gdzie niepotrzebnie zsiadłem, i dałem się wyprzedzić 3 rowerzystą. Kolejny krótki kawałek asfaltem, trasa do mety jak rok temu, krótki, bardzo króciutki podjazd wśród drzew, też bez zsiadania, wyprzedzam dwóch, prowadzą rowery :) i zboczem docieram do skraju łączki.

W tym roku sucho, więc widać że wszyscy trzymają się wąskiej ścieżki spokojnie na hamulcach w dół. Krótki ostry zjazd przed drugą łączką z buta, łączka, próg, asfalcik, i stadion - meta.

Na mecie czeka już Jacek i Marek. Dołożyli mnie mocno. Zaskoczeniem był też Maciej dla mnie, jednak nie wytrwał do końca i zjechał z trasy, szkoda, że nie walczył aby przejechać w całości.

Oficjalny czas to: 5:13 i 334 miejsce, cóż nie dałem rady zmieścić się poniżej 5 godzin.

Najtrudniejszy technicznie maraton na jakim miałem okazję jechać, pomimo bardzo dobrych warunków pogodowych. Nie wyobrażam sobie co by było gdyby powtórzyły się warunki pogodowe z ubiegłorocznej Głuszycy.

Gdy kończyłem makaron na metę wjechał Karol, widać było że cierpi i to bardzo, był to jego debiut w maratonie górskim i od razu Karpacz, brawo że dojechałeś na metę i walczyłeś do końca.

Bardzo wiele osób miało na trasie różne mniej lub bardzie poważne defekty, jadąc w ogonie miałem też wątpliwą przyjemność widzieć kilka mniej ciekawych skutków przeszarżowania na zjazdach. Samemu zaliczyłem OTB na 10 km, na szczęście wylądowałem w krzakach, a nie na drzewie czy też na kamieniach.

Po dłuższej chwili na metę wjechali nasi Twardziele: Jacek, i Mariusz.
Jacek 2/3 trasy pokonał tylko z przednim hamulcem, a na samym końcu na łączce oszlifował sobie szyję i facjatę, dobrze że tylko tak się skończyło.

Kilka fotek z trasy. Dzięki za linki :)
Karpacz 2012 start © toadi

Start maratonu w Karpaczu © toadi

Na trasie maratonu w Karpaczu © toadi

Na trasie maratonu w Karpaczu 2012 © toadi

Ten mały z tyłu, to ja, jadę nawet :) agrafki, około 2-3 km przed metą © toadi

Karpacz 2012, na niektórych fragmentach poddawałem się i prowadziłem rower :( © toadi

Goggle team z Poznania - Karpacz 2012 © toadi

Klimat zjazdów na MTB Karpacz - zielony szlak do Borowic (fragment GIGA 2012 i MEGA 2011)

Filmik Karpacz 2012 - trasa GIGA

zjazd w okolicach Przysieki

Galeria z fragmentami trasy Karpacz 2012
http://www.youtube.com/user/kowalmtb?feature=results_main

Dane wyjazdu:
50.00 km 50.00 km teren
02:40 h 18.75 km/h:
Maks. pr.:33.49 km/h
Temperatura:19.9
HR max:176 ( 99%)
HR avg:163 ( 92%)
Podjazdy:511 m
Kalorie: 2250 kcal

MTB Kaczmarek - Kargowa

Niedziela, 17 czerwca 2012 · dodano: 17.06.2012 | Komentarze 11

Wraz z Krzysztofem dojechaliśmy na miejsce chwilę po 10
Na miejscu byli już wszyscy z Goggle: Marek, Paweł wraz z dziewczyną Jej debiut oraz pierwszy start w tym sezonie młodzika :), Jacek G., Mariusz, oraz kilku innych
nieco przed nami zaparkował Klosiu.
Chwila moment i byliśmy gotowi, małe zamieszanie z numerem startowym, krótki z konieczności objazd pierwszych kilkuset metrów trasy maratonu i ustawiamy się w ostatnim sektorze.

