Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

powyżej 200 km

Dystans całkowity:1652.80 km (w terenie 395.41 km; 23.92%)
Czas w ruchu:70:41
Średnia prędkość:23.38 km/h
Maksymalna prędkość:67.10 km/h
Suma podjazdów:3908 m
Maks. tętno maksymalne:179 (101 %)
Maks. tętno średnie:164 (92 %)
Suma kalorii:28091 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:236.11 km i 10h 05m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
308.00 km 60.00 km teren
13:08 h 23.45 km/h:
Maks. pr.:51.40 km/h
Temperatura:24.3
HR max:172 ( 97%)
HR avg:137 ( 77%)
Podjazdy:661 m
Kalorie: 8250 kcal

NSR - burza - niedosyt

Środa, 22 sierpnia 2012 · dodano: 23.08.2012 | Komentarze 6

Wyjazd przekładany z dnia na dzień, w efekcie wypadło na środę, nieco niefortunnie jak się miało później okazać, ale wyjazd doszedł do skutku. Było kilka wariantów, start z Poznania i NSR do zapory w Jeziersku, jednak co z powrotem ?. Bardziej zachęcający wariant to dojechać rankiem PKP gdzieś w rejon Jezierska i wracać NSR do Poznania. Łatwo powiedzieć gorzej zrealizować, z kilku wariantów dojazdu: Ostrów Wielkopolski, Konin, Koło, Kalisz, Błaszki i Sieradz, najbliżej było z Błaszek, jednak, bardzo długi czas przejazdu z przesiadką w Ostrowiu Wlkp oznaczał że o 5 musiał bym być na dworcu w Poznaniu, a w Błaszkach o 8:52 bym był. Wybrał więc wariant wydawało by się bardziej optymalny. Dojazd PKP do Koła i start z Koła o godzinie 8:00 przez Turek i Dobrą do Zapory, bagatelka około 51km, czyli 2 godzinki jazdy.
Ratusz w Kole © toadi

Pobudka wcześnie rano, szybkie wyszykowanie się, jeszcze szybszy dojazd na dworzec w Poznaniu i już jadę do Koła, gdzie wysiadam kilka minut przed 8:00. Tu małe zaskoczenie, droga mokra, pełno kałuż, widać że niedawno padało, jednak nie zwlekając kieruję się na drugą stronę Warty, a następnie zgodnie z oznakowaniem na Turek. Za miastem nie widać już że padało, jedzie się ciężko, wiatr w twarz nie pomaga, jednakże wiem że tylko nieco ponad 50 km będę jechał pod wiatr, a od zapory zawracam i wtedy wiatr będzie mnie pomagał, przynajmniej tak sądziłem.
Na długich odcinkach drogi przebiegają prace drogowe, brak oznakowań poziomych, a drogowcy robią pobocze, do Turka docieram o 9, nie skracam sobie drogi przez centrum miasta chcąc uniknąć kluczenia i szukania właściwej drogi wylotowe.
Chwilę po 9 jestem na drodze do Sieradza, jednak niebo mocno pociemniało za moimi plecami. Na wylocie z miasta zatrzymuje się przy małym sklepiku, trzeba coś zjeść i napełnić bukłak wodą. W sklepiku na pytanie czy to jagodzianki w odpowiedzi otrzymałem "TAK, z serem i budyniem" :)
Po uzupełnieniu zapasów i małym jedzonku, ruszam na Sieradz, po około 30 minutach jestem w miejscowości Dobra, wokół pełno ciemnych chmur, jednak jeszcze nie pada, ruszam w dalszą drogę, mam nadzieje przed 10:15 dojechać w okolice zapory Jeziersko. Nie przejechałem zbyt wiele, kierunek wiatru się zmienił, już nie dmucha w twarz, jednak zaczyna kropić oraz grzmi, robi się mało ciekawie.
Kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Dobrej © toadi

Nie mam map tego rejonu, przed sobą widzę że pada, nie mam ochoty moknąć, nie ma się też gdzie schować, więc skręcam w lewo i zaczynam uciekać przed nawałnicą, liczę że dojadę do jakiegoś przystanku czy też innego schronienia. Po około 16 km, zaczyna intensywnie padać, jednak w miejscowości Smulsko zatrzymuje się przy remizie OSP i tam postanawiam przeczekać pod dachem. Czekając za przejściem burzy mijają wlokące się w nieskończoność cenne minuty, w końcu dochodzi 12, ale nadal pada, już nie tak intensywnie, ale nieco za mocno :(, jednak widać że chmury się rozchodzą i zaczynam mieć nadzieję że za kilka minut będę mógł ruszyć. Około 12:30 w końcu pomimo że nadal pada, a właściwie tylko kropi rusza, jadę dość wolno bo koła zabierają dużo wody z drogi.
Drogowskaz wskazuje że jadę na Uniejów, drogą nr 72. Pięknie, tylko dlaczego aż tak bardzo oddaliłem się od celu. Z przeciwka nadjeżdża ciężarówka wyprzedzając na trzeciego dwa samochody osobowe, unoszę rękę do góry, w odpowiedzi facet miga światłami i trąbi, nie odpuszcza, będąc na straconej pozycji uciekam na pobocze do rowu, nie zamierzałem sprawdzać czy kierowca ciężarówki odpuści wyprzedzanie, nie miał bym bowiem żadnych szans w konfrontacji z masą pojazdu. Chwilę po 13 jestem na moście w Uniejowie. Teraz pozostaje tylko odszukać niebieski szlak NSR i na zaporę.
Uniejów-kościół Wniebowzięcia NMP z XIVw © toadi

Uniejów © toadi

Odszukanie szlaku okazuje się jednak nie tak łatwe, więc postanawiam jechać wałami przeciwpowodziowym w końcu przecież doprowadzą mnie do Zapory. Pierwsze podejście kończy się dotarciem dotarciem do chaszczy i zarośli, muszę nieco wrócić i bardziej oddalić od Warty. Kolejne kilometry to jazda wzdłuż wałów, pomimo że ścieżka wydaje się twarda i dość dobra, jednak jedzie się ciężko, tempo około 22km/h i tętno powyżej 150. Jednak najgorsze jest to że nie widać oznakowań NSR.
Oznakowanie na wałach przeciwpowodziowych za Uniejewem w kierunku na zaporę © toadi

Ścieżka wije się raz w lewo raz w prawo, chwilami zbliża do Warty, aby już po kilkudziesięciu metrach oddalić, podziwiam rozległe łąki, pojedyncze zabudowania, generalnie całkowita pustka, ani żywej duszy. Po niecałej godzinie dostrzegam oznakowanie NSR, a po kolejnym kwadransie który dość szybko upływa, dostrzegam zaporę, jestem na miejscu.
Warta © toadi


Wreszcie dotarłem do zapory :) © toadi

Tablica informacyjna na zaporze w Jeziersku © toadi

http://youtu.be/Z9GN9vVipIk
Jazy zapory w Jeziersku © toadi

Zapora w Jeziersku - Dźwig nad jazami © toadi

Zalew Jeziersko © toadi

Zalew Jeziersko © toadi

Zalew Jeziersko © toadi


Kilka fotek i chwil na samej zaporze, jednak jest dość późno, minęła 14, mam około 4 godzin straty w stosunku do pierwotnego planu, jednak poświęcam kilka minut na podziwianie rozległego zalewu, którego końca nie widać, na lewym i prawym brzegu rosną drzewa, widać wieże kościołów, jednak na wprost jest tylko woda. Świeci pięknie słoneczko, jest wręcz błogo, chciało by się zostać dłużej i wygrzewać w promieniach słońca, jednak nie mam na to czasu. Ruszam więc w drogę powrotną, chętnie pojechał bym drugim brzegiem, jednak brak czasu i mapy oraz przebłyski rozsądku każą wracać tą samą trasą którą przyjechałem z Uniejewa.
Jeszcze ostatnie spojrzenie na zaporę i ruszam w drogę powrotną do Poznania © toadi

Pomimo że jadę ścieżką którą pokonywałem kilka minut wcześniej jazda w przeciwnym kierunku nie jest nużąca, w końcu docieram do miejsca w którym dostrzegłem w dniu dzisiejszym pierwsze oznaczenie NSR. tym razem poniżej rowera odwrócona litera "F" ze strzałką na górnym ramieniu, co u licha, jaja sobie ktoś robi czy co ? Na następnym odcinku brak jakichkolwiek drzew poza trawami i krzakami odkryty teren, jakaś zarośnięta ścieżka odchodzi w lewo, gdzieś w pobliskie zarośla, po kolejnych kilkuset metrach znacznie szersza ścieżka biegnie w lewo do jakiejś chaty, nie skręcam lecę prosto wzdłuż wału, jednak w pewnym momencie dostrzegam na narożniku budynku oznaczenie ścieżki, no tak, muszę nieco wrócić i wjechać na biegnącą w lewo ścieżkę, która oddala się od Warty.
NSR fragmentami pomimo że biegnie wałami przeciwpowodziowymi jest bardzo przyjazny dla rowerów © toadi

Ciekawa twórczość na NSR © toadi

Rozlewiska przy NSR © toadi

Woda, wszędzie woda, za plecami Warta, a z drugiej strony wałów jakieś jeziorko © toadi

Przydrożna kapliczka © toadi

Po kolejnych kilkuset metrach zaczyna się asfaltowa droga, strasznie dziurawa, jednak mimo to prędkość wzrasta powyżej 28km/h, jedzie mnie się wyraźnie lepiej i spokojniej. Mijam kolejne wioski i bez problemu kierując się oznaczeniem NSR docieram ponownie do Uniejewa. Woda na wyczerpaniu, więc robię zakupy, spędzam kilka dłuższych chwil w pobliżu fontanny z gorącą wodą, posilam się, uzupełniam bukłak, jakieś fotki i czas ruszać w drogę na Koło, pozostaje jeszcze odszukanie szlaku.
Zamek w Uniejowie © toadi

Zamek w Uniejowie z mostu © toadi

Most łączący miasto z zamkiem © toadi

Gorące źródła na brzegu Warty © toadi

Źródło termalne na rynku w Uniejowie © toadi


Tablice informacyjne zarówno ta na rynku w mieście jak i przed Termami nad Wartą w okolicach zamku wskazują że NSR biegnie między Zamkiem a Wartą, więc udaję się w tym kierunku, oznaczeń brak jednak ścieżka jest całkiem fajna więc i chce się nią jechać, tylko około 100 metrów jakiś geniusz wysypał warstwę drobnych kamyków, w których zapadają się koła i jedzie się gorzej niż w głębokim piasku. W pewnym momencie ścieżka zaczyna szerokim łukiem skręcać w lewo i oddala się od Warty, zapala się jakaś lampka kontrolna, szukam czegokolwiek co mnie przybliży do rzeki, jest, kawałek czymś co trudno nazwać ścieżką, zapewne wydeptane przez wędkarzy. Docieram do koryta rzeki, jednak to ślepy zaułek, nie ma możliwości jechać dalej, jakiegokolwiek szlaku czy ścieżki brak, wracam. Zataczam duże koło wokół parku zamkowego i ląduję ponownie na dziedzińcu zamku. Super, szkoda tylko że jestem w punkcie wyjścia, a 30 minut przeleciało. Stoję ponownie przed tablicą, gapię się na nią i ... dupa. Na mapie pokazującej miasto i jego atrakcje NSR wyraźnie zaznaczono na prawo od zamku, na drugiej mapie, mapie okolic, szlak jest tak wyrysowany że nie widać jednoznacznie z której strony przebiega. Wiem że z prawej nie mam co szukać, już tam byłem więc jadę na lewo od zamku, jakimś nasypem, po chwili okazuje się że jest to właściwa ścieżka, jest oznakowanie. Po około kilometrze lub nieco później kończy się las i zaczyna otwarta przestrzeń z rzadka porośnięta drzewami, znacznie liczniej występują tu pasące się na łąkach krowy niż drzewa przy NSR. Wiatr z każdą chwilą staje się coraz mniej przyjemny, wyraźnie utrudnia jazdę, druga ścieżka biegnie dołem nasypu, postanawiam tam zjechać i schronić się za wałem przeciwpowodziowym. Jednak ścieżka szybko się kończy, a jazda łąką nie dość że wyhamowuje mnie do około 17km/h to w dodatku co chwila muszę zsiadać z rowera aby przenieść go nad elektrycznym pastuchem, których w okolicy jest cała masa, każde poletko, każda łączka jest ogrodzona drutem na niewysokich drewnianych słupkach. Organoleptycznie przekonuje się że napięcia w drucie nie ma, jednak lepiej wrócić na nasyp i dalej jechać pod wiatr nasypem niż męczyć się dołem gdzie odcinki ścieżek kończą się na łąkach i gdzie muszę przeskakiwać nad ogrodzeniami.
Za Uniejewem spotykam gromadkę odpoczywających rowerzystów © toadi

Wałami na odkrytym terenie i przy dość silnym wietrze jechało się ciężko © toadi

Przeprawa promowa w brzezinach, dziś było ich więcej :) © toadi

Warta w okolicach przeprawy promowej w Brzezinach © toadi

Jeszcze przed przeprawą promową w Brzezinach, grupka rowerzystów rozłożyła się pod drzewem i odpoczywa, po śladach na piasku widać że musieli jechać z przeciwka, kilka cześć i zapytań skąd/dokąd i jadę dalej. Zatrzymuję się na przeprawie promowej do Brzezin, gdzie przeprawia się jakiś ciągnik z pługiem, robię fotkę i ruszam w trasę.
Warta © toadi

Warta jest piękna © toadi

NSR © toadi

Rozległe płaskie tereny w niecce Warty © toadi

NSR © toadi

Po 14 km od Uniejewa kolejna przeprawa promowa, Wilamówka - Kozubów, muszę chwilę poczekać, gdyż przeprawa jest co 15 minut, a dopiero co skończyła się poprzednia, czas wykorzystuje na wciągnięcie banana i batonika. W końcu prom rusza, ustawia się pod kontem do nurtu rzeki i nurt rzeki przepycha prom na drugi brzeg. Po kilkuset metrach i lekkim podjeździe zaczynają się ponownie drogi asfaltowe. Szlak wije się przez małe senne wioski, na drogach pusto, prawie zero ruchu, jedzie się przyjemnie i znacznie szybciej niż wałami. Przed oczami przelatują kolejno Wilamów , Brzozków, Lekaszyn, Chruścin i docieram do Chełmna. Od kilku kilometrów jest problem z odnajdywaniem oznaczeń NSR, nie dlatego że ich niema, ale przez wszechobecną ulotkę "Sprzedam Kury", która jest nalepiona na każdym drzewie, słupie przystanku itd., czasami spod "Kur" widać fragment oznakowania szlaku, innym razem przejeżdżam przez całą wioskę i nie mogę doszukać się żadnego oznakowania, no cóż, reklama dźwignią handlu. Problem potęguje również fakt, że w większości przypadków na skrzyżowaniach we wioskach brak drogowskazów, często muszę jechać na wyczucie, czasami w efekcie mniejszy lub krótszy fragment muszę wracać, ale. Jestem już pod Chełmnem nad Nerem, z oddali widać wieżę kościoła górującą ze wzgórza, wiadukt nad autostradą, mostek nad niewielką rzeczką, zapewne to Ner, i ... około 20-30 metrów podjazdu o nachyleniu 7% po płytach sześciobocznych betonowych płytach, strasznie nierównych, każda wykrzywiona w innym kierunku, fakt że podjazd jest męczący, zwieńczony wjechaniem na trasę 473.
Chełmno nad Nerem © toadi

Warta w okolicach Rzuchowa © toadi

Samo Chełmno nad Nerem jest niewielkie, jednak rozwidlenie jest słabo oznakowane, jedynie dobrze oznakowano kierunek na Koło, oznakowanie szlaku jedno w okolicach kościoła, ale na samej krzyżówce brak, no może nie do końca brak, jest dla jadących w przeciwnym kierunku, jednak ciężko wywnioskować z którego. Chwilę poświęcam na odszukanie właściwego zjazdu, w końcu dostrzegam w oddali kierunkowskaz na Rzuchów. W samym Rzuchowie kolejne skrzyżowanie, tym razem na sporej wierzbie jest oznakowanie szlaku, jednak pozostał tylko rower, a strzałka odpadła wraz z korą. Mam kolejny dylemat, w prawo, raczej nie bo wjadę na trasę 473, w lewo droga prowadzi blisko wałów, ale po przejechaniu około km nie widzę żadnych oznaczeń, zawracam wybieram wariant na wprost, jest jakieś oznaczenie, jednak zamiast niebieskiego jest to czerwony szlak. Nieco wk... wracam na skrzyżowanie, zero kierunkowskazów, oznakowanie szlaku w stanie agonalnym, jednak jakaś kobita się nawinęła, zapytałem którędy na Majdany i już byłem na właściwej drodze, mijam Majdany, Budy Przybyłowskie w których pomimo wszechobecnej reklamy kur, w porę dostrzegam oznakowanie szlaku i skręt w prawo, za którym kończy się asfalt a zaczyna piach, na kolejnym skrzyżowaniu, jednak brak oznaczeń, odcinek na wprost wiedzie do lasu pomiędzy polami, nie ma jednak żadnych drzew więc sprawdzam czy znajdę oznakowanie na ścieżce biegnącej w lewo, krótki zjazd i na kolejnych mijanych drzewach ani śladu oznakowania NSR, wracam, podjazd w głębokim piasku mając już sporo km w nogach daje mocno w kość.
Na trasie w okolicach Budy Przybyłowskiej © toadi

