Info
Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Luty4 - 0
- 2013, Styczeń4 - 1
- 2012, Wrzesień5 - 18
- 2012, Sierpień11 - 28
- 2012, Lipiec12 - 32
- 2012, Czerwiec9 - 41
- 2012, Maj1 - 2
- 2011, Październik2 - 11
- 2011, Wrzesień2 - 16
- 2011, Lipiec1 - 11
- 2010, Maj3 - 17
- 2010, Kwiecień10 - 2
- 2010, Marzec2 - 0
- 2009, Październik6 - 22
- 2009, Wrzesień15 - 56
- 2009, Sierpień11 - 18
Dane wyjazdu:
24.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Po koksy, mapę itp
Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0
W sobotę rowerowy maraton na orientację w Trzcielu, lecę więc zaopatrzyć się w odżywki, przy okazji zaglądam na starołęcką do Pawlaka, z Starołęki mostem kolejowym na Dębiec, później przez Wilde do Pasażu Apollo, gdzie zaglądam do sklepu z mapami. W drodze powrotnej zahaczam jeszcze o Stary Rynek, skąd kieruję się na Bernardyny przez most Rocha w kierunku domu.Kilometry odczytane z mapy Google, na rowerze nie było licznika.
Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
11.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Giant XTC0
Dojazd na maraton oraz powrót ze Stronia Śląskiego do Siennej
Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 0
Rankiem przed maratonem 5,5 km w dół do Stronia ŚląskiegoPo maratonie powrót.
W drodze powrotnej dużo niespodzianek: zerwany łańcuch, wyrwane bloki w SPD, centra tylnego koła, pogięta tarcza hamulcowa, zerwana szprych. Aż strach pomyśleć coby było gdyby przyszło jechać dalej :)
Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
84.00 km
74.00 km teren
06:53 h
12.20 km/h:
Maks. pr.:47.36 km/h
Temperatura:24.9
HR max:174 ( 98%)
HR avg:147 ( 83%)
Podjazdy:2560 m
Kalorie: 5122 kcal
Rower:Giant XTC0
Mój pierwszy raz
Sobota, 7 lipca 2012 · dodano: 12.07.2012 | Komentarze 12
Na mój pierwszy raz, czyli maraton MTB na wymagającym dystans GIGA, wybrałem Stronie Śląskie. Wybrałem, powiedzmy że z własnej a nie przymuszonej woli, acz za "serdeczną" namową niejakiego Klosia :), który to po maratonie w Lubrzy, w dość prosty i jednoznaczny sposób określił dystans na najbliższy maraton - "tylko Ci... nie jadą giga" czy coś w podobnym brzmieniu. Chciał nie chciał, ale motywacja zadziałała i wybrałem dystans giga na zbliżającym się "łatwym' golonkowym maratonie w Stroniu Śląskim. Kiedyś tam zdarzyły się ekscesy z dystansem giga, jednakże było to na płaskim terenie, stąd też nie miałem żadnego doświadczenia w dłuższych niż dystans mega maratonach w górach.W piątek wybrałem się na dworzec, skąd miałem dojechać do Wrocławia a dalej już autem z Marcinem. Ledwo co znalazłem się na R.Rataje, kiedy uświadomiłem sobie że telefon został w domu :(, nawrotka i szybko do domciu po telefonik, w drugim podejściu na moście dworcowym wypada mi butelka z wodą, która nieszczęśliwie poturlała się do barierki i spadła niżej. Szybki zakup biletu i pędem do pociągu, pytam jeszcze gdzie wagon dla rowerów, takowy miał być w składzie (przewóz rowerów), ale od konduktora dowiaduje się że mam wsiadać do ostatniego wagonu. Szara rzeczywistość PKP, w ostatnim wagonie znajduje się przedział dla podróżnych z większym bagażem więc znajduje sobie jakieś tam miejsce. Pociąg rusza, mnie zlewa pot, myślę sobie nieźle pocisnąłem jadąc na dworzec, a wydawało się że jadę na luzie. Widzę jednak że pot leje się strumieniami nie tylko ze mnie, wszystko jasne, jest bardzo gorąco.