11:00 Start, wszyscy powoli ruszają, jednak ledwo co ruszyliśmy tworzy się zator, ktoś miał już kraksę :), Paweł ciśnie gdzieś boczkami po trawie, szybko wskakuje za niego i zyskuję parę metrów, mijamy zator. Pierwsze błota i kałuże udaje się dość sprawnie minąć. Na długiej prostej chwilę jadę środkiem, gdzie jest twardo, jednak gość przede mną cosik wolno jedzie, jakiś niemrawy, postanawiam wyprzedzać lewą, jednak wybieram złe miejsce i czas, ładuję się w miałki piasek, tracę na prędkości nie mam szans wyprzedzić, a w dodatku trudno mnie utrzymać kierunek jazdy. Rzuca mnie i nie myśląc chce wrócić na twardszy fragment ścieżki, skręcam mocno w prawo i zajeżdżam drogę Pawłowi, na moje szczęście zdołał wyhamować, ja tylko szybko rzuciłem sorry i pomknąłem prawą przed siebie. Chwilę później wyprzedzam już bez przeszkód gościa przed mną i cisnę w kierunku lasu, mykając pomiędzy kałużami. Gdzieś jeszcze przed lasem wyprzedza i zostawia mnie Paweł.
Trasa w lesie to trochę szerokich leśnych duktów, niekiedy nawet wysypanych szutrem, zarośniętych ścieżek, singli pośród zarośli i drzew.
Na szerszych odcinkach staram się wyprzedzać, na singlach trzymam koło poprzedzającej mnie osoby. Na jednym z singli dostrzegam szansę na wyprzedzanie i pędzę prawą stroną ocierając się o zarośla, dostaję kilka strzałów po nodze z pokrzyw, kuracja antyreumatyczna oraz jeżynami, ale w końcu osiągam co chciałem, udaje się wyprzedzić kolejnego rowerzystę. Na jednym z zakrętów spoglądam za siebie i dostrzegam Krzysztofa, jest blisko, bardzo blisko, góra 20 metrów i 5 innych rowerzystów nas rozdziela.
Jadę dalej swoje, na singlach szanse na wyprzedzenie mizerne, na szerszych odcinkach jak tylko rysuje się szansa że wyprzedzę poprzedzających mnie współzawodników przyśpieszam i wyprzedzam, nie zawsze się udaje, zdarza się że i ja jestem wyprzedzany, jednak z każdym kilometrem coraz rzadziej.
Kolejny raz nadarza się szansa spojrzeć kto jedzie za mną i ponownie widzę Krzysztofa, sytuacja jak sprzed kilku minut.
Zaczynają się pierwsze trudniejsze odcinki, podjazd staram się wjechać jednak w połowie podjazdu zeskakuje z roweru i podbiegam, w ten sposób udaje mnie się kilku wyprzedzić, dość sprawnie wsiadam na rower i jadę przed siebie.
Cały czas doganiam kolejne kilku osobowe grupki, doganiam i po paru minutach pojedynczo wyprzedzam.
Na jednym ze zjazdów, odcinek gdzie jest podjazd, zjazd kolejny podjazd i zjazd, rowerzysta znajdujący się jakieś dwa trzy rowery z przodu daje pięknego nura nad kierownicą i ląduje na środku ścieżki w połowie wysokości zjazdu.
Ktoś tam pyta czy wszystko w porządku, mijam go prawą stroną rozpędzony pokonuje sprawnie kolejny podjazd za którym jest następny zjazd. Przed samym szczytem udaje się wyprzedzić dwóch innych rowerzystów.
Przez chwilę jadę za dziewczyną z Aga team, jedzie bardzo nierówno, szarpie, jednak tracę dość sporo czasu aby ją wyprzedzić, dość długi singiel i brak miejsca na wyprzedzanie skutecznie mnie spowalniają.
Na jednym z podjazdów na samym szczycie w końcu wyprzedzam dziewczynę i więcej już jej nie zobaczę, nie ma czasu na oglądanie się za siebie, nie wiem jak daleko jest za mną Krzysztof.
Po godzinie i pięciu minutach mijam punkt kontrolny. Na dystansie mega mam 106 lokatę, Krzysztof 108 i traci 1 minutę i 20 sekund. Gdybym jechał mini była by to 148 lokata na 317 którzy zdecydowali się na łatwiejszy dystans :) Na punkcie kontrolnym mam niecałe 2 minuty straty do Pawła, który dziś jedzie na mini.
Cisnę dalej, punkt żywieniowy mijam szerokim łukiem i nie korzystam z bufetu, szkoda czasu, mam 3/4 bukłaka wody oraz nieruszone żele i bidon Carbonoxu.
Kilak kolejnych kilometrów i jestem na rozjeździe. Prawie wszyscy skracają w lewo i jadą do mety. Kieruję się na druga pętlę, mam 1:18 na rozjeździe od chwili startu i 1:15 jazdy, gdzie się podziały 3 minuty (powolny start z 3 sektora i kraksa zaraz za linią startu, widać skutecznie ukradły te 3 minuty), rozjazd miał być zamknięty o 12:45, mam duży zapas czasu, nie czuję się wykończony, więc jadę dalej ścieżkami wgłąb lasu. Przed mną pusto nikt nie jedzie, za mną w odległości około 200 metrów widzę dwie niebieskie koszulki.