Wrzosy, czy to już koniec lata ? © toadi

Wrzosy © toadi

Jadę w kierunku lasu, liczę że na skraju lasu odnajdę oznakowanie szlaku wraz z pierwszymi drzewami, jednak zawiodłem się, oznakowanie było jakieś 200 metrów wgłąb, ale za to od razu na w ilości 3 sztuki na kilku pobliskich drzewach. Dalsza część ścieżki oddale się nieco od Warty i prowadzi do Koła przez Przybyłów i Grzegorzew, w końcu jednak docieram do Koła, przez jakiś czas jadę za traktorem z przyczepą, jest całkiem przyjemnie :) W Kole robię dłuższy postój w okolicach ruin zamku, jednak Zamek jest z drugiej strony rzeki :(
Koło - Zamek © toadi

Ruiny zamku w Kole © toadi

Warta w okolicach Koła © toadi

Ruszam wałami na Konin, z początku jedzie się dość przyjemnie, w okolicach miejscowości Dzierżawy, Wały stykają się z drogą, ze względu na brak oznakowania szlaku zjeżdżam na drogę, po około 2 km nie dostrzegając żadnego oznakowania szlaku NSR, wiem że należało jechać nadal wałami, nie mam jednak ochoty zawracać, skręcam na jakąś ścieżkę prowadzącą na południe, ścieżka jednak kończy się polem, muszę kawałek prowadzić, nie da się jechać po świeżo zaoranej ziemi, na końcu pola spotkała mnie niespodzianka w postaci rowu z wodą, poszukałem dogodnego miejsca i przeskoczyłem rów, rower tak ustawiłem aby nie obalił się do wody a jednocześnie dało się go wyciągnąć jak już będę z drugiej strony. Jeszcze kawałek polami i ponownie jestem na wale przeciwpowodziowym. Jakość nawierzchni zostawia wiele do życzenia, dużo piasku, darni zgarniętej z podnóża wału, jakiejś nazwożonej ziemi, oraz koleiny po ciężkim sprzęcie jedzie się trudno i wolno.
Remont wałów przeciwpowodziowych między Kołem a Koninem niósł ze sobą różne utrudnienia, to jedno z nich, tak wyglądała nawierzchnia po której przyszło jechać rowerem © toadi

Co jakiś czas na lub w pobliżu wału stoi ciężki sprzęt budowlany, Po kilku km męczenia się po remontowanym wale, przed miejscowością Ochla jestem zmuszony opuścić szlak, dalsza jazda jest niemożliwa, wszystko rozkopane, W Ochli przez moment jadę szlakiem który również nie prowadzi w tym miejscu wałami, na wylocie z wioski szlak kieruje ponownie na wał, podejmuję próbę wjechania, jednak ustawiono znak informujący o pracach remontowych oraz zakazie ruchu. Ścieżka na wale w stanie, który nie zachęca do jazdy. Z Ochli kieruje się na Kramsko, szlakiem pielgrzymkowym z Koła do Lichenia, by w Kuźnicy odbić na Biechowy i tamtejszą przeprawę promową. Na przeprawie promowej kolejna niespodzianka, przeprawa promowa nieczynna, w tym momencie nie mam wyboru, muszę jechać do Konina nie tak jak prowadzi NSR, tylko poszukać alternatywnej drogi. Do Konina docieram przez Święte, Żrekie i w Patrzykowie drogą 266 do centrum Konina.
W okolicach Ochli za Kołem © toadi

Jest już po 19, stanowczo za późno aby dalszą część jechać do Poznania przez Śrem jak prowadzi NSR, więc mam do wyboru albo mając prawie 200 km na liczniku wracać do Poznania pociągiem, lub dobrą stówkę przejechać rowerem. Kieruje się na trasę 92, w Golinie skręcam na południe aby dotrzeć do Środy Wlkp. Za Goliną robi się już całkowicie ciemno, jednak jedzie się całkiem przyjemnie i stosunkowo szybko. W Środzie Wlkp. jestem około 23, do domu mam jeszcze nieco ponad 33 km, jednak drogami, które bardzo dobrze znam. Kieruję się na Śródkę, Tulce. W domu jestem o 24:25, mam wszystkiego serdecznie dość, 4 litery bolą, o nogach nie wspomnę, a rano muszę wstać i do roboty.
Gdzieś w okolicach Goliny, chwilę przed zapadnięciem zmroku, to już ostatnie na dziś zdjęcie © toadi

Po wyjeździe zostaje niedosyt, w planach od Konina do Poznania miałem dalsze trzymanie się NSR, jednak zapadający zmrok zmusił mnie do zweryfikowania planów i uproszczenia oraz skrócenia trasy. O ile miałem mapy powiatu Konińskiego, która sięgała do Koła, Poznania i okolic, pozostawała pewna niewielka luka między oboma mapami, to nie miałem żadnych map okolic Uniejewa i trasy miedzy zaporą a Kołem, to się chwilami mściło na trasie, ale nie było aż tak źle. Trasę przejechałem, z małymi problemami, największy problem, i w sumie sporo km dołożone bez potrzeby, spowodowane było ucieczką przed burzą, ale też doszedł zmarnowany czas na przeczekanie deszczu, a w efekcie zabrakło czasu na realizację w 100% planu.
Ilość km w terenie gdzieś pomiędzy 60 a 80 km, trudno oszacować ile tego dokładnie wyszło.

Zdjęcia w Piątek wieczorem dodam.
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
201.00 km 10.00 km teren
06:56 h 28.99 km/h:
Maks. pr.:48.57 km/h
Temperatura:15.3
HR max:170 ( 96%)
HR avg:141 ( 79%)
Podjazdy:618 m
Kalorie: 4650 kcal

Nocne szalone 200 km

Sobota, 4 sierpnia 2012 · dodano: 05.08.2012 | Komentarze 6

Ktoś tam rzucił hasło nocnej eskapady, ktoś inny zaproponował wyjazd nad Bałtyk nawet podał trasę proponowaną, tych ktosiów znamy z imienia i nazwiska :) Jeszcze inne narwane ktosie podchwyciły temat i nocą z piątku na sobotę pojawiło się 7 nieźle porypanych na rondzie Witosa/Obornicka/Lechicka/Lutycka.

(c)Jacek P.

(c)Marcin
Po kilku minutach rozmowy okazuje się że 5 pojedzie na szoskach Jacek, Jarek, Marcin, Marek, Mariusz, ja na czymś pomiędzy góralem a szoską oraz Jacek P. na góralu. Parę fotek na stacji BP i ruszamy na Oborniki. Od początku tempo mocne prędkości oscylują znacznie powyżej 30km/h, dość powiedzieć że w Obornikach byliśmy po 45 minutach (25km)i wykręciliśmy na tym etapie średnią 33km/h. W samych Obornikach zwalniamy, nieco zakrętów skrzyżowań, ludzi pałętających się bez celu, wśród co niektórych wzbudzamy pewne emocje, słychać jakieś okrzyki o tour de … coś tam. Za Obornikami ponownie nabieramy prędkości, jedziemy utrzymując prędkość powyżej 30 km/h, początkowo niewielka mgła, która tu i ówdzie pojawiała się przed Obornikami, jest coraz gęstsza i na coraz większych odcinkach. Na okularach osadzają się kropelki wody, podobnie na naszych światełkach, więc w pierwszej kolejności wszyscy zdejmują okulary, co jakiś czas przecieramy też światła, przez chwile nieco lepiej oświetlają. Czuję na rękach wilgoć, krople wody spływają po twarzy oraz rękach, to ta piekielna mgła się osadza i wszystko zaczyna być wilgotne. Gdzieś za Pałajewkiem łapie mnie pierwszy skurcz, Nieco zostaję z tyłu, przechodzi więc podganiam peleton, kolejny łapie mnie jakieś 4-5 km przed Czarnkowem, ten jest mocniejszy i znacznie bardziej mnie trzyma, już wiem że dalsza jazda nad morze w tym tempie nie ma sensu, gdyż albo będę spowalniał całość nie dając zmian i jadąc wyłącznie na kole, albo wcześniej czy później odpadnę nie mając już sił ani na dalszą jazdę ani na powrót. Przez Czarnków jedzie mnie się całkiem przyjemnie, pomijając grupkę lokalnych miłośników alkoholi wyskokowych, co to po paru głębszych wychodzą na drogę próbując zatrzymać najpierw peleton a następnie mnie. Krótki postój na moście nad Notecią, gdzie ogłaszam decyzję że tylko do Trzcianki jadę z grupą, a następnie wracam z Jackiem do Poznania.
W tym momencie moja średnia to nadal 32km/h, chłopacy powinni mieć nieco wyższą, gdyż był moment kiedy odpadłem od grupy i parę sekund wcześniej dojechali do mostu.

(c) Jacek P
Gdzieś za Czarnkowem mgła ustępuje, spore odcinki są całkiem przyjemne, jednak jadę na końcu peletonu, oszczędzając się. W końcu docieramy do Trzcianki, dochodzi godzina 3 w nocy, w siodełkach od 2 godzin i 50 minut z krótkimi przerwami po 7 i 8 minut. Przy drodze jest czynna stacja benzynowa, więc cały peleton skręca na pierwszy większy postój. Średnia 31,6km/h sporo. Po dłuższym postoju, ponad półgodzinnym większa część rusza na Wałcz, a ja z Jackiem kierujemy się na Poznań, jest 3:30 w nocy. Pierwsze kilometry staram się dawać zmiany co około 5 minut, wydaje się, że będzie dobrze. W Czarnkowie podjazd w kierunku Poznania jednak wykańcza mnie. Do Czarnkowa trzymamy na zmianę z Jackiem prędkość w granicach 32 km/h, jednak w mieście kiedy na jego wylocie w kierunku Poznania zaczyna się dość długi podjazd gdzie na odcinku 3 km różnica wzniesień wynosiła 67m siły ze mnie zeszły. Od tego momentu trzymałem koło za Jackiem, na zmiany nie wychodziłem. Jeszcze przed podjazdem w Czarnkowie nasza średnia była w granicach 31,6km/h czyli tyle samo co w Trzciance.
Za Czarnkowem praktycznie cały czas jedziemy we mgle, około 4:30 rozwidnia się, jednak pomimo iż jest wyraźnie jaśniej, mgła skutecznie ogranicza widoczność. Tak docieramy w okolice Obornik, gdzie łapie mnie kolejny trzeci już dziś skurcz w lewej łydce. Zatrzymujemy się na kilka minut, w tym czasie mnie skurcz nieco przechodzi. Po niecałych 8 km jesteśmy w Obornikach, średnia nadal w granicach 31,1 km, sporo jednak tylko dzięki wytrwałości i determinacji Jacka, który od Czarnkowa do Obornik cały czas robił za konia, a ja starałem się jedynie trzymać na jego kole. Przez Oborniki które dopiero co się budziły z snu, jedziemy spokojnie, jednak od prawie godziny widać że ruch na drodze znacznie się wzmógł, większość samochodów jedzie w przeciwnym kierunku, nad morze. Za Obornikami, nie chcę opóźniać Jacka, więc proponuje jemu aby dalej już jechał sam i nie zważał na mnie, samemu dość mocno zwalniam i już po chwili Jacek na podjeździe staje na pedały i szybko oddala się we mgle.
Zwalniam na samym podjeździe, jednak za podjazdem też nie przyśpieszam przez około 15 minut jadę z prędkością około 20-24km/h muszę nieco odpocząć i złapać drugi oddech. Gdy zaczynam odczuwać że jest już lepiej powoli przyśpieszam i dalszą część trasy pokonuję z prędkością około 28-30km/h. W końcu docieram do punktu z którego ruszaliśmy, jest jeszcze wcześnie, przeliczam kilometry i wychodzi mnie, że jak pojadę od razu do domu, będę miał nieco ponad 183km, więc postanawiam gdzieś te brakujące 17 km zrobić, Przez chwile jadę W. Witosa, następnie kieruję się na Wojska Polskiego a dalej Golęcińską, jednak przeoczyłem zjazd na Rusałkę. Dłuższą chwilę stoję i zastawiam się gdzie ja u licha jestem. Jadę pewien odcinek Koszalińską, aż do Biskupińskiej, w którą z pewną niepewnością skręcam. Po kilku chwilach jestem w znanym mnie miejscu, uff. Skręcam w lewo i znanymi dobrze ścieżkami kieruję się do Rusałki, mimo że gruntówki, to twarde i jedzie się dobrze, a później przez Sołacz, i Garbary do Rataj. Jednak pech chce, że zabraknie mnie jeszcze odrobina do 200km, więc jeszcze zahaczam o Maltę i do domciu ląduję mając 201km :), jest 7:15 koniec na dziś, jeszcze tylko kąpiel jedzonko i spać, spać, spać.
Nie wyszło jak sądziłem, odpadłem wcześniej niż bym przypuszczał, może to przez całotygodniowe siedzenie po nocy i znaczny deficyt snu, dzień wcześniej kładłem się grubo po 2 w nocy, a bezpośrednio przed wyjazdem miałem nadzieję przespać się po pracy ze 2 lub 3 godziny, jednak skończyło się tylko na planach. A może po prostu byłem dziś za słaby na takie tempo. Tak czy inaczej mimo że nie dotarłem do celu, uważam że warto było, zawsze będą jakieś wspomnienia, a i zmiany w peletonie też dałem :)

Dzięki za wypad, dzięki za świetny pomysł i dzięki Jacek że pociągnąłeś z Czarnkowa do Obornik :) Sorry że tak szybko odpadłem, jednak powrót wydawał się rozsądniejszy od zarzynania siebie i spowalniana Waszej dalszej jazdy :(
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
320.42 km 0.00 km teren
12:04 h 26.55 km/h:
Maks. pr.:52.57 km/h
Temperatura:17.6
HR max:175 ( 98%)
HR avg:138 ( 77%)
Podjazdy:1175 m
Kalorie: 7446 kcal

Poznań-Kołobrzeg A.D.2012

Sobota, 21 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 4

Sobotni poranek 21/07 pobudka o 4:00 zaledwie po niespełna 2 godzinach snu, 50 minut później wsiadam na rower i ruszam do Krzysztofa, na termometrze zaledwie 10 stopni. 9 km które mnie dzieli jadę bardzo szybko i już o 5:05 jestem na Jego osiedlu, 15 minut jazdy, nie schodziłem poniżej 35km/h tętno było bardzo wysokie, jednak przynajmniej byłem prawie o czasie, lecz na niewielkim zgonie. Kiedy już jestem prawie na miejscu, ktoś dzwoni, jednak dzwoniącego telefonu nie odbieram, bo o tej godzinie może dzwonić tylko Krzysztof, a ja za minutę jestem u niego. Chwilę szukam jak zwykle klatki schodowej, w której mieszka, aby wkrótce potem dowiedzieć się, iż zaraz schodzi. Ta chwila trwa na tyle długo że ruszamy po 5:30 :(.
Poprzednio gdy jechaliśmy do Kołobrzegu, start był również opóźniony. Temperatura zaledwie 11 stopni, o 1 stopień więcej niż 40 minut wcześniej, wiatr niewyczuwalny, zanosi się na pogodny dzień. Przez kilka minut przebijamy się osiedlami w kierunku trasy wylotowej na Oborniki. Po godzinie jesteśmy w Obornikach, nie zatrzymując się, szybko wyjeżdżamy z miasta, parę kilometrów za Obornikami pierwszy krótki postój na siusiu, banana i zdjęcie kurtki. Ruszamy w dalszą drogę po 9 minutach. Dość szybko mijamy większe i mniejsze wioski, aby zatrzymać się na nieco dłużej w Połajewku - Krzysztof ma jakieś problemy gastryczne. Mija nieubłaganie czas, po ponad 16 minutach ruszamy w końcu w dalszą drogę, do Czarnkowo już niedaleko. Po około 30 minutach nieco wolniejszej jazdy niż miało to miejsce przez ostatnią godzinę, jesteśmy w Czarnkowie.
W przeciwieństwie do wyjazdu z przed 3 lat, tym razem nie szukamy sklepów i jedzenia, zatrzymujemy się dopiero na moście nad Notecią, zaraz za granicami miasta. Chwila przerwy na zdjęcia, banan i już czas nagli, aby w dalszą drogę ruszać.
Noteć pod Czarnkowem © toadi