Podróż do Wrocka mija na pogawędce z przygodnie napotkanym podróżnym, który para się paralotniarstwem, w międzyczasie dwa dłuższe postoje, które są nie planowane w rozkładzie, jeden w szczerym polu i w pełnym słońcu, w wagonie temperatura szybuje do prawie 50 stopni skali Celsjusza, zresztą przez całą podróż było między 45 a 47 stopni, więc te 3 stopnie nie czyniły wielkiej różnicy, z małym niewielkim ale, w trakcie kiedy pociąg się przemieszczał przez otwarte okna, wpadało nieco świeższego powietrza. W końcu docieram do Wrocławia, Marcin już za mną czeka, pakuje rower na bagażnik, a ja w tym czasie podążam na stację paliw poszukać czegoś do picia, nie piłem ponad 4 godziny, a w pociągu było nieco za ciepło :)
Ruszamy, kierujemy się na Kłodzko, mijamy kilka mniej ciekawych miejscowości, aby w okolicach Bardo ukazały się nam góry w pełnym tego wymiarze. W Kłodzku zakupy i małe co nie co i ruszamy do Lądka dopełnić formalności - opłacenie startu.
Gdy docieramy do Siennej, chwila nam schodzi na poszukiwanie naszej bazy, jak się miało okazać była nieźle zamaskowana. W tym czasie zaczęło już nieźle padać, burza z piorunami, chcemy się rozpakować, jednak okazuje się że gdzieś zapodziały się klucze od bagażnika dachowego. Na miejscu są już Jarek z Jackiem, wracamy do Lądka, w strugach deszczu zmierzamy ponownie do bazy zawodów, zgarbieni w poszukiwaniu kluczy, a nóż gdzieś wypadły i leżą, nie ma ich jednak, w bazie zawodów też nic nie wiedzą. Wracamy do samochodu, przemoczeni do suchej nitki. Nieco zrezygnowani w przekonaniu, że teraz to tylko rozwiercać zamki, Marcin podejmuje jeszcze jedną próbę, bingo klucze się odnalazły, wracamy w strugach ulewnego deszczu do naszej noclegowni, po drodze spotykamy jeszcze Jacka z Jarkiem, którzy wybrali się uzupełnić "izotoniki" :)
Rozpakowujemy siebie i rowery nie bacząc na ulewny deszcz, kiedy lądujemy w pokoju, nie pozostaje nic innego jak przebrać się, założyć coś suchego, zjeść kolację pogadać nieco w oczekiwaniu na resztę ekipy, która niebawem dotrze.
W końcu docierają Wojtas, Marek, Jacek i Mariusz. Jest późno więc wymieniwszy parę zdań udajemy się w objęcia Morfeusza.
Plan na nadchodzący dzień, na maraton, jest prosty, dojechać do mety przed 18:00 oraz nie być ostatnim na mecie oraz na trasie maratonu, oby nie jechał za mną quad z napisem KONIEC.
Ranek wita nas piękną słoneczną pogodą, zjadamy śniadanko i wkrótce myk na rowery. Docieramy na miejsce startu, chwila na pogadankach i ustawiamy się w sektory, startuję z ostatniego (491 m.n.p.m.).
Nadchodzi chwila startu, ruszamy, strasznie ciężko, więc szybko zmieniam z 44/11 na niższy bieg, obie przerzutki idą w ruch i w tym momencie spada łańcuch, szybko zakładam i ruszam, nawet nie wyjechałem jako ostatni z sektora :)
Po przejechaniu około 1 km orientuję się że nie mam licznika, zawracam w kierunku startu, warto było, licznik leżał tam gdzie spadł łańcuch, podnoszę go i ruszam.
Nieco wkuty, nie bacząc że planowałem od startu jechać spokojnie, mocno naciskam, aby jak najszybciej zniwelować różnicę do ostatniego w peletonie. Po około 2 km udaje się dojść ostatnią osobę, która wpycha rower na pierwszym kamienistym podjeździe, przed babką jeszcze troje innych podąża z buta, nie zsiadam z rowera, naciskam i wyprzedzam już nie jestem ostatni, jestem przed ostatni :), chwilę później po kolejnym podjeździe mam już co najmniej 5 osób z tyłu. Przełęcz pod Chłopkiem (733)jest już za plecami, teraz podjazd na Wilczyniec (877). Przed sobą dostrzegam Marca, wpycha rower na górkę. Mnie udaję się podjechać. Jakiś czas jadę za nim, mam go w zasięgu wzroku, na nawet łatwych zjazdach oraz prostych odcinkach nieco mnie ucieka, jednak na podjazdach dystans udaje się zmniejszyć. Gdzieś jeszcze przed Puchaczówką w okolicach wzniesienia Pasiecznik (883), wyprzedzam Jabłczyńską, długo będziemy się na trasie tasować. Kolejny mocny podjazd, kolejni piechurzy popychający swe rowery, mnie jednak udaje się wjechać (897). Czuję że jestem nieco zmęczony, pościg i wjeżdżanie na wszystkie dotychczasowe górki, na które jak widziałem większość wpycha rowery, kosztowało mnie sporo sił, więc muszę nieco spuścić z tonu, przecież to dystans giga, muszę o tym pamiętać. Jadę spokojnie, równym tempem na tętnie około 150bpm.