Przez kolejne kilometry uciekam staram się aby mnie nie doszli. Nie widziałem czerwono-biało- czarnej koszulki, więc nie ma w tej grupce Krzysztofa :), jest dobrze, jednak wiem że zyskaną przewagę mogę szybko stracić.
Na jednym z podjazdów zsiadam z rowera i wpycham go pod górkę, w tym momencie wbiegając wyprzedza mnie gość, który przez ostatnie 20 minut ścigał mnie, ja od 5 minut mam mały kryzys, który szybko mija.
Na najbliższym zjeździe skrajem lasu a młodnika jadę 5 metrów za gostkiem, jedzie dość niepewnie i nie wykorzystuje siły rozpędu na podjazdach, odciek singla jadę za nim, nie ma jak wyprzedzać, ja już czuję moc w nogach, On zaś widać że chyba stracił siły, nie dokręca na zjeździe, a ja muszę kulać się z jego prędkością. Singielek się kończy staję na pedały, daję z siebie wszystko co mam i wyprzedzam, chcę aby nie siadł mnie na kole. Udaje się jest za mną paręnaście metrów, dystans się zwiększa już po chwili mam przewagę około 200 metrów lub więcej. Wyprzedzam kolejnego rowerzystę, trochę jestem zaskoczony jego obecnością, skąd się wziął, jeszcze przed punktem pomiaru czasu wyprzedzam kolejnego rowerzystę, też widać że walczy ze sobą oraz jeszcze jednego który jedzie dość wolno, pomimo płaskiego terenu.
Punkt pomiaru czasu, 2:16:14 i 104 lokata 2 osoby z mega wyprzedziłem :), a wydawało się że sporo więcej, zwłaszcza jeszcze przed rozjazdem, ale widać wszyscy Oni pojechali mini. Z tabeli Datasportu domyślam się że jedna z wyprzedzonych niedawno osób wycofała się z wyścigu, na punkcie pomiaru czasu miał 2:18 i 106 lokatę i jedna ze zgub się znalazła.
Za punktem pomiaru czasu udaje mnie się dogonić i wyprzedzić kolejnego rowerzystę, jednak ten jest najbardziej niemrawy ze wszystkich i wyjątkowo czysty, przynajmniej od tyłu tyle można było zaobserwować, po wyprzedzeniu ni oglądam się za siebie, jadę przed siebie, gdyż w pewnym momencie gdzieś w oddali na końcu ścieżki pomiędzy krzaczorami, zamigotała koszulka goggle, małe zaskoczenie, przez myśl przelatuje mnie, że to może Krzysztof, ale gdzie też mnie wyprzedził ?
Nieco przyśpieszam, ponownie daje z siebie więcej, chcę Go dojść, po krótkiej chwili widzę, że tylny widelec jest czerwony, to nie Krzysztof, trochę mnie ulżyło. Jednak pościg trwa, na ostatnim podjeździe jeszcze przed rozjazdem doganiam i wyprzedzam, jak się okazuje Marka.
Dla mnie małe zaskoczenie, nie spodziewałem się, że mogę wygrać z Markiem. Wymieniamy kilka szybkich zdań, okazuje się, że nieco przesadził na pierwszej pętli i teraz walczy ze skurczami i wyczerpaniem, proponuję żelek, jednak nie chciał, już brał.
Docieram do rozjazdu, taśma i kilku wolontariuszy zagradza wjazd na kolejną pentelkę, gdyby okazał się ktoś chętny i wskazują prawidłowy kierunek jazdy.
Jadę dalej, jednak mam kolejny cel przed sobą, bardzo daleko mignęła biało-pomarańczowa koszulka, do mety już niewiele, podejmuję próbę dogonienia rywala, jednak dystans bardzo wolno się zmniejsza, a kilometrów do mety ubywa w szybkim tempie. Strażacy kierują ruchem, na jednym ze skrzyżowań policja wskazuje kierunek. W pewnym momencie widzę, iż jadę ścieżką na której byłem jakieś 2,5 godziny temu, zwątpienie, co jest, źle zjechałem czy co ? ale nie przypominam sobie gdzie można było skręcić, zjechać inaczej, więc nieco powątpiewając jadę dalej we wskazanym wcześniej kierunku, dostrzegam skręcającego w prawo uciekiniera, dzieli mnie do niego około 200 metrów. W ostatni zakręt wchodzę dość szybko bardzo szerokim łukiem, a tu niespodzianka, ogromna kałuża, a za nią kolejne i to prosto na moim torze jazdy, ostro hamuje, udaje się nie wpaść w kałużę, jednak prędkość wytraciłem z 30km/h do zaledwie 10 km/h. Uciekam w lewo i mijam kałuże po lewej, spoglądam przed siebie i widzę metę oraz uciekiniera który ją przekracza właśnie. 15 sekund później metę przekraczam i ja.
Dystans 50km
Czas jazdy 2:40:52 (oficjalny) z licznika 2:37:33
lokata open 103 a w M4 - 19 :) zdobywam 552 punkty dla teamu :)
Średnia prędkość wg datasport 18:65