Za Czarnkowem w drodze do Trzcianki, zaczynamy odczuwać, że jedziemy jednak pod wiatr, z początku wiatr jest słaby, jednak z każdą godziną powoli się wzmaga, lub tracę siły i coraz bardziej zaczynam odczuwać jego oddziaływanie. Faktem jest jednak że przed 7 nie było widać po drzewach i zaroślach aby wiał, a określenie kierunku był nie możliwe, zaś od kilku minut wiemy już skąd dmucha, a i po zaroślach i drzewach widać jego obecność :(
Most na Noteci (Czarnków) © toadi

Ostatnie spojrzenie za siebie zanim ruszymy na Trzciankę © toadi

północna strona Noteci, za mostem © toadi

No moście © toadi

Około 11 km przed Trzcianką dostaję pierwszą zmianę od Krzysztofa, całkiem przyjemnie się jedzie za drugą osobą, tętno spada z około 150 do 130-140 wyraźnie lżej się jedzie. Miasto mijamy dość szybko, zasobów nie ma potrzeby uzupełniać więc nie zatrzymujemy się, jednak zaraz za miastem krótki postój na brzegu jeziora aby chwilę odpocząć i coś zjeść. Dochodzi trzecia godzina jazdy, nie licząc przerw, więc pora na małe jedzonko. Jeszcze przed wyjazdem założyłem, że co mniej więcej godzinę (około 30 km) będę robił krótki 5-10 minutowy postój, aby w spokoju się posilić.
Po niespełna 10 minutach ruszamy w dalszą drogę, kolejny punkt docelowy to Wałcz. Docieramy do granicy województwa wielkopolskiego, zanim wjedziemy na teren zachodniopomorskiego, zatrzymujemy się aby uwiecznić tę chwilę na fotkach.
granica województw © toadi

spojrzenie za siebie, wielkopolska wita © toadi

Na jednym z podjazdów Krzysztof mocniej naciska i wychodzi ponownie na prowadzenie, jedzie przodem około 10-11km, a ja ponownie oszczędzam siły jadąc za nim. Gdzieś niefortunnie oparłem rower i czujnik prędkości nieco się odchyla, nie spostrzegłem tego od razu, jakiś czas jadę i wpatruję się w wariujący licznik, który pokazuje jakieś rozpaczliwie niskie prędkości, z zerową włącznie. Po około 4-5 km postanawiam się na chwilę zatrzymać aby poprawić położenie czujnika. Doganiam Krzysztofa i ponownie jadę za nim, jednak widzę że zaczyna zwalniać, a w dodatku wykonuje dość ryzykowny manewr, wyjeżdżając w kierunku wyprzedzającego nas samochodu, odbił dobry metr do osi jezdni, więc wkrótce daję Jemu zmianę.

Przed Wałczem jest pasmo kilku podjazdów i zjazdów, ale generalnie jedzie się głównie pod górkę wbijając na ponad 70 metrów wyżej, niż jest to przed pierwszym z podjazdów. Tu praktycznie każdy z nas jedzie indywidualnie, każdy na własny sposób, ja staram się wykorzystać zjazdy, po to aby rozpędzić się niewielkim kosztem i kolejny podjazd pokonać mniejszym wysiłkiem, wytracając powoli prędkość na podjeździe.
Kilka kilometrów przed Wałczem © toadi

Krzysztof ma całkiem odmienną taktykę, stara się odpoczywać na zjazdach, a później mozolnie walczy na podjazdach. w tym czasie parę razy zatrzymuję się na szczytach lokalnych górek. Przed Wałczem kolejny raz po krótkim pościgu doganiam Go i wyprzedzam, chwilę jadę przed nim, mijamy linię pierwszych zabudowań Wałcza, w tym słyszę za sobą hałas i soczyste "kur...". Obracam się i spostrzegam Krzyśka w rowie. Nie wiem jeszcze co się wydarzyło. Podprowadzam poboczem rower do Krzysztofa i dowiaduję się, że na dobrą sprawę również i On nie wie co się wydarzyło, iż znalazł się w rowie, stwierdza że kolejny raz go "zamuliło" i stracił na chwilę kontrolę nad rowerem i tym co się wokół niego dzieje. Na Jego szczęście lądowanie w rowie okazało się dość miękkie. W rowie na poboczu mija kilka długich minut, postanawiamy że musimy się zatrzymać na dłużej i coś zjeść. Decyzja jest prosta, musimy dojechać do centrum i poszukać albo sklepu albo kawiarni. Krzysztof wybiera wariant z kawiarnią, zamierza również kontynuować dalszą jazdę na Kołobrzeg, jednak chce koniecznie coś zjeść i wypić kawę aby Go odmuliło. Około 2 km pokonujemy w bardzo wolnym tempie, spokojnie docieramy do tej samej kawiarenki na rogu, w której jedliśmy poprzedniego razu jadąc do Kołobrzegu w czerwcu 2009.
Wypijam kawę i zjadam naleśniki, podobnie Krzysztof, zjada jakieś ciacha, dwie kawki i po 40 minutach jesteśmy gotowi ruszać w dalszą drogę nad morze.
Wałcz © toadi

Jeszcze krótki postój przy banku, parę złoty muszę wyjąć ze skarbonki aby mieć gotówkę na dalszą drogę. Za sobą mamy 117km, przed nami jeszcze około 140km.
Powoli jedziemy przez miasto kierując się zgodnie z oznakowaniem najpierw na Szczecin, a później na Kołobrzeg, na wyjeździe z miasta, nieco mnie zarzuciło na torach, które pod mało ciekawym kątem przecinały drogę, wada wąskich oponek, ale obyło się bez wywrotki, nawet podpórki nie zaliczyłem. Parę kilometrów za miastem zjeżdżamy do lasu w wiadomym celu. Na odcinku drogowym, który jest bardzo szeroki (dawny pas drogowy lotniska), na poboczach sporo straganików z miodem, grzybami itp. Nie zatrzymujemy się jednak, jedziemy przed siebie, miód i grzyby nam są nie potrzebne. W połowie długości "lotniska" zjeżdżam na lewo, robiąc miejsce na zmianę Krzysztofowi, nie zajarzył jednak o co chodzi :), przez kolejne 7 minut jadę na kolę (trzecia zmiana i ostatnia), jednak prędkość dość mocno spada do 25km/h i niżej, więc szybko ponownie wychodzę na zmianę.
Na 140 km, jeszcze przed Czaplinkiem kolejny postój, ponownie zatrzymujemy się na małe co nie co, i odpoczynek. Od wyjazdu z Wałcza, na odkrytych odcinkach dość mocno dokucza nam wiatr, więc i siły szybko się kurczą. Jesteśmy niecałe 11 km przed Czaplinkiem i 111 km od Kołobrzegu. Czas szybko mija, prawie 30 minut postoju powoduje, że robi mnie się dość chłodno, rozgrzane ciałko szybko studzi wiatr, 18 stopni Celsjusza nie powala, słonko dziś nie rozpieszcza, jednak dla samej jazdy to korzystne. Ruszamy w dalszą drogę i już po chwili jesteśmy 6 km przed Czaplinkiem, ponownie zatrzymujemy się, aby udokumentować wiekopomną chwilę kiedy do Kołobrzegu pozostało nam tylko, albo aż 100km.
Jeszcze 100 km do Kołobrzegu © toadi

Zadowolony z półmetka wyprawy :) © toadi

Ruszamy, do Czaplinka zostało 6 km, do kolejnego większego postoju, który był zaplanowany pozostało 11 km. Czaplinek mijamy bez zatrzymywania się. Na podjeździe za miasteczkiem Krzysztof zostaje, zwalniam i chwilę czekam, żeby ponownie siadł mnie na koło, powoli przyśpieszam, na liczniku 18-19 km/h, jednak kiedy się obracam okazuje się, że Krzysiek nie utrzymał koła, ponownie zwalniam, jedziemy z prędkością 16-18km/h do Starego Drawska pozostało około 5km. W końcu jesteśmy przy ruinach Zamku Drahim. Szukamy knajpy.
Chwilę siedzę z Krzysztofem, krótka rozmowa, propozycja aby sprawdził na GPS gdzie ma najbliższy dworzec PKP, jednak pomimo że za nami zaledwie 160 km, minęła 14:00 i prawie 100 km do Kołobrzegu plus 45 do Koszalina, chce jechać dalej. Dalsza podróż w tempie jakie było na ostatnich kilometrach plus prawdopodobne liczne postoje nie dają szans na dojechanie w sensownym czasie do Kołobrzegu i zdążenie na pociąg z Koszalina, zaś czekanie za rannym pociągiem nie wygląda już tak różowo. Jednak Krzysztof jest zdeterminowany do tego aby dojechać do Kołobrzegu mimo wszystko, wyklucza możliwość odpuszczenia i powrotu pociągiem, w wyniku różnicy zdań, postanawiam zostawić go w restauracji a samemu ruszyć na Kołobrzeg. Nie zamawiałem jedzenia, nie czułem takiej potrzeby aby chwilę po 14 jeść, ostatnie kilometry były w spokojnym dość tempie, a w dodatku na postojach sporo zjadłem więc ruszam w drogę. Jest 14:10.
10 km dalej, za Kluczewem, na skraju lasów ciągnących się pod Połczyna Zdrój jestem zmuszony zatrzymać się i iść w krzaczki :). Jadąc najpiękniejszym odcinkiem trasy do Kołobrzegu staram się trzymać prędkość powyżej 30km/h i jednocześnie rozglądam się na boki podziwiając okoliczne widoki, wzniesienia, lasy, jeziora. Ten najpiękniejszy z całej trasy odcinek bardzo szybko mija i już jestem w Połczynie. Poprzednio w 2009 zatrzymywaliśmy się w centrum aby coś zjeść, tym razem miasto jest tylko jednym z wielu mijanych dziś miejsc. Górka za miastem, 30 metrowy podjazd kosztuje mnie sporo sił, odczuwam wyraźnie że się kurczą i niewiele ich już pozostało w rezerwie.
Na 190 km skręcam w leśną ścieżkę i robię krótką przerwę na jedzonko zanim zaczynę walkę z kolejnym ponad 30 metrowym podjazdem. Po zdobyciu podjazdu, kolejne 25 km to głównie zjazd w dół, co prawda jest tu kilka krótkich podjazdów, jednak dzięki korzystnemu nachyleniu terenu udaje się mnie trzymać prędkość w granicach 33km/h. W końcu docieram do Białogardu, miasto ciągnie się w nieskończoność, mijają minuty, w końcu znajduję się u wylotu miasta. Jednak kolejne 34 km czeka mnie walka z silnym wiatrem, który do samego Kołobrzegu będzie dmuchał prosto w twarz i starał się uprzykrzyć końcówkę trasy. U wylotu miasta robię kolejny postój, ostatni już przed Kołobrzegiem.
Wiem co mnie czeka przez najbliższe 70-90 minut, pamiętam prognozę z meteo o kierunku i sile wiatru na dziś, więc tym razem zjadam więcej niż na poprzednich postojach, wypijam większość wody jaką mam jeszcze ze sobą, zostawiając około szklanki w bidonie na ostatnie 34 km, bukłak jest już pusty. Czas ruszać w kierunku morza na ostatni etap.
Z początku, walka z wiatrem jakoś mnie idzie, jednak powoli tracę siły i coraz mniej mam chęci na walę z wiatrem. Na skrzyżowaniu przed Karlinem, decyduję się na jazdę przez miasteczko, aby chociaż na krótko schować się przed wiatrem wśród zabudowań. Jednak miast szybko się kończy i zaczynają się dalsze zmagania z wiatrem, z każdą minutą zaczynam odczuwać coraz wyraźniej zmęczenie, powoli zwalniam, nawet już nie próbuję utrzymywać prędkości 30 km/h zadowalam się 28, aby stopniowo zwolnić do 26. Na podjazdach prędkość spada jeszcze bardziej, nie trzymam nawet 20km/h ostatnie 10 km przed Kołobrzegiem walcząc z silnym wiatrem kulam się zaledwie 22-25 km/h, jednak mam spory zapas czasu, który wypracowałem na odcinku Stare Drawsko - Białogard, więc się specjalnie tym nie przejmuję.
W końcu z dala widzę już miasto, cel już blisko, z niecierpliwością wypatruję tablicy z napisem KOŁOBRZEG, w końcu jest. Jestem prawie u celu, został jeszcze tylko kawałek do dworca i molo jeszcze tylko 10 minut i KONIEC.
Prawie u celu © toadi

Tablica informująca o lokalnych atrakcjach © toadi

Tradycyjnie już, można by rzec, zatrzymuje się przed tablicą określającą granice miasta, jest 17:34, mam godzinę do pociągu. Jestem szczęśliwy że dojechałem do celu, co prawda został jeszcze kawałek do dworca PKP i plaży, jednak to już nawet gdybym miał się czołgać było na wyciągnięcie ręki. Cieszę się w duszy że to już kres dzisiejszych zmagań, pomimo zmęczenia, pragnienia i silnego głodu jestem szczęśliwy, zadowolony, wszystko ze mnie schodzi.
Po wjechaniu do miasta, szybko docieram w rejon dworca, od kilku minut, może nawet więcej niż kilku minut mocno mnie ssie, jestem głodny, strasznie głodny, w gębie od prawie godziny nie gościła nawet kropla wody, za dworcem w okolicach plaży zatrzymuje się aby w końcu zaspokoić głód i pragnienie. Zamawiam na początek żurek, pierogi i herbatę. Jednak zanim skończyłem jeść domówiłem sobie naleśniki oraz schabowy z pyrami. O ten schabowy było jednak za dużo, ale to miało okazać się dopiero za chwilę, naleśniki z jakąś polewą i owocami szybko zniknęły z talerza, gdy dobrnąłem do połowy schabowego wyraźnie czułem się przejedzony, wynalazłszy jednak nie wiadomo skąd, jakieś rezerwy miejsca w żołądku i dokończyłem schabowego oraz pyry. Miałem chęć jeszcze na lody, jednak tylko chęć, miejsce na nie już by się nie znalazło.
Była prawie 18:30, albo szybko na dworzec i powrót do Poznania, albo na plaże której jeszcze nie widziałem, decyzja musiała zapaść szybko, gdyż do odjazdu pociągu było już niewiele czasu, a jeszcze bilet musiałem kupić, albo kierunek plaża i powrót z Koszalina do Poznania, jednakże ten drugi wariant miał pewien mankament, mankament w postaci dodatkowych 45 km do pokonania. Chęć spędzenia chociaż chwili nad brzegiem morza zwyciężyła, idę na plaże w pobliże molo, robię parę fotek, spędzam krótką chwilę wdychając nadmorskie powietrze z jodem, jednak silny i dość chłodny wiatr skutecznie zniechęca mnie do dłuższego pobytu na plaży. Zresztą na plaży pustki, za to tłumy ludzi na nadmorskim deptaku wśród bud jarmarcznych, sklepików, lodziarni, knajp itd. Przez ponad godzinę kręcę się rowerkiem po Kołobrzegu w strefie nadmorskiej, gdy dochodzi 20 w jednym ze sklepów kupuję butelkę wody, przelewam do bukłaka i powoli kieruję się w kierunku ronda, ronda przez które wjechałem do Kołobrzegu ponad 2 godziny temu.
Molo w Kołobrzegu © toadi