Trasa prowadzi Drogą Albrechta, która wije się zboczem Czarnej Góry i Jaworowej Kopy
Szeroka szutrowa ścieżka, nieco w dół, jedzie się tu dość szybko, doganiam i zaczynam wyprzedzać Ślązaka, który jedzie z przodu, atak jednak podejmuje w najmniej sensownym miejscu i momencie, w chwili kiedy trzeba skręcić w lewo na łąkę i jechać w dół. Nie spostrzegam oznakowania, skupiony na wyprzedzaniu i tylko dzięki zimnej krwi Ślązaka nie dochodzi do kraksy. Ostro hamuję, zawracam, skręcam w dół na łąkę. Ślązak ponownie mnie uciekł, jest już na dole. przed ścianą lasu. Część jadę część sprowadzam, nie chcę ryzykować. Gdzieś na tym zjeździe ponownie doganiam Ślązaka i wyprzedzam.
Na dole zjazdu ostry zakręt w prawo i pod górę, mocno zwalniam, widzę nieszczęśnika, który "zdjął" w kamieniach przednią oponę, wszystko otrzaskane mleczkiem, dla niego to już koniec tego maratonu, grupka stojąca na zakręcie instruuje go, aby zamiast podchodzić pod górkę, poszedł inną ścieżką, skąd będzie miał bliżej do Międzygórza.
Wspinając się chwilami, chwilami jadąc po płaskim czy lekko w dół zostawiam za sobą górę Parkową i Międzygórz. Dalej trasa prowadzi ku leśniczówce Jawornica i dalej pod górkę wzdłuż rz.Wilczka, gdzie na 18 km czeka obficie zastawiony bufet i rozjazd trasy Mega/Giga. Dłuższy czas spędzam korzystając z dobrodziejstw bufetu, w pewnej chwili docierają tu Jabłczyńska i Ślązak. Dość już tego dobrego, trzeba ruszać, zostawiam za sobą bufet i zaczynam podjazd na Śnieżnik. Z początku trasa jest łatwa po płaskim, lekko z górki, a podjazdy dość proste i krótkie, przed sobą widzę jakichś uciekinierów, próbuje ich dojść, jednak wkrótce zaczyna się poważniejszy podjazd pod górkę, który dopiero na Śnieżniku się kończy, dystans nieco zmniejszyłem, jednak nie udaje się dogonić. Odpuszczam, nie chcę się wypruć z sił, za mną na dłuższych prostych widzę Jabłczyńską i Ślązaka, gdzieś przed szczytem udaje się mnie doścignąć jednego z maratończyków który wpycha rower, widać że ma dość. Wyprzedza mnie też żwawo gostek który jakiś czas temu na poboczu naprawiał rower. Docieram w końcu na najwyższy punkt maratonu (1257) do schroniska lekko w dół. Przed zjazdem po łączce zatrzymuje się i upuszczam powietrze, mam za dużo go i koła odbijają się jak pingpongi :)
Dochodzi mnie w tym czasie Jabłczyńska, jednak na łączce jadę pierwszy, początek ścieżki sprowadzam. Odcinkami staram się jechać, niektóre ponownie zsiadam, jednak im niżej tym częściej jadę, w pewnym momencie ścieżka jest dla mnie w 100% przejezdna. Spostrzegam znajomą postać na poboczu łatającą dętkę, zatrzymuję się, Marcin miał pecha, złapał kapcia i to drugiego dziś, nie ma drugiego zapasu, więc zostają tylko łatki, jedną dętkę użyczam i zanim ruszyłem, ponownie jestem za Jabłczyńską, nie zwlekając ruszam przed siebie. Dokręcam aby tylko jak najszybciej wyprzedzić Ją. Dość szybko osiągam cel, jednak zjazd się dość szybko kończy, i ostro w prawo, punkt kontrolny a zaraz za nim wodopój dla dystansu giga, na Śnieżniku skończyło się picie w bukłaku, więc chętnie korzystam z okazji, zatrzymuje się i uzupełniam zapasy, w tym czasie ponownie wyprzedza mnie