Wynik rywalizacji Max:Toadi --> 3:3

Strata do Mariusza - ogromna 2:16:49 - 24 minuty
Strata do Jacka - duża 2:25:24 - 15 minut
Zyskałem do Marka odrobinę 2:42:50 - 2 minuty
Zysk do Krzysztofa - mały 2:44:35 - 3:45 minuty

Wjazd na metę
meta w Kargowej © toadi

Meta w Kargowej © toadi


Trasa maratonu
https://picasaweb.google.com/109666053366290455391/ScrapbookPhotos?authuser=0&feat=directlink

Ciekawsze fragmenty na trasie maratonu
Rów do przejechania, nie każdemu się udawało :)
Kilka zjazdów zakończonych podjazdami
Kładka nad powalonym drzewem - nie wszyscy ryzykowali przejazd, jednak deska była dość szeroka aby po niej przejechać, raz za tą kładką fragment łąki, przez którą aby nie było za prosto i za szybko, wyznaczono taśmą krętą ścieżkę.
Fragment singielka pomiędzy drzewami, było dość wąsko i kręto ale bardzo fajno :)
Łacha piasku na zjeździe zaraz po skręcie w lewo, za którą należało skręcać w prawo, pierwszy raz udało się śpiewająco, za drugim razem nieźle mną rzuciło i ratowałem się podpórką.
Zaorany i porośnięty trawą las - nieźle trzęsło :)
Trasa po nocnej nawałnicy była dość mokra, jednak podłoże w większości piaszczyste szybko wchłonęło wodę, na kilku odcinkach niezłe bajora, niektóre zamaskowane trawą :)
Trasa obfitowała w niezliczoną ilość zakrętów, w niektórych ledwo co się zmieściłem, jednak wywrotki dziś nie było.