Morze pod Kołobrzegiem przywitało wiatrem, słońcem ale i chłodem © toadi

Plaża w Kołobrzegu © toadi

Morze © toadi

Rower na zasłużonym odpoczynku - plażuje © toadi

Zmęczony, najedzony, zadowolony © toadi

Okoliczna fauna © toadi


Jest 20:15 jadę 11 w kierunku Koszalina, wiatr który towarzyszył mnie w drodze z Białogardu do Kołobrzegu i skutecznie "umilał" podróż, ucichł, trochę szkoda, bo 45 km dmuchał by w plecy, a teraz cisza, listki prawie nie drgną, identycznie jak o poranku.
Staram się trzymać 30km/h, gdzieś w myślach zaświtała mnie idea aby podjechać jeszcze do jeziora Jamno. Kilometry szybko ubywają, słonko za moimi plecami coraz niżej, cień z każdą minutą się wydłuża, gdy minęła 21, słońce jest ledwo nad horyzontem, a wg słupków przydrożnych widać że mam za sobą dopiero 25km, jednak nie jadę nawet godziny. Gdy minęła 21:30 słońca od dobrych kilkunastu minut już nie widać i robi się coraz ciemniej, od prawie godziny dla własnego bezpieczeństwa jadę z zapalonymi światłami. Na drodze nr 11 co jakiś czas niemiła niespodzianka dla rowerzystów, zakaz jazdy rowerami, więc tam gdzie zakaz obowiązuję, jadę chodnikami i/lub ścieżkami rowerowymi o ile takowe są, na jednym z takich odcinków nie dostrzegam na czas dość wysokiego krawężnika i ze znaczną prędkością walę w niego, zablokowany amorek zajęczał, odblokował się a ja o włos nie zaliczam OTB, przez krótki moment jechałem tylko na przednim kole, aż zimny pot na mnie wyszedł, a może to skutek przemęczenia i wieczornego spadku temperatury. Na 35 km zatrzymuję się, robię fotkę aby sprawdzić czy cokolwiek wyjdzie na komórce przy ilości światła jaka jest, jednak wyszedł głównie mrok :(. W myślach nadal mam podjechanie do j. Jamno, jednak wiem że zdjęć żadnych już tam nie zrobię, nie znam terenu, nie wiem co mnie tam spotka, nie mam również mapy, więc pomimo, że zjazd na Jamno jest dobrze oznakowany, postanawiam sobie darować, może innym razem będzie dostatecznie dużo czasu aby tam zajechać i przed wszystkim za dnia a nie po zmroku.
Do dworca PKP zostało około 6 km, do odjazdu pociągu bardzo dużo czasu, więc odpuszczam i ostatnie 6 km jadę bardzo powoli w tempie około 14km/h, nie mam się do czego i gdzie spieszyć, jadę ścieżką rowerową i chodnikami, w końcu docieram do dworca, dochodzi godzina 22, kupuję bilet i pozostaje tylko czekać za pociągiem, czekać 2 godziny, około 11 w nocy dociera na dworzec Krzysztof, widać że jest bardzo zmęczony, i wkuty. Pociąg podjechał na peron jak to już pewnie w tradycji PKP z małym opóźnieniem, wsiadamy do ostatniego wagonu, konduktor ma pewne obiekcje co do tego, iż w składzie nie ma wagonu dla rowerów, jednak większych problemów nie stwarza. Większą część drogi siedzę na korytarzu, blokując przejście na tył wagonu i tym samym mając baczenie na rowery. Cześć trasy przesypiam co chwilę budząc się. Około 4 robi się widno, w pociągu jest bardzo zimno. Do Poznania docieramy o czasie. Żegnamy się na dworcu i ruszamy do domciu, pozostało jeszcze 7 km spokojnej jazdy. O 5 jestem w domciu, do wanny napuszczam gorącej wody, łykam aspirynkę, pajda chleba i do wanny. Cała niedziela to tylko sen i jedzenie. W poniedziałek rano do pracy, jadąc rowerem czuję w nogach zmęczenie, jednak nie jest źle, bywało znacznie gorzej.

Wyjazd udany jak dla mnie, chociaż tego dnia wolał bym przejazd z Kołobrzegu do Poznania, wiatr by wtedy nie przeszkadzał, a wręcz pomagał na trasie, więc i potu mniej bym z siebie dziś wylał. Bardzo dużo czasu przy niewielkiej ilości kilometrów które pokonałem schodzi na powolne jeżdżenie po Kołobrzegu, nie zdejmowałem licznika, więc nawet wtedy kiedy w tłumie prowadziłem rower zliczał przebyte kilometry oraz czas.

Poznań - Oborniki 29,21km 6:32-> jazda 1:00:15 29,21 km/h
Poznań - Czarnków 67,84km 8:15-> jazda 2:19:53 29,07km/h
Poznań - Trzcianka 85,04km 9:55-> jazda 2:55:20 29:16km/h
Poznań - Wałcz 116,16km 10:35-> jazda 3:59:08 29,16km/h
Poznań - Czaplinek 156,22km 13:32-> jazda 5:35:14 27,98 km/h
Poznań - St.Drawsko 163,34km 14:05-> jazda 5:54:12 27,68km/h
Poznań - Połczyn Zd.185,48km 15:02-> jazda 6:36:18 28,10km/h
Poznań - Białogard 213,92km 16:08-> jazda 7:30:45 28:46
Poznań - Kołobrzeg 253,19km 17:40 -> jazda 8:54:11 28,44 km/h
Koszalin - Kołobrzeg 45,2km 21:58 -> jazda 1:40:57 26,85 km/h
Dojazdy 16km
Kręcenie się po Kołobrzegu 6,05 km
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
46.41 km 46.41 km teren
02:27 h 18.94 km/h:
Maks. pr.:42.37 km/h
Temperatura:29.2
HR max:179 (101%)
HR avg:164 ( 92%)
Podjazdy:471 m
Kalorie: 2092 kcal

MTB Lubrza

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 12

Do Lubrzy docieram z Krzysztofem, trasa spokojna, autostradą do zjazdu w Trzcielu, później przez Suszmiącą, Kaławę, Wysoką do Boruszyna, a tu nie ma żadnych oznaczeń, nie widać żadnych namiotów itp. Jednak, zawracamy i kierujemy się za samochodem z rowerami - On chyba wie gdzie jechać, w taki sposób docieramy na miejsce, szkoda że ktoś z organizatorów zapomniał umieścić na krzyżówce stosowne oznaczenie. Jesteśmy ponad godzinę przed startem, na miejscu jest już Mariusz, Marc, Jacek, Marcin z Rodziną, bloom z ekipą.

Robimy mały rozjazd i ustawiamy się w sektory, 10:30 i stoję z Marcinem oraz Krzysztofem na pierwszej linii 3 sektora, przed nami reszta.
Jest gorąco, korzystam z chwili czasu jaki pozostał do startu i zrzucam z siebie podkoszulek, który odnoszę do samochodu.

Marcin z przodu, ja nieco z tyłu - START

11:00 i poszły konie, od tego startu czas jest liczony brutto, więc te kilka sekund które czekamy zanim ruszymy bezpowrotnie uciekają. W końcu ruszamy i my, Marcin sprytnie wyrwał do przodu, ja mniej szczęścia albo sprytu miałem i zostałem nieco przyblokowany, za linią startu zeskakuje na chwilę z roweru po tym jak zostałem odepchnięty za kierownice w bok. Jadę, pierwszy zakręt w lewo, za chwilę kolejny w prawo i lekko w dół, pierwsze błotko większość stara się przejechać nie brudząc siebie i rowerów, mnie również się to udaje. Lekki podjazd za zakrętem w prawo, na szczycie w lewo i w dół w kierunku pobliskiego lasu, na skraju lasu rozwidlenie, skręcamy w lewo i pod górę, niektórzy wpychają rowery, wszystko zaczyna się blokować i zapychać. Widzę pierwszego pechowca, który trzyma w ręku zerwany łańcuch, na trasie będzie jeszcze jeden zerwany łańcuch i złamana sztyca. Kilkaset metrów lasem, może nawet więcej niż kilkaset, kręcąc raz w lewo, raz w prawo, raz nico w górę, za chwilę ku dołowi, docieramy do ścieżki biegnącej skrajem lasu, po prawej pole, którym kilku zasuwa, mniej kałuż, w końcu ponownie docieramy do linii startu, teraz jest już luźniej, ten odcinek pokonuje wyraźnie sprawniej jak parę minut wcześniej. Przy wjeździe do lasu, tym razem jedziemy prosto, ścieżka w prawo z podjazdem odgrodzona taśmą.
Tętno powyżej 170. Cisnę w miarę mocno, udaje się wyprzedzać, jednak i ja jestem wyprzedzany, w pewnym momencie widzę Marka, dociskam mocniej i już po chwili doganiam go, wyprzedzam mały peletonik w którym jedzie i proponuje dospawanie do kolejnego który ucieka z przodu, przez chwilę jedziemy razem.
Dość zwarta grupa, jeszcze nie rozciągnięta, skutkuje zsiadaniem z roweru i podchodzeniem na kilka wzniesień, co śmieszne, kiedy "jedziemy" po bunkrze, wszyscy prowadzą, przez najbliższy mostek jest nie inaczej, gdzieś z przodu zamajaczył nam Marcin, na co zwrócił pierwszy uwagę Marek.

Kamila Bródka jedzie na moim kole :)

Za mostkiem usiłuję dojść Marcina, jednak spora grupka rowerzystów, którzy nas rozdzielają nie ułatwia tego, Marcin szybko się oddala i znika z pola widzenia. Kolejny podjazd, kończy się wprowadzeniem rowera, idę gęsiego jak wszyscy, obracam się za siebie, Marka nie widzę.
Zjazd, i kolejny podjazd, który udaje się podjechać gdzieś do połowy, a później idę jak pozostali :(
Pierwszy punkt kontrolny jestem 60 z czasem 0:30:34
Jadę swoim tempem, nieco zbyt mocnym. gdyż tętno oscyluje między 165 a 172, ale to tylko około 50-60 km, po leśnych ścieżkach, odcinki są bardzo dziurawe i mocno trzęsą, wkurza mnie to i wybija z rytmu. Powoli wykrystalizowało się i nie ma już dużych licznych grup rowerów, wszyscy się dość mocno rozciągli na trasie. Co jakiś czas udaje się kogoś wyprzedzić, ale i co pewien czas mnie wyprzedzają :(
Tak docieram do pierwszego i jedynego bufetu na trasie dla dystansu mini, zatrzymuje się na dwa lub trzy kubki picia, pomimo że w bukłaku jeszcze sporo, jednak jest gorąco, więc skorzystanie z oferty tylko może pomóc w pokonaniu trasy.

Gdzieś za bufetem po krótkim zjeździe o niewielkim nachyleniu szeroką krętą ścieżką docieram do strumienia, który poprzedzający mnie rowerzyści starają się przejechać, wielu jednak idzie, woda sięga do kolan. Spostrzegam mostek z lewej i nie myśląc długo korzystam z niego, za mną jeszcze dwie lub trzy osoby podążają.
Docieram do rozjazdu, coś szybko był, jak na dystans 60 km, skręcam w lewo, zdecydowana większość jedzie prosto, jednak kolarz, którego ścigam od kilu ładnych kilometrów też jedzie mega, na końcu dość długiej ścieżki wśród pól, na zakręcie stoją strażacy, obracam się za siebie, pusto nikt nie jedzie.
Skręcam w prawo, dochodzę gościa, który też skręcił na mega, skręt w prawo i ponownie jesteśmy w lesie, gdzieś z przodu zamajaczyła koszulka podoba do mojej.
Pomimo sporego zmęczenia, podejmuje próbę dojścia, po pewnym czasie wiem że Marcin jest przede mną, jednak jestem nadal dość daleko. Z każdym kilometrem się do Niego zbliżam jednak, na punkcie pomiaru czasu jest już prawie dogoniony.
Czas na drugim punkcie kontrolnym: 1:37:45 (60 lokata), strata do Marcina 10 sekund :)
Chwilę później spada mnie łańcuch na początku podjazdu, tracę kilka sekund, ponownie doganiam, tym razem przed bunkrem, chce podjechać krótki podjazd, dość ostry, jednak szybka redukcja biegów ze skrajnych na skrajne powoduje że ponownie spada łańcuch. Wpycham na górkę, szybko zakładam na młynek i ruszam. Tym razem kładkę przejechałem bez większych problemów, jednak ponownie Marcin gdzieś uciekł, gonię.
Doszedłem Marcina, jednak przejazd przez mały strumyk obok jeziora na blaciku, za którym był podjazd w niewielkim wąwozie wymusza redukcję biegów na młynek. Manewr który wcześniej zaowocował spadnięciem łańcucha z młynka i tym razem przynosi ten sam skutek. Zakładam łańcuch, w tym czasie ktoś mnie wyprzedza, ruszam, chwilę później doganiam i wyprzedzam rowerzystę, który wykorzystał moment, w którym zakładałem łańcuch.
Widzę ponownie Marcina przed sobą, powoli udaje się go dogonić. Jakiś czas jedziemy dość równo, raz On prowadzi raz ja :) Na bufecie polewa głowę wodą, ja w tym czasie wciągam fiolkę odżywki z kofeiną i czymś tam jeszcze i mocno popijam, Marcin ruszył szybciej, jednak bierze żel w trakcie jazdy, więc szybko pojawiam się za nim.
Od tej chwili jadę wraz z Nim, chwilami udaje się mnie być z przodu, chwilami prowadzi On, odnoszę wrażenie, że na podjazdach mam nieco więcej sił, jednak na płaskich i dość równych odcinkach On jest lepszy. Jedzie na wyższej kadencji, ja przeciwnie, bardzo siłowo.
Rzeczkę ponownie pokonuję po kładce z lewej, Marcin jedzie centralnie, gdzieś po środku prawie przelatuje nad kierownicą, zablokowało się koło o jakiś kamień,
Za strumieniem ruszamy razem, nie chcę odpuszczać pomimo wyraźnego zmęczenia, Marcin działa na mnie dopingująco, ale widzę że chyba i ja na Niego działam podobnie. Długa pogoń za Marcinem, nadwątliła znacznie moje siły, nie czuję abym miał jakieś większe rezerwy. Żaden z nas nie chce jednak odpuścić, żaden nie chce się poddać, po jednym z krótkich podjazdów tracę siły. Odpuszczam nieco, o czym powiadamiam Marcina, ten tylko jednak mnie zmotywował, "dajesz, dasz radę" przez chwilę z trudem jadę w pewnym oddaleniu za Marcinem, jednak po około 2 może 3 minutach dochodzę do siebie, znowu jedziemy razem, docieramy do rozjazdu, proponuję skręt w lewo, jednak nie było chętnych :)

Ostatnie dwa kilometry jedziemy dość równo, w nogach czuję lekki ból, wiem że nie mam już dużo sił, wiem że na finiszu przegram, wyjeżdżamy z lasu, lekki podjazd, po którym dwie godziny temu zjeżdżaliśmy. Mimo że do mety jeszcze dość daleko około 1 km, może więcej, atakuję, liczę że może uda mnie się urwać na podjazdach, jednak cały czas czuję oddech Marcina na plecach, nie udało się, kolejny ostatni już podjazd, łacha piasku na zakręcie, wchodzę dość ciasno w zakręt, i asfalt.
Słyszę za sobą jak chrzęści przerzutka i trzeszczy napinany łańcuch.

Marcin finiszuje, nie mam już dość sił, aby tak gwałtownie przyśpieszyć, pomimo próby po ułamku sekundy Marcin zrównał się ze mną, a kilkanaście metrów przed metą wyprzedził. Uff, odpuszczam, nie dam rady na 20 metrach dogonić wyprzedzić, Marcin przekracza linię mety z czasem o sekundę lepszym - brawo Marcin.



Meta MTB Lubrza © toadi

Na mecie czeka uśmiechnięty od ucha do ucha Mariusz, który z kimś gawędzi.

Jak się miało okazać, byłem trzeci na mecie z teamu Goggle, co było dla mnie zaskoczeniem, liczyłem na 4 lokatę.
Dla Jacka, który chwile później przekracza linie mety, dzisiejszy start był bardzo pechowy, krótko po starcie zrywa łańcuch (traci zapinkę łańcucha) zanim ponownie zepnie łańcuch wszyscy jemu odjadą, musi gonić, stracił kilka bardzo cennych chwil, które usiłował odzyskać na trasie maratonu.
Nieco później linie mety przekracza Marek oraz Krzysztof.

Kilka chwil spędzonych na rozmowie i idziemy na makaronik.
Myjki brak :( rowery ubłocone nieco, więc jakoś trzeba będzie je przetrzeć szmatką.


Rozkładamy się na łączce i spędzamy czas w oczekiwaniu na tombolę.
Losowanie roweru przedłuża się w nieskończoność, aż w końcu pada numer jakiejś dziewczyny, odbiera rower i po imprezie :)
Żegnamy się i pakujemy rowery, chwilę później ruszamy w drogę powrotną.

Dzięki pogoni za Marcinem i jeździe z Nim na około 10 km przed metą wykręcam całkiem niezły jak na mnie czas oraz zdobywam 544 punkt, powinien być 2 sektor na kolejny start w Nowej Soli. Dzięki Marcin za porządną motywacje na trasie maratonu :), czuję że jest to jeden z nielicznych maratonów, który pokonałem na 100% swoich możliwości i sił, na mecie którego w bukłaku miałem tylko łyk wody.

Na mecie okazuje się, że w niektórych miejscach szwankowało oznaczenie trasy i w ferworze walki zdarzało się przeoczyć słabo oznakowane zakręty, a przez to nadłożyć na trasie nieco kilometrów oraz stracić czas.