Jabłczyńska. Ruszam. Ponownie trzeba się wspinać pod górkę, tym razem wśród ogona dystansu mega, który po części wpycha rowery a po części stara się jechać. Ścieżka jest dość trudna, nie dość że pod górę to w dodatku sporo błota, a fragmentami płynie wartko woda. W końcu dochodzę uciekinierkę jeszcze przed przełęczą śnieżnicką, zjazd po szerokiej szutrowej ścieżce usłanej kamieniami zaczynam spokojnie, jednak już po chwili na liczniku grubo ponad 30km/h, kogoś z mega wyprzedzam, na poboczach trup ściele się gęsto, co kilkadziesiąt metrów, a to przy rynnie odpływowej, a to po kilku większych kamykach od jednego do trzech rowerzystów walczy z laczkami a to na prawym poboczu za kilka metrów na lewym lub obu, na dystansie niespełna 4 km około 20 osób łata lub wymienia dętki. Zjazd wokół wzniesienia Storma, kosztował wiele osób sporo czasu na wymianę i/lub łatanie dętek, mnie udaje się bez przygód przejechać, cały czas na stojąco, rowerem strasznie trzęsie, zaczynają boleć nadgarstki, bolą nogi.
W końcu docieram do drugiego bufetu. Kolejny postój. W tym miejscu rozchodzą się ścieżki mega i giga. Ruszam, gigowcy jadą w prawo, pod kolejną górkę zostawiając z lewej wzniesienie Porębek, zaś mega skręca w lewo, w dół, aby objechać Porębek.
Na podjeździe pod Płaczka, drogą nad lejami, po raz kolejny i ostatni wyprzedzam Jabłczyńską, jestem zdeterminowany na tyle aby ponownie wykrzesać z siebie więcej sił, ponownie tętno skacze pod 170, obracam się rywalka zostaje dość mocno z tyłu, przed sobą mam łagodny podjazd, droga nad lejami jest bardzo malownicza, szkoda że nie ma dość czasu na podziwianie widoków. Gdzieś pracują drwale, którzy zadają pytanie ile jeszcze osób jedzie, odpowiedziałem że minimum 8 a 10 osób.
Odcinek zjazdu kończy się trzema wykrzyknikami i ostro w prawo. Zaskoczenie z początku po h... te wykrzykniki, na tak łatwej szutrowej ścieżce, ale po chwili wszystko było jasne. Ostro w górę, rynną po głazach o kamieniach. około 55 metrów w pionie i 30 do pokonania z buta. Podchodzi się ciężko, nogi się ślizgają, prędkość oscyluje w granicach 2-4km/h. W końcu jestem na szczycie, jest ~44 km, 950m.n.p.m. na początku szlaku granicznego nie wydaje się że będzie trudno, jednak już po kilkuset metrach jazdy wśród borówek, korzeni i skał, zaczyna się mokro, błotniście, jedno wielkie bagno. Jedzie się trudno, jednak wmawiam sobie że jeszcze tylko 100, 200 metrów i będzie normalnie, jestem jednak w błędzie.
Do przełęczy Płoszczyna (817) 5 km bagna, jednak w końcu docieram do bufetu, na miejscu jest sam G.Golonko, namawia aby korzystać z bufetu, co czynię, wciągam żela, mocno popijam, uzupełniam pustawy już bukłak. Po wymianie kilku zdań z G.G. okazuje się że zwycięzca jest już od 30 minut na mecie, a kolejne 10 km nie jest nic inne od tych 5 km, które przejechał przed chwilą. Pocieszony perspektywą dalszego taplania się w błocie, wypompowany z sił, walka na bagnie i wysiłek przejechania w całości pierwszego odcinka, zabrały mi zbyt wiele nadwątlonych już sił, rezerwy zaś były niewielkie. Po chwili dojechał Marcin, szybko uzupełnił zapasy i ruszyliśmy ku drugiej części szlaku granicznego, ku bagnu.