Mariusz - 43/75; 11 w M3; 2:19:52
Marcin - 59; 8 w M4; 2:29:11
Ja - 60; 9 w M4; 2:29:12
Jacek (defekt na trasie :( ) - 62; 17 w M3; 2:33:05
Marek - 68; 20 w M2; 2:40:34
Krzysztof - 70; 11; 2:43:31

PS. Dzięki za fotki P. Joanno :)

Dane wyjazdu:
202.97 km 135.00 km teren
09:08 h 22.22 km/h:
Maks. pr.:42.94 km/h
Temperatura:9.0
HR max:167 ( 92%)
HR avg:135 ( 75%)
Podjazdy:983 m
Kalorie: 5653 kcal

Krew, łzy i pot - Pierścień A.D. 2011 - Wiatr, zimno, deszcz i pot

Sobota, 8 października 2011 · dodano: 09.10.2011 | Komentarze 3

W tym roku, kolejny raz postanowiliśmy wraz ze znajomymi okrążyć Poznań, trasą pierścienia poznańskiego. Date wybraliśmy dość dawno temu, wydawało się jeszcze po MTB Wolsztyn, że piękna pogoda będzie dopisywała, jednak już w tygodniu wiadomym było, iż nie będzie aż tak pięknie i ciepło.
Piątek wieczór, prognozy pogody nie dają nam złudzeń, ma być zimno, wietrznie i mokro. Pomimo różnych pomysłów np przesunięcie z soboty na niedzielę wyjazdu, niedzielę która miała być pogodniejsza i cieplejsza i słoneczniejsza, decydujemy się na sobotę.

Sobota rano, jest bardzo wcześnie, nie ma jeszcze szóstej, za oknem ciemno, spoglądam przez okno, droga mokra i skrzą się w niej uliczne lampy oraz światła samochodów, jednak nie pada. Spojrzenie na termometr, zimno, ledwie 8 stopni, w tym momencie już się wszystkiego odechciewa, jednak pocieszające jest to że, nie pada. Prognoza w TV, nie różni się od tej z piątku wieczór :(
Ubieram się jakbym miał jechać zimą, przy temperaturze około 0. rękawiczki bawełniane z długimi palcami na to rowerowe krótkie, gruba zimowa podkoszulka z długim rękawem, pod to potówka, koszulka z krótkim, kurtka przeciwwiatrowa, długie spodnie, przedłużenia, dwie pary skarpet, i ochraniacze na buty, pod kask buf i czepek gratisowy z MTB Poznań. Tak ubrany z kaskiem na głowie dostrzegam pasek pulsometru leżący sobie na stole, co on tam robi, nie tam powinien się znajdować. Lekko zdenerwowany jestem zmuszony nieco się rozebrać aby umiejscowić go we właściwym miejscu, a czas ucieka.
Start miał być o 7:00-7:15 z Rusałki, jest 6:55 a ja dopiero wsiadam na rower pod blokiem. wiem że 20 minut powinno wystarczyć, jednak już po pierwszych metrach przekonałem się że woda z drogi ląduje na moich 4 literach, zwalniam do około 20km/h nie chcę zaczynać pierścienia od przemoczenia zadka jeszcze przed jego rozpoczęciem. Do Rusałki docieram o 7:19, po drodze przechodzę moment zwątpienia i zastanawiam się czy jest sens jechać, gdyż w okolicach Śródki zaczyna padać, na szczęście, deszcz nie jest obfity i szybko mija, na Sołaczu już nie czuć aby padało.

Na miejscu jest tylko Jacek i Krzysztof. Niespodzianka, gdzie reszta drużyny?, a zapowiadało się że będzie liczne grono.

Czekamy do 7:30, ja się nieco rozbieram, jedna warstwa za wiele, Krzysztof w tym czasie wykonuje kilka telefonów. O 7:30 ruszamy wiedząc że jedziemy we troje, po drodze ma dołączyć do nas Marcin (z3waza), jednak przejedzie z nami tylko fragment pierścienia, a w okolicach zielonki dołączy jeszcze Paweł, reszta wymiękła ewentualnie zmieniła plany. Temperatura ledwie 7 stopni, do tego czuć wiaterek nie jest jeszcze zbyt silny, jednak czuć że jest zimny, uwzględniając że jeszcze nie tak dawno rankami było od 10 do 15 stopni a za dnia słupek rtęci na termometrze przekraczał 20 stopni, wiatr był słaby a do tego ciepły, diametralnie zmieniało to warunki do jakich przywykliśmy w ostatnich dniach/tygodniach. Dotychczas aura nas rozpieszczała, a dziś pokazała drugi mniej przyjazne oblicze.

Ruszamy ścieżkami do Kiekrza, w Kiekrzu zaczyna się i ma zakończyć nasz pierścień, nie jedziemy zbyt szybko, oszczędzamy siły, rozgrzewamy się, w pewnym momencie wschodzące słońce przebija się zza chmur i ukazuje nam się piękny widok w kolorach złota, trwa to krótką chwilę, jest cudownie jednak chmury zasłaniają ponownie słońce i w lekkim półmroku jedziemy dalej. Około 8:00 jesteśmy w Kiekrzu i ruszamy na trasę pierścienia, mamy za sobą 24 minuty jazdy od Rusałki i 9 km pokonane (ja mam 20 km od domu), średnia 22,05 km/h. Ustawiam Way point na liczniku, aby wiedzieć, w którym momencie zaczęliśmy pokonywanie pierścienia.
Jedziemy zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, jak było wcześniej ustalone, i aby spotkać się z Marcinem oraz Pawłem. Początek trasy przebiega nam spokojnie i łatwo, czujemy że jest zimno, jednak wiatr w plecy nie przeszkadza a nieco pomaga, jeszcze jest słaby, jak to zwykle o poranku.
Do okolic Pawłowa mamy asfaltową równą drogę, jednak luksusy szybko się kończą i jadąc w kierunku Złotnik zaczynamy pierwsze km ścieżek gruntowych, początek dość kamienisty i lekko pod górę, przed Złotnikami ponownie zaczyna się asfalt, po przekroczeniu ul. obornickiej w Złotnikach przedzieramy się rozkopaną i zabłoconą ulicą, remont nawierzchni. Do Biedruska docieramy sprawnie i szybko, kilka sprintów z Jackiem, na których Jacek pokazuje że dziś jest mocniejszy i szybszy. Krzysztof nie podejmuje wyzwania, jedzie spokojnie we własnym tempie. przekraczamy linię Warty, i kierujemy się wzdłuż rzeki na północ, jedzie się nam dobrze, jest nadal bardzo zimno, jednak wiatr nam jeszcze nie przeszkadza, a przechodzące czarne chmury są na tyle łaskawe że nie sprowadzają na nas deszczu.
Mijamy sprawnie Murowaną Goślinę. Docieramy do skraju lasu, i już niebawem pojawia się znajoma sylwetka rowerzysty zmierzającego w naszym kierunku, po przejechaniu 36 km spotykamy Marcina, kilka słów na powitanie i ruszamy już we czworo do Zielonki. Około 5 km przed Zielonką, krótka pauza, telefon do Pawła i ruszamy dalej licząc, że za około kwadrans spotkamy się z Pawłem, drogę szybkimi susami przecinają nam 2 sarny, jedna z nich jednym susem pokonuje całą szerokość jezdni i znikają pośród drzew oraz zarośli. W Zielonce na zakręcie grzęznę w piaskownicy, z wielkim trudem udaje się mi ją pokonać, problem nie tkwi jednak w siłach czy słabej technice, stan techniczny napędu, zwłaszcza kasety pozostawia wiele do życzenia, jest już zajechana i łańcuch pod obciążeniem przeskakuje po zębach, powodując specyficzne dźwięki i wprowadzając mnie w irytację. Czekamy za Pawłem, mijają kolejne minuty, zapoznajemy się z okoliczną fauną i florą, jedni bardziej z florą idąc w okoliczne krzaczki inni z fauną, szwendające się psy. Po około 10 minutach, i telefonie do Pawła dowiadujemy się; iż zerwał na starcie łańcuch. Ruszamy dalej w kierunku Dąbrówki Kościelnej, gdzie mamy się spotkać z Pawłem. Docieramy do Dąbrówki. Czekamy, po kilku minutach zaczyna być nam zimno, więc śladem Jacka chowamy się we wiacie przystanku, za pleksi nieco cieplej, wiatr nie daje się nam tak we znaki i mniej przewiewa. Dociera jakiś rowerzysta, starszy pan, i On się z kimś umówił w Dąbrówce, niebawem pojawia się i Paweł. Już bez zbędnej zwłoki, po szybkim powitaniu wsiadamy na nasze rumaki i ruszamy w drogę.
Bednary, Wronczyn, Promno, gdzie za przejazdem kolejowym chwilę czekamy za Pawłem, nie chcemy aby pogubił się na rozjeździe, a nieco został z tyłu.
Lubiany prze zemnie odcinek niewielkiego jaru w okolicach j.Góra, niezłe błocko i sporo wody, więc jadę dość wolno, niektórzy przemykają w tempie maratonowym.
Kolejny nieplanowany postój, Jacek zrywa łańcuch, przynajmniej z pierwszej chwili tak to wyglądało, jednak rozpięła się jemu spinka, szybko zakłada zapasową i ruszamy do miejscowości Góra, niezły podjazd, nieco przypominający te górskie i już po płaskim kierujemy się otwartą przestrzenią, wśród pól i różanych poletek na południe ku Tarnowu i dalej do Kostrzyna. I tu zaczynamy odczuwać siłę sobotniego wiatru, pomimo że dmucha z boku, chwilami dość wyraźnie nam dokucza.
W Kostrzynie dłuższy popas pod Tesco, gdzie zaopatrujemy się w pożywienie i płyny, nieźle zaopatrzeni ruszamy dalej.

Do samych Tulec czujemy, że dziś nieźle dmucha, głównie wmordewind, główną lokomotywą jest Marcin, momentami jest co robić aby utrzymać się jemu na kole. W Tulcach z naszej piątki pozostaje czworo, Marcin jak wcześniej mówił tak zrobił, jego plan to pokonanie dystansu 100 km, więc wraca do Pobiedzisk, my zaś ruszamy do Kórnika, po przekroczeniu autostrady chwilka przerwy na spuszczenie nadmiarowego płynu z chłodnic. W Borówcu kolejne rozkopy na drodze, towarzyszy nam słońce i jakoś cieplej się robi, może to tylko wrażenie ale te kilka słonecznych chwil poprawia morale grupy i dodaje otuchy oraz nadziei na ukończenie pierścienia. Kórnik mijamy szybko i dość sprawnie, za Bninem ponownie dostajemy niezły strzał wmordewindu, widać też przed nami nadchodzącą nawałnicę. Docieramy w okolice Konarskich, zaczyna kropić, pada pytanie gdzie się schować, odpowiadam że za chwilę za zakrętem jest przystanek, po około 500 metrach widać już przystanek, zakręt i myk pod daszek. Pomimo nawoływań Krzysztof nie chowa się pod daszkiem, jedzie dalej. Ledwie schowaliśmy się pod dach, zaczęła się nawałnica, przez moment bardzo mocno padało i nieźle dmuchało, my schowani liczyliśmy że Krzysztof zawróci, jednak jemu już było obojętne i pojechał przed siebie, nie miał na sobie już nic suchego.

Po około kwadransie oczekiwania, prawie już nie pada, zza chmur życzliwszym okiem spogląda na nas słońce. Ruszamy, chcemy dojść Krzysztofa więc nasza prędkość nie jest niska, pomimo nie sprzyjającego wiatru, otuchy dodaje nam słońce, które aż do Osowej nas rozgrzewa. Od Rogalinka korzystamy z tunelu aerodynamicznego jadąc za ciągnikiem z przyczepą, tętno spada do koło 110-118 a prędkość oscyluje w pobliżu 26 km/h. Nie trwa to jedno długo, jeszcze przed Mosiną nasze drogi się rozchodzą, ciągnik podąża w swoim bliżej nie określonym kierunku, a my w swoim.
Na podjeździe na Osową Górę, w pewnym momencie zamajaczył nam w oddali Krzysztof, Jacek i Paweł wyrwali do przodu, goniąc Krzyśka, ja nieco z tyłu telepałem się pod górkę w rytm zgrzytów przeskakującego łańcucha.

Chwila rozmowy i rozstajemy się, Jacek i Paweł przemarznięci, decydują się na szybki powrót do Poznania, Krzysztof oraz ja postanawiamy ruszyć na Stęszew. Po około kwadransie, Krzysztof kończy konsumpcje i ruszamy. Tempo spokojne, bez szaleństw. Przejechaliśmy 7 km i zaczyna ponownie padać, na początku nie przejmujemy się, ale widząc, iż zaczyna mocno padać chowamy się pod drzewa. Tracimy kolejne 10 minut, ruszamy widząc, iż deszcz zelżył. Ledwo przejechaliśmy 2 km i ponownie zaczyna dość mocno padać, na skraju WPN przed otwartym terenem, w połowie długości j. Witobelskiego korzystamy ze słabej ochrony drzew, mijają kolejne minuty, po około 10 minutach ruszamy, nadal pada jednak wydaje nam się, iż za chwile przestanie, dość mocny deszcz i wmordewind dopadają nas przed samym Stęszewem, chwilę jedziemy w deszczu walcząc z wiatrem, nie ma gdzie się schować. Po wjechaniu do miasta korzystamy z pierwszego miejsca, w którym możemy ukryć się przed opadami. Mijają kolejne minuty. Po około 8 minutach widząc że teraz już tylko ostatnie krople nam zagrażają, ruszamy, droga jest bardzo mokra, duża ilość kałuż i strumienie wody lecące spod kół, szybko przemaczają mi spodenki, czuje też że mam mokro w butach :( , rękawiczki przemoczone, i zaczynam odczuwać przenikliwe zimno w palce.
Po naszej lewej obserwujemy ogromną czarną chmurę, z której w promieniach słońca widać ogromne szare słupy wody kierujące się ku ziemi, nie wygląda to zachęcająco, mamy nadzieję że unikniemy spotkania z tą chmurą. Obracam się za siebie, widać jeszcze większą masę ciemnych chmur, chmur spod których przed chwilą się wydostaliśmy. Rozgrzewają nas słabe promienie słońca, jednak temperatura oscyluje wokół 7 stopni, tylko chwilami dochodzi do 8, jest zimno, odczucie chłodu potęguje również to, że już nie wszystko co mam na sobie jest suche, ratuje mnie tylko to, że jakimś cudem nie przemokły ciuchy jakie chroniły korpus, jednak palce rąk i nóg bolą z zimna, mokre dupsko i przemoczone spodenki też nie działają pozytywnie. Po około kwadransie może nieco później spodenki już są na tyle suche aby nie odczuwać przenikliwego zimna, palce rąk i stóp jednak nadal bolą, jeszcze nie wszystko dostatecznie przeschło.
Mając 155 km na liczniku z czego około 135 km pierścienia za sobą, docieramy do źródełka Żarnowiec za Tomicami, tu decydujemy się na chwilę spocząć. Pochłaniam ostatniego banana, Krzysztof wciąga żel, nieco się rozciąga, popijamy i po około 9 minutach ruszamy przed siebie.
Cały czas od Stęszewa towarzyszy nam słonko, groźna chmura, której się obawialiśmy przeszła gdzieś bokiem oszczędzając nas, widać iż żel i rozciąganie dodały energii i wigoru Krzysztofowi, gdyż nasza prędkość wzrosła, czuję wyraźnie iż jedziemy szybciej, widzę też po swoim tętnie że wzrosło. Mijamy autostradę, jedziemy wzdłuż j. Niepruszewskiego, gdzieś na dziurach wyprzedzamy samochód :) w końcu jesteśmy w Zborowie, po krótkiej chwili przekraczamy drogę 307, zostawiamy za sobą jezioro i gdzieś za Drwęsą robimy ostatni już dziś postój, kolejna porcja gimastyki Krzyśka, ostatnie daktyle i ostatni łyk wody, nadwyżki wody zostawiamy gdzieś pod krzaczkiem. Ruszamy po około 6 minutach. Akacjowa alejka, ostatnie terenowe kilometry i ostatnie piaski dzisiejszego dnia, W końcu ponownie asfalt.
Nie zatrzymując się pokonujemy Lusówko, Lusowo, Sady, wyraźnie odstaje na podjazdach, muszę później gonić Krzysztofa, ale jak tu jechać jak łańcuch przy każdym silniejszym depnięciu przeskakuje. Pozostaje gonić na płaskich gdzie sporadycznie przepuszcza łańcuszek, na podjazdach nawet tych niewielkich, które można było pokonać bez redukcji, szukanie biegów niższych tak aby łańcuch nie przeskakiwał, praktycznie tych samych których wcześniej używałem w terenie i pasiku, problem tylko w tym, że wtedy prędkość jazdy i tak była niska, a teraz z konieczności mocno spadała, przy symbolicznym wzroście tętna.
Do Kiekrza docieramy o 18:04, kolejny Way point na liczniku, sprawdzenie średniej.