Chwile jechaliśmy razem, jednak czułem nadchodzący kryzys, brakowało coraz częściej sił, perspektywa kolejnych kilometrów w błocku dołowała i odbierała zapał do jazdy. Po kilku minutach zostaję z tyłu, Marcin ucieka, a ja nie próbuję nawet Go ścigać. Kolejne kilometry walczę ze ścieżką i wszechobecnym błotem, a może głównie ze sobą i własną słabością. Mijam kilku Czechów pchających rowery, wokół piękne borówki, aż chciało by się zatrzymać i ich skosztować. Staram się jechać, jednak w paru miejscach daję za wygraną, zsiadam z rowera, kawałek pcham i tak mijają kolejne minuty. Minuty się dłużą, czas ucieka, wszystko trwa wieczność, a ja mam wrażenie że szlak oraz błota nie mają końca, zaczyna mnie ogarniać zwątpienie, zaczynam powątpiewać że przed 18 dotrę na metę.
Gdzieś w okolicach wzniesienia Rude Krzyże (1053) zsiadam z rowera, kładę go w borówki, teren wygrał ze mną, muszę odpocząć, mam dość. Wyjmuję żel, mocno go popijam, około 5 minut siedzę i podziwiam widoki, w tym czasie wyprzedza mnie jakiś rowerzysta, ma czerwoną nalepkę, właśnie straciłem lokatę, jednak mam to gdzieś, teraz muszę nieco odpocząć, wiem że te kilka minut pozwoli mnie odżyć, odżyć na tyle, aby być może pokonać pozostały do mety dystans, dalsza jazda czy prowadzenie rowera nie dały by tyle co te kilka minut spędzone na odpoczynku. Pozbywam się wody z bidonów, po co mnie dodatkowy kilogram czegoś co nie potrzebne.
Ruszam w dalszą drogę. Jeszcze jedno wzniesienie do pokonanie i zaczyna się techniczny singielek pośród drzew również powalonych drzew, jest to całkiem ciekawa i miła odmiana po tych kilkunastu km spędzonych na bagnie szlaku granicznego. Wyjazd z singielka, strzałka kieruje prawo, duktem nad Spławami w dół, 3 km zjazdu są dość przyjemne, chociaż strasznie telepie na kamieniach, przyhamowuję przed każdym zakrętem, nie wiem co jest za zakrętem, a nikogo nie ma przed mną, również za sobą nie widzę pościgu. Bufet na 60km (744m.n.p.m.) mijam bez zainteresowania, mam sporo wody w bukłaku. Bezpośrednio za przedostatnim bufetem zaczyna się ostatni podjazd tego dnia. Gdzieś w tej okolicy spostrzegam kolejny raz tego dnia Jabłczyńską, co jest u licha, teleportacja ?. Czarnobielskim Duktem przez siodło Martena oraz Czarny Dukt docieram do Przełęczy Sucha (1003), spodziewałem się że ten ostatni odcinek będzie wyjątkowo trudny, jednak wbrew oczekiwaniu jestem nadspodziewanie szybko na przełęczy, spoglądam na licznik, sprawdzam wysokość, wygląda że teraz już tylko w dół.
Odcinek osfaltem, wrzucam na blacik i na płaskim odcinku asfaltu przyśpieszam do 25km/h, ostatni już bufet mijam, przez myśl nawet nie przeszło aby z niego skorzystać, zresztą chłopacy już się zwijali. Zaczyna się zjazd, początkowo asfaltowy, jednak za bufetem szutry i kamienie, pytanie ilu tu miało jeszcze kapcia :). Jadę dość ostrożnie, na prostych pozwalam się rozpędzić rowerkowi, chwilami nawet dokręcam, jednak przed każdym zakrętem zwalniam do bezpieczniejszej prędkości. Gdzieś na zjeździe mijam turystów z kijkami, którzy uciekają do rowu, szutrówka się kończy. Kawałek dziurawym asfaltem, malusi podjeżdzik i już prawie meta, Jakieś pojedyncze zabudowania, tablica Stronie Śląskie. Wypatruje bacznie strzałek, aby gdzieś nie skopać na ostatnim kilometrze, w końcu rondo no i meta.
Na mecie oficjalny czas to 7 godzin 20 minut i 40 sekund. 113 lokata na 121 którzy ukończyli. 18 zawodników nie ukończyło na dystansie giga.