Wynik:
średnia z przejazdu samej pętli to 22,57 km na godzinę
Dystans: 164 km
Czas jazdy pętli to 7 godzin i 5 minut
Czas wszystkich postojów na pętli 2 godziny 10 minut (bardzo dużo)
Podjazdów 740metrów

Do domu jadę już spokojnie ciągle w pierwszej strefi, podobnie Krzysztof
DO Rusałki docieramy już o światłach, które dla bezpieczeństwa odpaliliśmy w Kiekrzu. Sołacz, Śródka i ląduję u siebie na Ratajach.

Dzień udany, wyjazd w doborowym towarzystwie, może krwi nie było na trasie tak jak i łez, ale od pewnego momentu marzenia o gorącej kąpieli i cieplutkiej herbatce, ale czy ktoś z nas tego dnia nie marzył o tym?.
Wiatr, zimny wiatr a do tego niska temperatura, która oscylowała pomiędzy 7 a 10 stopni, chociaż na słońcu w południe koło Kórnika dało się zauważyć przez krótką chwilę 15 stopni, ale kiedy padał deszcz temperatura nie przekraczała 8 stopni. Średnia temperatura jaką zanotował licznik to z całego dnia zaledwie 9 stopni, bardzo mało.
Najgorszy odcinek dla mnie, to od Witobela do okolic Tomic, kiedy byłem przemoknięty i było mi strasznie zimno. Tym bardziej podziwiam Krzysztofa, który nie schował się przed ulewą i już przed Rogalinem był całkowicie przemoczony.
Dziś miałem w planach trening z "Polska na rowery", jednak dość późno wstałem, rower niezdatny do jakiejkolwiek jazdy, w której muszę użyć siły, więc trening nie miał sensu, cóż chyba czeka go wcześniejsza wymiana napędu niż planowałem. Spróbuję jeszcze pokombinować, może uda się jakoś do końca sezonu napęd wykorzystać, może ten z poprzedniej zmiany jest w lepszym stanie.
Dlatego tytuł wpisu wydaje się odpowiedni, było dużo zimnego wiatru, deszczu, przenikliwego chłodu, potu i zmaganie nie tylko z dystansem oraz trasą pierścienia, a głównie tymi pierwszymi czynnikami.

poniżej I strefy 5%
I strefa (102-130) 28%
II strefa (130-148) 47%
III strefa (148-185) 20%
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
217.65 km 145.00 km teren
09:58 h 21.84 km/h:
Maks. pr.:46.30 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Wokół Poznania jesienią

Piątek, 30 października 2009 · dodano: 01.11.2009 | Komentarze 7

Skraj lasu pod Garbami - trasa z Malty do Tulec © toadi


Pełna relacja wraz ze zdjęciami dziś wieczorem lub jutro, zależnie od tego ile czasu spędzę dziś poza domem
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Taki malusi wypadzik do Zielonej Góry i z powrotem cd.

Piątek, 25 września 2009 · dodano: 27.09.2009 | Komentarze 2

Ze względu na ograniczenie co do ilości znaków, musiałem tekst podzielić na dwie części. Pierwsza część relacji jest w Poznań - Zielona Góra "Taki malusi wypadzik do Zielonej Góry i z powrotem"

Kilka kroków dalej Wita województow Lubuskie :) © toadi

Kargowa jest pierwszą miejscowością już w województwie lubuskim. W pierwszym napotkanym sklepie pierwszy postój na posiłek, jednak ograniczyłem się do lodów, i uzupełnieniu wody w bidonie. W Kargowa byłem już wcześniej, warte zobaczenia są dwa kościoły, Ratusz, Synagoga, mocno zniszczony cmentarz żydowski, park wraz z Pałacem, warto też zajrzeć do okolicznych lasów i nad jeziora. Jeśli ktoś będzie miał czas warto też zajrzeć do Pałacu w Wojnowie, pięknie odnowiony, ja niestety nie miałem czasu, a ostatnim razem był w trakcie remontu.
W kolejnej wiosce Chwalim zatrzymuje się kolejny raz po małych zakupach wcinam dwa serki homo i ruszam dalej przez Okunin na Sulechów.
Gdzieś na trasie między Kargową a Sulechowem © toadi

Szparagowe pole © toadi

Przed samym Sulechowem powtarza się sytuacja z Grodziska Wlkp., zakaz ruchu dla rowerów... wymuszenie wjazdu i przejazdu przez miasto. W Sulechowie jestem pierwszy raz, okazuje się że w mieście zostały fragmenty murów obronnych. Kilka fotek, tak wspomnianych murów, kościoła, rynku i ratusza i ruszam w dalszą drogę, liczę że będzie jak w Grodzisku. Odra w tym rejonie płynie na wysokości około 33 m n.p.m. zaś Sulechów jest na wysokości 81 metrów n.p.m. zaś Zielona Góra to około 200 m. n.p.m.
Fragment murów miejskich w Sulechowie © toadi

Fragment murów miejskich w Sulechowie © toadi

Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego © toadi

usytuowany w centrum miasta - jest najstarszą i najokazalszą świątynią w mieście © toadi

Mury miejskie w Sulechowie i mój bicykl © toadi

Brama Krośnieńska - jedyna zachowana z czterech istniejących niegdyś bram miejskich, stanowi budowlę o typowych cechach baroku, bogato wyposażoną w misterne zdobienia, wykonaną z cegły i połączoną fragmentami zachowanych murów obronnych. © toadi

Mury obronne w Sulechowie a w tle Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego © toadi

Kolejny fragment murów miejskich w Sulechowie oraz wieża Kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego © toadi

Ratusz Miejski - posadowiony w centralnym punkcie starej części miasta © toadi

Rynek w Sulechowie, w tle ponownie kościół pw. Podwyższenia Krzyża Świętego © toadi

Ratusz Miejski w Sulechowie © toadi

Ledwie co ruszyłem i telefon, dzwoni Krzysztof, po krótkiej rozmowie umawiamy się na sobotni wypad do WPN. Za Sulechowem okazuje się że droga na Zieloną Górę nadal ma zakaz ruchu dla rowerów :(, spojrzenie na mapę, chwila zastanowienia, drogowskaz kieruje na Cigacice boczną drogą, równoległą do tej na której mam zakaz. Cigacice są po drodze więc ruszam.
Za Sulechowem wioska o dzwięcznej nazwie, i skojarzenia z hameryką © toadi

Za Cigacicami fajny zjazd do doliny Odry, a nad rzeką i doliną wraz jej rozlewiskami stary stalowy most, ruch wahadłowy, po chwili oczekiwania zapala się zielone światło i sru co sił w nogach aby nie być przeszkodą do podąrzających za mną samochodów, z licznika nie schodzi 45km/h , ale za mostem mam już dość i skręcam w prawo. Już po kilku chwilach jestem przy korycie rzeki. Kilka tradycyjnych fotek i podjazd do drogi. a następnie na Zieloną Górę.
Cigacice zza Odry, rzeka Odra w tym miejscu jest ponoć 33 metry ponad poziomem morza © toadi

Odra w okolicach Cigacic © toadi

Most nad Odrą w Cigacicach, w tle widać drugi nowy, ta czerowna pozioma linia ponizej mostu na środku kadru © toadi

W miejscowości Zawady przez wioskę prowadzi brukowana droga, wytrzęsło mnie za wszystkie czasy, starałem się utrzymać średnią, a kocie łby ciągły się przez całą wioskę. We wiosce kolejny postój i kolejne dwa serki homo. Bezpośrednio za Zawadami w lesie tablica informująca że właśnie dotarłem do celu, do Zielonej Góry, ale gdzie to miasto, wszędzie tylko las.
Zielona Góra ? aby napewno, wszędzie las, ciagle pod górę, a zabudowań i miasta nie widać © toadi

Docieram do miejscowości Chynów, i od tego momentu już do samego centrum jazda w terenie zabudowanym, no i mam to swoje miasto. Ulica Sulechowska rozkopana, kolejne utrudnienia, nie mam chęci zmiany pasa i jazdy chodnikiem po przeciwległej stronie drogi, a na rozkopanym odcinku nie widać żywej duszy, więc jadę jak gdyby nigdy nic, wolno bo wolno, ale w końcu jestem już w Centrum, kieruję się w prawo do Starego Miasta. I tu dłuższa pauza, przerwa na zdjęcia filmik, oraz pokręcenie się po uliczkach i deptaku.
Plac Bohaterów z reliktem upamiętniającym zmianę jednego okupanta na drugiego ze wschodu, mogli by to już usunąć i nie ściemniać z tym oswobodzeniem, w końcu ruskie po wojnie miały granice zbliżoną do tej jaką ustalili w 1939 w pakcie Ribbentrop-Mołotow. Na pomniku nie a już ruskiej gwiazdy, ale dla mnie jest pewien niesmak

Uliczkami starego miasta w Zielonej Górze, deptak całkiem ładnie zrealizowany i odnowiony, chociaż jak widać na płytach nieco trzęsło, może opnki zbyt napompowane, ale na trasie lżej się toczyły.

Oraz zdjęcia z Zielonej Góry, cały czas walczyłem z uciekającym czasem, więc podobnie jak w poprzednich wioskach i miasteczkach nie szukam kolejnych wartych zobaczenia miejsc, tylko łapię co się nadarza i pędzę dalej.
Zielona Góra, kamienica narożna przy palcu Bohaterów © toadi

Kamienica przy placu bohaterów, mieści się tu redakcja gazety lubuskiej © toadi

Od placu bohaterów ku zachodowi rozpoczyna się zielonogórski deptak © toadi

Fontanna na placu bohaterów, © toadi

Inne ujęcie tej samej fontanny © toadi

Pomnik bohaterów II wojny śiwtowej, bohaterów w ruskich mundurach © toadi

Plac bohaterów i 300 letni dąb węgierski, któru posłyżył za stojak rowerowy © toadi

Fontanna na placu bohaterów, tym razem widziana od stóp pomnika © toadi

Przy placu bohaterów, Ewangelicki Kościół Jezusowy © toadi

Zielonogórska kamienica © toadi

deptak w Zielonej Górze i kamienica z ładnymi podcieniami © toadi

Deptak prowadzi do Kościoła pw. Matki Boskiej Częstochowskiej zbudowanego w latach 1746-1748. Wzniesiony w stylu szachulcowym. Jeden z najstarszych kościołów Zielonej Góry © toadi

Ratusz w Zielonej Górze – znajduje się pośrodku Starego Rynku. Zbudowany w XVI wieku, kilkakrotnie przebudowany. Wysmukłą wieżę z XVI w. przebudowaną w XX wieku nakrywa barokowy hełm z trzema latarniami. W ratuszu znajduje się restauracja. © toadi

Kolejna z kamieniczek, wzbudza zainteresowanie swą żywą kolorystyką © toadi

Kolejna kamienica narożna niedaleko deptaku © toadi

kolejne z wielu kamienic w okolicach rynku w Zielonej Górze © toadi

na deptaku znajduje się kilka fontann oraz takie ujęcia wody, wody pitnej dla spragnionych. Te ujęcia wody zostały wykonane w Poznaniu :) © toadi

Kościół Matki Boskiej Częstochowskiej, tym razem widziany z boku - mur pruski © toadi

i jeszcze jedno ujęcie © toadi

i ostatnie już ujęcie Kościoła MB Częstochowskiej w Zielonej Górze © toadi

Dzień szybko upływa, późna godzina wyruszenia z Poznania się mści i zostało niewiele już do zachodu słońca, jest 18:20 ruszam w drogę powrotną, jeszcze rzut oka na mapę, weryfikacja planów co do trasy jaką miałem w zamysłach (Łężyca, Czerwińsk, Brody, Brzezie, Pałck, Raków, Smardzewo, Brudzewo, Koźminek, Zbąszynek) na łatwiejszą czyli powrót do Sulechowa. Z Zielonej Góry do Cigacic pędzę na skraju swych możliwości, staram się korzystać z ostatnich minut słonka, jednak górka jaką miałem do pokonania w Cigacicach uczy mnie pokory i pokazuje, iż sił już niewiele mi zostało.
Odra pod Cigacicami oraz w tle nowy most © toadi

Zachód słonka z mostu na Odrze pod Cigacicami. jak widać słońce jest już bardzo nisko, ledwie co prześwituje ponad drzewami, wody Odry poczerwieniały od tych ostatnich promyków © toadi

Od Cigacic po pokonaniu podjazdu, mimo że już płasko, jadę wolno, muszę odzyskać siły. Do Sulechowa docieram dziś już po raz wtóry dochodzi 19:00, w okolicach Rynku odnajduję sklep i robię większe, największe w dniu dzisiejszym zakupy. Dwa ciastka z dziurką (smakują jak pączek) oraz jagodziankę (ostatnią) kolejna porcja serków homo oraz butla pepsi. Odnajduję wolną ławeczkę w okolicach Ratusza, rozkładam się na niej z jedzonkiem i rozpoczynam konsumpcję delektując się nie tylko samym jedzonkiem ale i momentem kiedy dzień powoli przeistacza się w noc. Zanim zjadłem i ruszyłem w dalszą drogę było już ciemno, więc odpaliłem lampki, ruszam. Zimno, bardzo zimno, chwilę trwa nim się ogrzeję ponownie. Jadę w kierunku na Wolsztyn, kiedy tylko spostrzegłem drogowskaz Babimost w lewo udaję się w jego kierunku. Mijam Klępska, Nowe Kramsko i przed Babimostem na skrzyżowaniu Babimost-Świebodzin-Sulechów, zostawiam miasto i ruszam w poszukiwaniu drogi na Zbąszynek, na mojej mapie jej nie ma, a z wcześniejszych wojaży wiem że takowa tu jest. Walcząc o przetrwanie, na łuku skrzyżowania, zbytnio wyniosło mnie po zewnętrznej i wjechałem w piaseczek, piaseczek na asfalcie, który robił wszystko abym zaglebił, jednak jakoś wyprowadziłem rowerek na prostą, musiało to groźnie wyglądać skoro jadący za mną samochód zwolnił i nie zdecydował się mnie wyprzedzać. Skutkiem tej walki interesującą mnie drużkę pominąłem, na szczęście szybko się orientuję że jestem za daleko, zawracam i jadę kawałek z powrotem teraz już bez przeszkód dostrzegam drogę odchodzącą do zabudowań, kolejny przejazd przez piaseczek, ale znacznie wolniej i jadę po betonowych płytach na północ, zaliczam małe rozcentrowanie koła po tym jak wąska przednia opona znajduje sobie dość miejsca aby ulokować się pomiędzy dwoma płytami. Droga wkrótce za ostatnimi zabudowaniami kieruje się bardziej ku zachodowi, przejazd kolejowy i już jestem w miejscowości Podmokłe Małe, następnie pod wiaduktem i docieram do Kosieczyna, ładny drewniany kościół w centrum wioski na niewielkim wzgórzu i zaraz za wioską skręcam w lewo do Zbąszynka, jest przeraźliwie zimno. Jestem przy dworcu kolejowym, na drugiej stronie placu sklep spożywczy (czynny do 22) całodobowy (głównie z alkoholem) jest w głębi miasteczka. Mam już dość jest mi zimno i trudno rozgrzać się, po każdym nawet bardzo krótkim postoju telepie mną. Decyduje się wracać pociągiem. Ale na dworcu okazuje się że najbliższy do poznania mam o 5 rano, zaś poprzedni odszedł 20 minut wcześniej, pozostaje kontynuować podróż rowerem, jednak muszę jakoś zaradzić wychłodzeniu organizmu. We wspomnianym wcześniej sklepie kupuje Wyborczą, tylko dlatego że ma dużo stron i papieru. Na pobliskiej ławce, rozłożona gazeta ląduję pod koszulkę na przód korpusu zaś dodatek z pewnym trudem ładuje na plecy pod koszulkę, ramiona owijam zaś bandażem (zabrałem na wypadek gdyby wysiadły mi stopu) na to wszystko cienka kurteczka Windstopowa do butów na stopy dwie torebki foliowe i ruszam. Już po chwili czuję że jest mi zdecydowanie cieplej, palce stóp już mi nie marzną, jedynie tylko w palce rąk zimno jeszcze mi dokucza. Mijam Chrośnicę, warto zatrzymać się przy kościółku, stary drewniany, wpisany do rejestru zabytków, Bez większych sensacji przelatuję przez Zbąszyń. Po upływie kolejnych minut jestem w Nowym Tomyślu. Jadę przez miasto. Na rynku fontanna podświetlona różnymi kolorami światła wygląda dość ciekawie, ratusz również ładnie oświetlony, jednak duży wiklinowy kosz jest słabo rozświetlony i na zdjęciach widać tylko noc i kilka jaśniejszych punkcików.
Ratusz w Nowym Tomyślu, podświetlenie dodaje mu sporo uroku i tajemniczości. Ta jaśniejsza plama na dole zdjęcia to rozświetlenie od lampki ustawionej na minimum. © toadi

Kolorowe podświetlenie fontanny przed Nowotomyskim Ratuszem, w tle widać wiklinowy kosz, ale potrzeba sporej wyobraźni aby go ujrzeć w całości © toadi

Za Nowym Tomyślem w miejscowości Paproć mgła, niezbyt gęsta, ale potęguje uczucie chłodu, które odczuwam na twarzy i palcach rąk, jeszcze dwa razy na trasie wjadę w podobną mgiełkę.
Mijam Opalenicę, przez Buk jadę miastem i już wkrótce autostradę mam za plecami, uf, do domu już blisko. Tylko że od paru dobrych minut ponownie jest mi zimno w palce nóg, jak się później okaże, woreczki foliowe były dobre, ale do czasu aż skarpetki nawilżały, w domu były mokre. Niepruszewo i najmniej lubiany odcinek dla mnie i to zawsze, od jeziora Niepruszewo do Ławicy. Ulicą Bukowską kieruję się do Dworca Głównego. Kawałek Głogowską, wiadukt i z każdym obrotem koła coraz bliżej domciu, prosto jak po sznurku do ronda Rataje tu w lewo chodnika wzdłuż torów tramwajowych (ostatni raz spotykam mgłę) jadąc wzdłuż linii tramwajowej docieram do oś. Rusa i jestem w domciu, właśnie minęła północ.
Ze skrzynki wyjmuję korespondencję, fotka stanu licznika
po około 16 godzinach poza domem tylko albo aż 307 km © toadi

i już po chwili jestem we wannie, ach jak miło, jeszcze wpis na bikestats, ale ledwo zacząłem, parę linijek tekstu i budzę się przed klawiaturą, znak to że, relację muszę złożyć w późniejszym terminie, a teraz spać.