Do pozostałych kumpli z teamu spora strata o ile nie ogromna.
Trasa fajna, pomimo że bagno i szlak graniczny przeklinałem, to już po maratonie uważam że była to jakaś odmiana w stosunku do całości maratonu czy też innych edycji.
Na mecie jeszcze chwila na pogaduchy, makaron, zdjęcie z G.G. i ruszamy do domciu na odpoczynek, jednak te 5,5 km miało być pełne niespodzianek i przygód :)
Zdjęcia w dużej części Marcina, thx :)
Kategoria do 100 km, MTB Maratony
Dane wyjazdu:
15.28 km
0.00 km teren
00:33 h
27.78 km/h:
Maks. pr.:51.06 km/h
Temperatura:23.9
HR max:157 ( 88%)
HR avg:117 ( 66%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Giant XTC0
Dojazd na dworzec PKP z przygodami
Piątek, 6 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 2
Do dworca PKP niby nie mam daleko, około 7 km, jednak tym razem musiałem nieco więcej przejechać. Umówiłem się z Z3waza na dworcu PKP we Wrocławiu skąd dalej mieliśmy jechać samochodem do Siennej. Wyszedłem na tyle wcześnie aby spokojnie zajechać na dworzec, kupić bilet i w drogę do Wrocławia, jednak, było by zbyt różowo. Gdy przejechałem już za Rondo Rataje, coś mi piknęło, że telefon został w domu podpięty do ładowarki. Zatrzymałem się szybkie sprawdzenie, no tak nie mam go ze sobą. Zawracam i do domciu ...Telefon leżał gdzie go zostawiłem, grzecznie sobie czekał. Jednak jest na tyle późno że pociąg którym miałem jechać muszę sobie darować, na szczęście z Poznania do Wrocławia pociągi są często, więc wsiadam na rower i jadę ponownie na dworzec.
Dojeżdżając do wiaduktu, zjeżdżam na chodnik, będąc już na wiadukcie, z bocznej kieszeni plecaka wysuwa się butelka z wodą, na tyle pechowo że kula się w kierunku barierki i spada gdzieś między tory w dół. Super ...
Kupuję bilet, jednak do odjazdu pociągu bardzo mało czasu, zostaje tylko szybkim krokiem podążyć na peron, załadować się i w drogę, na zakup wody już nie ma czasu.
Oczywiście okazuje się że w składzie (przewóz rowerów wg strony PKP) nie ma wagonu dla rowerzystów, konduktor komenderuje abym wsiadał do ostatniego wagonu, szare realia PKP.
W pociągu skwar, licznik na rowerze pokazuje że temperatura znacznie przekracza 40 stopni (45-47 zależnie od tego czy jedzie czy stoi), a pociąg jedzie wolno, a do tego dwa razy stoi w szczerym polu, zero ruchu powietrza, duszno i ledwo da się żyć, a woda leży na torowisku.
Gdy tylko docieram do Wrocławia, odszukuje Marcina, On ładuje rower na dach samochodu, a ja spragniony pędzę na stację kupić coś mokrego i najlepiej zimnego do picia....
Do Siennej docieramy dość szybko robiąc postój w Kłodzku na małe zakupy i późny obiad lub jak ktoś woli wczesną kolację.