Relacja zakończona w niedzielę wieczorem, oj trwało to trochę.
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
325.00 km 4.00 km teren
14:46 h 22.01 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Częstochowa - Poznań: Cztery województwa :)

Sobota, 15 sierpnia 2009 · dodano: 18.08.2009 | Komentarze 3

Jestem nowy a jednocześnie już parę razy wspomniany na bikestats.pl, gdyż sporo w tym sezonie i wcześniej jeździłem z Krzysztofem (www.maks.bikestas.pl). Wcześniej był pierścień wokół Poznania Pierścień I Pierścień II oraz Kołobrzeg Kołobrzeg czy też Wyprawa z Krzyża przez puszczę Notecką i Szamotuły - Oborniki do Poznania Puszcza Notecka.
A bezpośrednio po zamknięciu pierścienia zaświtał mi pomysł aby zapuścić się na coś dłuższego niż do Kołobrzegu, coś powyżej 300km, stanęło na Częstochowie. Zapewne gdyby nie to że Krzysztof nie mógł pojechać, nie założył bym własnego bloga.
W planach był przejazd z Poznania do Częstochowy w nocy z Czwartku na Piątek, ale po 40 km złapałem panę i wróciłem do domu robiąc niecałe 78 km. Przekonałem się jednak że muszę pomyśleć o znacznie lepszym oświetleniu, bo lampka przednia, którą dotychczas używałem okazała się kompletnym niewypałem, owszem byłem widoczny, ale samemu niewiele widziałem.
Po piątkowych zakupach postanowiłem że tym razem wracam do Poznania z Częstochowy.
Ekwipunek minimalny, no może parę drobiazgów mniej mogło być, ale nie brałem ze sobą żadnych map, przewodników itp. aparat foto również pozostał w domu. Wcześniej tylko spędziłem nieco czasu w domu nad mapami oraz kompem aby dobrać i zapamiętać trasę.

Pociąg miał odejść o 2:54 i w Lublińcu wg rozkładu miał być przed 7:00 rano. Po około 1:30 godzinie snu, wstałem i ruszyłem na dworzec. Jak zwykle pociąg miał opóźnienie ponad pół godziny, w dodatku miał być wagon do przewozu rowerów, ale go nie było. W samym Poznaniu było kilku ludzi z rowerami którzy musieli zapakować się do pociągu (dwóch wybierało się na transkarpatie). Jak się okazało w wagonach już stały rowery, za zgodą konduktora ulokowałem się w wagonie zarezerwowanym dla kolonistów, jedyny problem to 4 godzinki stania w korytarzu, cóż kolej nas nie rozpieszcza :(

Po dotarciu na miejsce startu, było już po siódmej, pociąg tylko nieznacznie nadrobił początkowe opóźnienie.

Trasa:Lubliniec - Częstochowa - Lgota - Kłobuck - Waleńczów - Krzepice - Szarki (wyjechanie z woj. Katowickiego do opolskiego) - Jaworzno - Rudniki - Dalachów - Gana - Rozterk - Praszka - Przedmość - Klik - przekroczenie granicy województw opolskiego i łódzkiego :) - Wróblew - uszyce (lasami - powrót na krótko w opolskie) - Dzietrzkowice - Łubnice - Wójcin - Chrościn - Bolesławiec - Opatów - dalej trasą 11 do Środy Wlkp przez: Słupie, Kępno, Ostrzeszów, Ostrów Wlkp., Pleszew, Jarocin, Nowe Miasto nad Wartą, Środę Wlkp, Topole, Bieganowo, Krerowo, Nagradowice, Komorniki, Tulce, Spławie, Szczepankowo, Poznań - Rataje - Finał (Dom).

Z Lublińca połozonego jakieś 38 km na zachód od Częstochowy prowadziła piękna z początku płaska droga dobrze oznakowana, a wzdłuż drogi parę kilometrów za miasto ścieżka rowerowa." title="Lubliniec start" width="675" height="900" />
Lubliniec start © toadi
Po paru kilometrach pojawiła się pierwsza górka do pokonania, a za nią kolejna, kolejna i tak do samej Częstochowy, przeważały podjazdy, a ja chciałem nadrobić stracony czas. Wkrótce też było widać smukłą wieżę Jasnogórskego Klasztoru, niekiedy tylko znikała za drzewami lub po nielicznych zjazdach a przed kolejnym podjazdem, prowadziła i służyła mi za drogowskaz do samego celu. Do Jasnej Góry dojechałem od kościoła Świętej Barbary, ulicą o tej samej nazwie, była 8:34," title="W Częstochowie, u wrót Jasnejgóry :)" width="675" height="900" />
W Częstochowie, u wrót Jasnejgóry :) © toadi
miałem zaledwie 4 minuty opóźnienia w stosunku do wcześniejszego planu, sporo nadrobiłem ale czułem to w nogach, a to był dopiero początek trasy. W okolicach klasztoru zabawiłem jakieś 30 minut i ruszyłem ul. św. Rocha w kierunku na Poznań. Łudziłem się, iż teraz to już tylko z górki, ale już wkrótce okazało się że tylko się łudziłem. Zaraz za Częstochową piękny zjazd i stromy dość długi podjazd." title="Z Częstochowy do Poznania" width="675" height="900" />
Z Częstochowy do Poznania © toadi
Pod Kłobudzkiem po pokonaniu kolejnego podjazdu herb miast - z pierwszej chwili przypominał spodek ufo tylko ta antenka :) wcześniej za Blachownią na rogatkach Częstochowy, podobny motyw na tablicy informującej o terenie zabudowanym, również sylwetka ufo nad zarysem miasta.
Dość męcząca trasa przez kolejne miejscowości, ruch samochodowy głównie w kierunku na Częstochowę, widać wielu śpieszyło na uroczystości Maryjne. Po przekroczeniu granicy województw katowickiego oraz opolskiego jakość drogi wyraźnie się pogorszyła, a do przedniej opony zaczęły lepić się kamyki, początkowo zatrzymywałem się aby oczyścić oponę ale że po przejechaniu kilkuset metrów opona była ponownie oblepiona kamykami, wpadłem na prosty ale skuteczny pomysł. Z pobocza drogi zabrałem większy kamień, o dość ostrych krawędziach. Schowałem go do kieszeni koszulki i co jakiś czas w trakcie jazdy zgarniałem nim pozbierane kamyki z przedniej opony. Tak dojechałem do Rudnik. W Rudnikach stan drogi wręcz tragiczny, remont ruch wahadłowy. Przejechałem do skrzyżowania i miałem kierować się na Praszkę, ale widząc iż przed mną droga jest w podobnie złym stanie plus znaki ostrzegawcze o prowadzonych robotach drogowych (sprzęt drogowy i ludzie remontowali drogę pomimo święta) postanowiłem, iż pojadę inną trasą niż wcześniej zaplanowana skręciłem na Dalachów, po paru kilometrach skręciłem w prawo i kierowałem się w stronę Praszki, po drodze zawitałem na "czarny ląd" do miejscowości Gana i po minięciu kolejnej wioski wjechałem do Praszki na ul. Kaliską, następnie koło zamkniętej Biedronki przez osiedle na miejscowość Przedmość, kolejna zmiana trasy podyktowana chęcią zaliczenia czterech województw - łódzkiego. Wkrótce za miejscowością Klik w lesie chwila przerwy i zdjęcie rowerka przy słupku informacyjnym o granicy województwa opolskiego i łódzkiego." title="Na granicy województw" width="900" height="675" />
Na granicy województw © toadi
Nie miałem chęci wracać więc ruszyłem dalej przed siebie brnąc w kierunku miejscowości Wróblew. Tam postanowiłem wracać ku pierwotnej trasie, a że miałem ją po swej prawej stronie, na pierwszej krzyżówce jaka była (brak jakiegokolwiek oznakowania, poza nazwą miejscowości) skręciłem w prawo kierując się na zachód, a właściwie zachód, południowy-zachód. Po około kilometrze droga zamieniła się w szutrową, a nim skończyła się wioska w gruntową a następnie piach, dalej ścieżka oznakowana na zielono prowadziła przez łąki i las, jakiś czas trzymałem się oznakowania, ale w chwili kiedy oznakowanie kierowało bardziej ku południu już nie było mi po drodze. Miałem gładkie opony - Schwalbe Marathon Plus z tyłu oraz Supreme z przodu, dalszy komentarz zbędny. Po około 4 km przez piachy wyjechałem w miejscowości ( właściwie za) Uszyce. Powrót na Opolszczyznę, lecz na krótko, gdyż po minięciu dwóch strumyków, które płynęły równoległe oddalone zaledwie o kilkanaście metrów, ponownie byłem w łódzkim. Dojechałem do Łubnic, w których przy kościele było kilka straganów rozstawione, strażacy w mundurach galowych kręcili się po ulicy. Szkoda tylko że wszystkie sklepy były zamknięte, a na barze wywieszka że czynne będzie po godzinie 20:00. A ja już od pewnego czasu bez prowiantu, picia, w ustach Sahara. Dalej kierując się ku Bolesławcowi, w którym poza ruinami zamku nad brzegiem jeziora można było też zobaczyć zgliszcza restauracji strawionej przez pożar, notabene nad tym samem jeziorem. Nie tracąc czasu na poszukiwanie czynnego sklepu kierowałem się w kierunku na Opatów, gdzie liczyłem, iż po wjechaniu na trasę do Poznania będę mógł uzupełnić zapasy i ugasić pragnienie na stacji benzynowej, ale zawiodłem się i dalej musiałem zmierzać przed siebie. Dopiero w miejscowości Słupie pierwsze zaopatrzenie i łyk wody. Dojazd do Kępna. i zakaz ruchu rowerami po drodze, kolejny remont w okolicach mostu droga poryta, znaki kierują ruch pieszy na przeciwległy chodnik, i ja tam się kieruje. Ale słowo chodnik to zbyt wiele, rozkopana ścieżka z usypanymi kupami piachu i kilkunastoma bezsensownie rzuconymi płytami chodnikowymi, ciekawe jak ten fragment chodnika wygląda po deszczu. W Kępnie na Rynku większe zakupy, uzupełnienie zapasów, nieco dłuższy postój. Musiałem coś zjeść i pożądanie ugasić pragnienie. Zaopatrzony w około 2 litry płynów ruszyłem dalej. Na przejeździe kolejowym oczekując na podniesienie szlabanu miałem chwile zwątpienia i nie czekając za ich otwarciem ruszyłem ul. Dworcową w kierunku Dworca PKP. Liczyłem że wsiądę do pociągu i pozostałą drogę pokonam koleją. Jednak najbliższy pociąg do Poznania odchodził przed 23:00, a wg moich wyliczeń do tego czasu powinienem dojechać do celu rowerem, zwłaszcza że najgorszy skwar już ustępował i teraz mogło być tylko lepiej.
Zawiedziony częstością kursowania pociągów do Poznania, powróciłem na trasę.
Dalej 11 w kierunku na Ostrzeszów, Ostrów Wlkp, trasa zahacza o Dolinę Baryczy. Pięknie, kiedyś będę musiał tam się udać :)/ Do Pleszewa i Jarocina bez większych perturbacji, droga w większości nachylona korzystniej - zjazdy dość długie o niewielkim nachyleniu, to lubię. Nie to co było na odcinku do Rudnik. W Ostrzeszowie czy Ostrowcu wręcz wzorcowe ścieżki rowerowe prowadzące wzdłuż 11. Wzorcowe do tego stopnia, że na wielu skrzyżowaniach znak stop oraz poziome oznakowanie umieszczone przed ścieżką rowerową a nie jak w Poznaniu bezpośrednio przed drogą główną, co powoduje że samochody zagradzają drogę rowerzystą, tu zaś można sobie pozwolić na szybsze pokonywanie przeszkód na ścieżce rowerowej jakimi są krzyżujące się z nią drogi. W Jarocinie parę minut na postój, kolejne uzupełnienie zapasów głównie płynów, tym razem na stacji Bliska :) Przy okazji okazało się że zbyt słodka Nestea, a mało smaczna woda mineralna, po zmieszaniu ich razem świetnie gaszą pragnienie a do tego dobrze smakuje i nie jest zbyt słodkie :) Powerade i podobne wynalazki w pewnym momencie były za słodkie i musiałem popijać je wodą.
W godzinach popołudniowych telefon od Krzysztofa z pytaniem gdzie jestem i jak mi idzie oraz wstępne umówienie się na mały wypadzik w dniu następnym (niedzielę)
W Jarocinie również włączyłem oświetlenie bo było już po 20:00 i słońce zaszło, robiło się ciemno." title="Odpalenie świateł" width="675" height="900" />
Odpalenie świateł © toadi

Do Nowego Miasta nad Wartą wjechałem już w zupełnych ciemnościach, Przednie oświetlenie Sigmy (90 luxów) okazało się rewelacyjne, z małym ale, lecz o tym później. Widziałem drogę na dystansie około 120 metrów, a przydrożne słupki (ich odblaski) do około 500 metrów - 5 sztuk. Jednak w Nowym Mieście po przekroczeniu Warty z jednej strony duża ulga był czułem się u siebie w domu, pomimo sporego dystansu jaki należało jeszcze pokonać. Ale to już były moje tereny, które znam i wiem gdzie która dróżka prowadzi. Zaczął się jednak pewien problem wysiadła mi stopa, a dokładnie kostka. wpierw w prawej stopie, a paręnaście kilometrów później w lewej, ale co tam byłem już w Środzie Wlkp. Minęła 22:10 i miałem nieco ponad 30 km przed sobą, teoretycznie około godziny jazdy. Ale ból zrobił swoje a na ostatnich kilometrach ogarnęła mnie senność, prawie spałem na rowerze, szczęście że byłem już w Tulcach, bo to już tylko kawałek do domciu, nawet pieszo a bym się doczłapał. Do domu dojechałem o 23:35.
Mankament lampy Sigma PowerLed: ciężka a delikatne mocowanie, które jak się okazało nie przetrwało całej trasy, wyłamała się jedna strona zawiasu. Będę więc ją reklamował, podejrzewam że jest to typowa wada konstrukcyjna, poprzednie sigma jaką miałem mocowanie miała znacznie lepiej rozwiązane, łatwiej było ją ustawić w wymaganej pozycji na kierownicy, łatwiej było skorygować, a do tego znacznie pewniej trzymała kierownicy. Tu zbyt dużo udoskonalili coś co było dobre i spaprali. Co do samej lampy rewelacja. korpus aluminiowy i bardzo mocne światło, na jednym źródle do 11 godzin (około 3 na pełnej mocy) a dodatkowo poza akumulatorem ma jeszcze baterie, które podobną trwałość mają i w dodatku dopiero po rozładowaniu akumulatora, zużywa prąd z baterii.

Błędy popełnione w trasie:
1. Zbyt wysokie tempo na pierwszym odcinku do Częstochowy - zbyt wiele sił straciłem niepotrzebnie.
2. Jazda bez map, nie błądziłem zbyt wiele ale było by prościej, ewentualnie należało trzymać się trasy samochodowej
3. Dzień w który jechałem - Święto, większość sklepów zamknięta, zwłaszcza na małych wioskach nie miałem na co liczyć, może gdybym znał lepiej teren wiedział bym gdzie należy zajechać aby uzupełnić zaopatrzenie.
4. między godziną 11 a 15 należało zaszyć się gdzieś w lesie, poleżeć, odpocząć i ruszyć po takiej przerwie, a wtedy całkowity czas podróży był by dłuższy ale średnia powinna być lepsza.