Można dojść do wniosku że jakieś fatum dziś na mnie ciąży, na miejscu w Siennej okazuje się że nie ma kluczy od bagażnika, ale o tym już w innym sprawozdaniu -> Opis linka
Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
34.31 km
15.00 km teren
01:34 h
21.90 km/h:
Maks. pr.:39.04 km/h
Temperatura:20.3
HR max:170 ( 96%)
HR avg:139 ( 78%)
Podjazdy: 72 m
Kalorie: 908 kcal
Rower:Giant XTC0
Do brata +
Wtorek, 3 lipca 2012 · dodano: 29.07.2012 | Komentarze 0
Wyjazd do brata. Pierwsze 130km na luzie, powoli nie śpiesząc, w końcu jak jadę w gości to nie chcę się spocić. Powrót już normalnie, jednak po wjechaniu do tuleckiego lasu skręcam w leśne ścieżki i tak troszkę sobie po nich pomykam, zapada zmrok więc za dużo czasu nie mam, jednak dodatkowe kilka kilometrów dokręcam, wracam w Spławiu na asfalcik i już normalnie przez Szczepankowo i obok Carrefura do domciu. W domu ląduje już po zmroku, troszkę późno wyjechałem :) Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
46.41 km
46.41 km teren
02:27 h
18.94 km/h:
Maks. pr.:42.37 km/h
Temperatura:29.2
HR max:179 (101%)
HR avg:164 ( 92%)
Podjazdy:471 m
Kalorie: 2092 kcal
Rower:Giant XTC0
MTB Lubrza
Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 12
Do Lubrzy docieram z Krzysztofem, trasa spokojna, autostradą do zjazdu w Trzcielu, później przez Suszmiącą, Kaławę, Wysoką do Boruszyna, a tu nie ma żadnych oznaczeń, nie widać żadnych namiotów itp. Jednak, zawracamy i kierujemy się za samochodem z rowerami - On chyba wie gdzie jechać, w taki sposób docieramy na miejsce, szkoda że ktoś z organizatorów zapomniał umieścić na krzyżówce stosowne oznaczenie. Jesteśmy ponad godzinę przed startem, na miejscu jest już Mariusz, Marc, Jacek, Marcin z Rodziną, bloom z ekipą.Robimy mały rozjazd i ustawiamy się w sektory, 10:30 i stoję z Marcinem oraz Krzysztofem na pierwszej linii 3 sektora, przed nami reszta.
Jest gorąco, korzystam z chwili czasu jaki pozostał do startu i zrzucam z siebie podkoszulek, który odnoszę do samochodu.
Marcin z przodu, ja nieco z tyłu - START
11:00 i poszły konie, od tego startu czas jest liczony brutto, więc te kilka sekund które czekamy zanim ruszymy bezpowrotnie uciekają. W końcu ruszamy i my, Marcin sprytnie wyrwał do przodu, ja mniej szczęścia albo sprytu miałem i zostałem nieco przyblokowany, za linią startu zeskakuje na chwilę z roweru po tym jak zostałem odepchnięty za kierownice w bok. Jadę, pierwszy zakręt w lewo, za chwilę kolejny w prawo i lekko w dół, pierwsze błotko większość stara się przejechać nie brudząc siebie i rowerów, mnie również się to udaje. Lekki podjazd za zakrętem w prawo, na szczycie w lewo i w dół w kierunku pobliskiego lasu, na skraju lasu rozwidlenie, skręcamy w lewo i pod górę, niektórzy wpychają rowery, wszystko zaczyna się blokować i zapychać. Widzę pierwszego pechowca, który trzyma w ręku zerwany łańcuch, na trasie będzie jeszcze jeden zerwany łańcuch i złamana sztyca. Kilkaset metrów lasem, może nawet więcej niż kilkaset, kręcąc raz w lewo, raz w prawo, raz nico w górę, za chwilę ku dołowi, docieramy do ścieżki biegnącej skrajem lasu, po prawej pole, którym kilku zasuwa, mniej kałuż, w końcu ponownie docieramy do linii startu, teraz jest już luźniej, ten odcinek pokonuje wyraźnie sprawniej jak parę minut wcześniej. Przy wjeździe do lasu, tym razem jedziemy prosto, ścieżka w prawo z podjazdem odgrodzona taśmą.
Tętno powyżej 170. Cisnę w miarę mocno, udaje się wyprzedzać, jednak i ja jestem wyprzedzany, w pewnym momencie widzę Marka, dociskam mocniej i już po chwili doganiam go, wyprzedzam mały peletonik w którym jedzie i proponuje dospawanie do kolejnego który ucieka z przodu, przez chwilę jedziemy razem.
Dość zwarta grupa, jeszcze nie rozciągnięta, skutkuje zsiadaniem z roweru i podchodzeniem na kilka wzniesień, co śmieszne, kiedy "jedziemy" po bunkrze, wszyscy prowadzą, przez najbliższy mostek jest nie inaczej, gdzieś z przodu zamajaczył nam Marcin, na co zwrócił pierwszy uwagę Marek.
Kamila Bródka jedzie na moim kole :)
Za mostkiem usiłuję dojść Marcina, jednak spora grupka rowerzystów, którzy nas rozdzielają nie ułatwia tego, Marcin szybko się oddala i znika z pola widzenia. Kolejny podjazd, kończy się wprowadzeniem rowera, idę gęsiego jak wszyscy, obracam się za siebie, Marka nie widzę.