Podsumowanie.
Całkowity czas podróży: 16 godzin i 15 minut (7:20 Lubliniec 23:35 Poznań)
Przejechany dystans Lubliniec (zerowanie licznika) - Poznań: 325,04 km " title="Wskazanie dystansu" width="675" height="900" />
Wskazanie dystansu © toadi

Czas jazdy rowerem: 14:45:59 (wskazanie licznika)" title="Wskazanie licznika - czas przejazdu - dodać 1 z przodu" width="675" height="900" />
Wskazanie licznika - czas przejazdu - dodać 1 z przodu © toadi

Średnia, zaledwie: 22:01 (liczyłem na lepszy wynik) " title="Wskazanie licznika - srednia szybkość przejazdu" width="675" height="900" />
Wskazanie licznika - srednia szybkość przejazdu © toadi

temperatura (jeśli wierzyć tablicy przy trasie) o godzinie 15: 27 C powietrze oraz ponad 50 C nawierzchnia drogi.
Ogólne zmęczenie mniejsze niż po Kołobrzegu, szybciej dochodzę do siebie, ale kostka dostała mocniej niż wtedy. Mniej zmęczony byłem wracając z pierścienia wokół Poznania i obyło się bez bólu kostki.

Zdjęcia tak mało bo limit mały jak na razie :)
Kategoria powyżej 200 km


Dane wyjazdu:
249.00 km 140.00 km teren
12:12 h 20.41 km/h:
Maks. pr.:67.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Pierścieniem wokół Poznania

Sobota, 1 sierpnia 2009 · dodano: 19.08.2009 | Komentarze 0

Skoro zagościłem na bikestats postanowiłem nieco nadrobić zaległości. Nie mam ochoty i nie widzę sensu aby cofać się do lipca, czerwca, czy wcześniejszych miesięcy, cofnięcie się do początku sierpnia to już wyzwanie. Ale dwie najważniejsze trasy odbyłem z Krzysztofem, dlatego posiłkując się jego wpisami, uzupełnię swoje wpisy za ten miesiąc.
Pierścień wokół Poznania
Jeszcze w lipcowy weekend, ostatni weekend lipca podjeliśmy próbę pokonania pierścienia (Pierścień wokół Poznania - fiasko) ale pogoda nie zbyt korzystna, głównie dokuczał wiatr w ciągu całego dnia i po pokonaniu 3/4 pierścienia zrezygnowaliśmy. Jednak nie poddaliśmy się i już tydzień później podjęliśmy próbę jego pokonania. Jak się miało wkrótce okazać tym razem skuteczną i zwycięską.
Ale od początku. Umówione miejsce spotkania to j. Rusałka, miało to być o 6:00, ale już po wyjechaniu z domu powrót po krem do opalania, i strata paru cennych minut. Dotarłem oczywiście po godzinie 6. Nie zwlekając zbyt długo ruszyliśmy na trasę. Wpierw jadąc ścieżkami wzdłuż j. Rusałka oraz j. Strzeszyńskiego w kierunku j. Kierskiego. Mieliśmy zaczynać pierścień z Kiekrza. A ja wymyśliłem sobie że wbrew większości tych których wpisy przeglądałem w bikestats pojedziemy w lewą stronę. Krzysztof dał się przekonać i około 7:00 ruszyliśmy już czerwonym szlakiem "w nieznane".

Jechaliśmy przez Sady, Lusowo, nieco w oddali zostawiając j. Lusowskie. Gdzieś w okolicach Lusówka, właściwie krótka przed dostrzegliśmy innego rowerzystę podążającego w tym samy kierunku. Zażartowałem że może i On jedzie trasą pierścienia, jak się miało później okazać, tak też było. Za Lusówkiem w lesie dogoniliśmy nieznajomego i wyprzedziliśmy. Nieco zaskoczyło mnie to, iż był sporo starszy od nas (ok. 60 lat liczył sobie) a pomykał całkiem nieźle nawet na leśnych ścieżkach, gdzie jego 28" koła musiały nieźle dać mu w kość. Nie wdawaliśmy się w pogaduchy, jechaliśmy dalej przed siebie.
Wkrótce dotarliśmy do j. Niepruszewskiego, przekroczyliśmy autostradę A2, kawałek polami aby niebawem cofnąć się wzdłuż las i przejechać przez przejazd kolejowy. Przed miejscowością Mirosławki mała pauza, urzekło nas miejsce; las, wąwóz, kaskada z kamienie i mała łączka a do tego też miejsce aby przysiąść, schronić się przed ewentualnym deszcze, kilka zdjęć, czas umyka i starszy Pan nas dogania. Wykorzystaliśmy okazje i zamieniliśmy z nim parę słów. Ruszył pierwszy. Jednak nie odskoczył nam daleko, jeszcze nim dojechał do lasu za Wsią Mirosławki dogoniliśmy go i wyprzedziliśmy.
Do Stęszewa popędziliśmy już bez postojów, dopiero na wyjeździe ze Stęszewa kolejna przerwa na zakupy, mój pierwszy posiłek na trasie i pierwsze "tankowanie". W tym czasie kolejna zmiana lidera, Nieznajomy popędził przed siebie nie zatrzymując się.
Ruszyliśmy z myślą dognania Nieznajomego, zastanawialiśmy się jednak jak daleko nam odskoczył. Na drodze pędził jak strzała, jednak zaraz za Łodzią droga znacznie się pogarsza i momentami jest głęboki piach, wiedzieliśmy że to nam daje przewagę i szansę na dognanie Gościa. W Dymaczewie robimy mały rekordzik prędkości maksymalnej 67,1 km/h (ostro z górki, tydzień wcześniej na podjeździe prędkość spadała nam do 8 - 10 km/h). W Mosinie udało nam się dogonić Nieznajomego, uff,. ulżyło mi :). Nie robiąc pauzy pojechaliśmy dalej ku mostowi na Warcie, tylko jeszcze mała nieoczekiwana wywrotka w piasku, zaliczyłem glebę, wchodząc zbyt ostro w zakręt, koło zaryło a ja przywitałem się z matką Ziemią :).
Rogalinek, Rogalin (postój pod pałacem Raczyńskich" title="Pałac w Rogalinie" width="900" height="675" />
Pałac w Rogalinie © toadi
) i dalej już w większości drogą w otwartym terenie, w pełnym słońcu do Kórnika. Szkoda że trwa "remont" mostu na fosie zamku w Kórniku, była by niezła fotka, a tak kicha. Ale w miejscowej lodziarni przerwa na lody :). Ledwie zaczęliśmy delektować się odrobiną chłodu w wafelku a tu niespodzianka - Nieznajomy ponownie Nas dogania, też jednak dał namówić się na przerwę i lody :). Ruszył w trasę na Tulce, zaś my do sklepu po płyny. Po zakupach mała wpadka z mej strony, długo nie myśląc ruszyłem stałą trasą do domu (do rodzinnego domu), po przejechaniu około km w kierunku na Dziećmierowo - Runowo, Krzysztof zwrócił uwagę czy aby dobrze jedziemy :), dopiero po chwili dotarło do mnie że zjechaliśmy ze szlaku. Wracamy na szlak,. Dalej do Skrzynek wzdłuż jeziora Skrzyneckiego, następnie Borówiec, kładką nad trasą szybkiego ruchu (można podjechać, nie tylko schody zbudowali, pomyśleli i o rowerzystach :) ) do Robakowa, polną ścieżką na Tulce, gdzie ponownie doganiamy Nieznajomego, widać piasek mu nie służył :).
W Tulcach jedziemy na obiadek do Restauracji Bambaryła, menu nie jest wyszukane, ale porcje są duże i nie trzeba jedzenia szukać na talerzu. Oczy jednak chciały więcej niż mógł przyjąć żołądek. Już nad żurkiem musiałem nieźle się napocić, a zamówiłem jeszcze drugie danie. Duży kotlet i kopa pyr z sosem, surówką i kiszonym ogórem. To było ponad moje siły. Mogłem tylko patrzeć. Postanowiłem że chociaż zjem kotlet, ale poległem i zrezygnowałem po tym jak z wysiłkiem upakowałem jego połowę. Dochodziła 2:00, zapłaciliśmy za obiadek i czas ruszać. Jeszcze nieco kremu aby słoneczko nie zrobiło nam krzywdy i ruszamy.
Podjazd pod górkę obok kościoła w Tulcach. Najstarszy murowany kościół w Wielkopolsce, o bogatej historii, sanktuarium Maryjne do którego przez cały rok zmierzają pielgrzymi, ale głównie we wrześniu, specyfiką Sanktuarium Tuleckiego jest oddawanie czci obrazowi Matki Boskiej Pocieszenia (XVII wiek). Pierwszy kościół wybudowano tam już w 1140r. a w XIII wieku powstał kościół murowany. Na ołtarzu figura Matki Bożej z Dzieciątkiem na ręku z ok. 1500r. W kruchcie XV wieczna kropielnica z piaskowca. Wielki krzyż z rzeźbioną pasyjką Pana Jezusa z około XVII/XVIII wieku. W kościele wysokiej klasy organy, które niedawno były odnowione i przywrócone do świetności, W kościele zabytkiem jest nawet zamek w drzwiach, który został wykuty z żelaza w pierwszej połowie XVI wieku. W XIV wieku były w Tulcach karczmy, krawiec, młyn. W XVII wieku obok kościoła był szpital oraz szkoła. Władysław Jagiełło w okolicach Tulec był rażony piorunem, jednak przeżył; Jan Długosz, tak pisze w swoich kronikach," że w sierpniową sobotę 1419 roku, „o późnej już godzinie, w powozie urządzonym na kształt kolebki (...)wjeżdżał do lasu król Władysław Jagiełło otoczony orszakiem panów i szlachty, spiesząc z Poznania ku Środzie. Nagle przy jasnym i pogodnym niebie ściemniło się i powstała gwałtowna burza z błyskawicami i piorunami. I trzeba nieszczęścia, że jeden z nich uderzył z wielkim hukiem w orszak królewski i cztery konie zaprzężone do kolebki królewskiej i dwóch z służby dworskiej idących pieszo przy wozie, aby się nie wywrócił, nazwiskiem Bachmat i Maciej Czarny, woźnicę tylko pominąwszy, zabił. Pozabijał też konie, na których jechali Mikołaj - sandomierski i Sędziwój – poznański wojewodowie, Henryk z Rogowa, Jan Mężyk i siedmiu innych rycerzy. Sami jeźdźcy nie doznali żadnej obrazy. Na koniec zabił wierzchowca królewskiego, na którym jechał za królem giermek Porsztek z Czczycy – z rohatyną w ręku; na tym suknię potargał, samego pachołka jednak nie nadwyrężył. Władysław król, straszliwym hukiem piorunu przerażony, długo leżał bez zmysłów i na pytania panów i szlachty nie odpowiadał ani słowem czy to od gwałtownego wstrząśnięcia czyli to z przerażenia – komentował to wydarzenie Długosz – tak że już niektórzy płakać nad nim poczęli. Przyszedłszy wreszcie do siebie i zebrawszy siły (...) przemówił przecież i wyznał, że ta straszliwa przygoda dotknęła go za jego grzechy. A doznał król Władysław od tego piorunu bólu w prawej ręce, który dopiero w kilka dni potem ustąpił, przy czym ogłuchł nieco, a odzież jego wszystka siarką cuchnęła. Ten wypadek ludzie pobożni i religijni uważali za wyraźny znak gniewu Bożego.(...)". Dość już tej historii, czas zmierzać dalej. Wspomnę tylko że ks. proboszcz Marek Matyba jest również zapalonym rowerzystą :)
Dalej do Gowarzewa, tu się urodziłem i spędziłem większość swego życia. Następnie szlakiem na Kostrzyn, który biegnie bocznymi drogami. W Siekierkach Wielkich piaszczysta droga wiedzie w kierunku Kostrzyna, na jej zachodnim skraju niewielki lasek. Wielu zapewne jadąc nie zdaje sobie sprawy że skrywa on średniowieczne grodzisko, dziś to tylko wał ziemny.
W Kostrzynie przerwa na kolejne zakupy głównie płyny i w drogę do j. Góra. Tu zjazd po kamieniach kawałek wzdłuż jeziora i malowniczym wąwozem podjazd pod górkę niezbyt długi jednak. Gdybyśmy tak spławili się przepływającą rzeczką (Cybina) dopłyneli byśmy do Poznania (j. Malta).
Teraz Kawałek lasem, przekroczenie linii kolejowej oraz ruchliwej trasy na Gniezno i znajdujemy się na Gorzkich Polach, gdzie królują ogrody działkowe " title="Na trasie pierścienia wokół Poznania - Krzysztof" width="675" height="900" />
Na trasie pierścienia wokół Poznania - Krzysztof © toadi
. Docieramy do grobli między j. Wrączyńskimi i kierujemy się na północ do Dąbrówki Kościelnej. Szkoda tylko że nie poprowadzono szlaku przez Krześlice, gdzie znajduje się wspaniały pałac. Po płytach betonowych dawnego lotniska docieramy prawie do Dąbrówki, jeszcze kawałek lasem i jesteśmy. W Dąbrówce Kościelnej sanktuarium Maryjne " title="Sanktuarium w Dąbruwce Kościelnej" width="900" height="675" />
Sanktuarium w Dąbruwce Kościelnej © toadi
, które konkuruje we wrześniu z Tulcami o pielgrzymów.
Chwila na zakupy, kawałek jazdy za Dąbrówkę i na przydrożnym parkingu dla turystów, dłuższy postój - lody, picie i ruszamy dalej." title="Pierścień wokół Poznania lasy w okolicy Dąbrówki Kościelnej" width="675" height="900" />
Pierścień wokół Poznania lasy w okolicy Dąbrówki Kościelnej © toadi
Docieramy do Zielonki, wioski w centrum puszczy, jednak nie zatrzymujemy się i podążamy dalej ku Murowanej Goślinie. Do miejscowości Rakownia, przyjemna leśna ścieżka, później nieco gorzej na odcinkach piaszczystych samochody wzbijają tumany kurzu, zaś na kocich łbach nie dość że się kurzy to jeszcze niesamowicie trzęsie, zwłaszcza na jednym ze zjazdów. W Murowanej bez zbędnych postojów, jedziemy przed siebie, docieramy do Mściszewa, aby ponownie zjechać na drogi gruntowe. Dopiero na wyjeździe z Promnic ponownie asfalt, przez spory odcinek Promnic niezły chodnik, tylko te parkujące na nim samochody :(.
Kolejny raz przekraczamy Wartę, Drogą do Biedruska, Następnie poligon, ruiny kościółka i stary cmentarz (jednak byliśmy tam wielokrotnie więc nie zatrzymujemy się). Wkrótce odczuwam upływ sił, jestem głodny, bardzo głodny. Po dojechaniu do Złotnik postój na posiłek, zdąrzyliśmy przed zamknięciem sklepiku. Serek homo, jakieś coś słodkiego - takie małe co nieco, trochę picia i odżywam, teraz mogę znowu jechać. Parę minut przed godziną 20:00 docieramy do Kiekrza,
Tu zakładamy kurtki z długim rękawem, nieco się już ochłodziło i ruszamy w kierunku Strzeszynka, gdzie Krzysztof postanowił zjeść frytki - w nagrodę za pokonanie trasy, w pełni sobie zasłużył. Po około 30 minutach ruszamy na Rusałkę i na Sołaczu rozdzielamy się/
Powrót przez Centrum Poznania, Śródkę i Maltę do domu, tu starałem się trochę popędzić, aby podążać w rytmie zielonych świateł na skrzyżowaniach, na Garbarach nie zdążyłem zmieniło się na żółte i wolałem wyhamować. W domu byłem około 22:00
Trasa piękna, zachęca do kolejnego przejazdu, np jesienią kiedy kolorystyk ulegnie zmianie - złota polska jesień, byle pogoda dopisała.

PS.
Dystans wyraźnie dłuższy od tego co przejechał Krzysztof, ale i do miejsca spotkania miałem znacznie dalej, stąd ta różnica, mieszkamy na przeciwległych końcach Poznania. Dystans i średnią podałem w Komentarzu do pierwszej nieudanej próby pokonania pierścienia jak tylko wróciłem do domu, inaczej dziś bym tego nie pamiętał, jednak czas jazdy musiałem dopasować do tamtych danych, szkoda że i tego wtedy nie wpisałem w komentarzu.
Pozdrawiam
Kategoria powyżej 200 km