Zjazd, i kolejny podjazd, który udaje się podjechać gdzieś do połowy, a później idę jak pozostali :(
Pierwszy punkt kontrolny jestem 60 z czasem 0:30:34
Jadę swoim tempem, nieco zbyt mocnym. gdyż tętno oscyluje między 165 a 172, ale to tylko około 50-60 km, po leśnych ścieżkach, odcinki są bardzo dziurawe i mocno trzęsą, wkurza mnie to i wybija z rytmu. Powoli wykrystalizowało się i nie ma już dużych licznych grup rowerów, wszyscy się dość mocno rozciągli na trasie. Co jakiś czas udaje się kogoś wyprzedzić, ale i co pewien czas mnie wyprzedzają :(
Tak docieram do pierwszego i jedynego bufetu na trasie dla dystansu mini, zatrzymuje się na dwa lub trzy kubki picia, pomimo że w bukłaku jeszcze sporo, jednak jest gorąco, więc skorzystanie z oferty tylko może pomóc w pokonaniu trasy.
Gdzieś za bufetem po krótkim zjeździe o niewielkim nachyleniu szeroką krętą ścieżką docieram do strumienia, który poprzedzający mnie rowerzyści starają się przejechać, wielu jednak idzie, woda sięga do kolan. Spostrzegam mostek z lewej i nie myśląc długo korzystam z niego, za mną jeszcze dwie lub trzy osoby podążają.
Docieram do rozjazdu, coś szybko był, jak na dystans 60 km, skręcam w lewo, zdecydowana większość jedzie prosto, jednak kolarz, którego ścigam od kilu ładnych kilometrów też jedzie mega, na końcu dość długiej ścieżki wśród pól, na zakręcie stoją strażacy, obracam się za siebie, pusto nikt nie jedzie.
Skręcam w prawo, dochodzę gościa, który też skręcił na mega, skręt w prawo i ponownie jesteśmy w lesie, gdzieś z przodu zamajaczyła koszulka podoba do mojej.
Pomimo sporego zmęczenia, podejmuje próbę dojścia, po pewnym czasie wiem że Marcin jest przede mną, jednak jestem nadal dość daleko. Z każdym kilometrem się do Niego zbliżam jednak, na punkcie pomiaru czasu jest już prawie dogoniony.
Czas na drugim punkcie kontrolnym: 1:37:45 (60 lokata), strata do Marcina 10 sekund :)
Chwilę później spada mnie łańcuch na początku podjazdu, tracę kilka sekund, ponownie doganiam, tym razem przed bunkrem, chce podjechać krótki podjazd, dość ostry, jednak szybka redukcja biegów ze skrajnych na skrajne powoduje że ponownie spada łańcuch. Wpycham na górkę, szybko zakładam na młynek i ruszam. Tym razem kładkę przejechałem bez większych problemów, jednak ponownie Marcin gdzieś uciekł, gonię.
Doszedłem Marcina, jednak przejazd przez mały strumyk obok jeziora na blaciku, za którym był podjazd w niewielkim wąwozie wymusza redukcję biegów na młynek. Manewr który wcześniej zaowocował spadnięciem łańcucha z młynka i tym razem przynosi ten sam skutek. Zakładam łańcuch, w tym czasie ktoś mnie wyprzedza, ruszam, chwilę później doganiam i wyprzedzam rowerzystę, który wykorzystał moment, w którym zakładałem łańcuch.
Widzę ponownie Marcina przed sobą, powoli udaje się go dogonić. Jakiś czas jedziemy dość równo, raz On prowadzi raz ja :) Na bufecie polewa głowę wodą, ja w tym czasie wciągam fiolkę odżywki z kofeiną i czymś tam jeszcze i mocno popijam, Marcin ruszył szybciej, jednak bierze żel w trakcie jazdy, więc szybko pojawiam się za nim.
Od tej chwili jadę wraz z Nim, chwilami udaje się mnie być z przodu, chwilami prowadzi On, odnoszę wrażenie, że na podjazdach mam nieco więcej sił, jednak na płaskich i dość równych odcinkach On jest lepszy. Jedzie na wyższej kadencji, ja przeciwnie, bardzo siłowo.
Rzeczkę ponownie pokonuję po kładce z lewej, Marcin jedzie centralnie, gdzieś po środku prawie przelatuje nad kierownicą, zablokowało się koło o jakiś kamień,
Za strumieniem ruszamy razem, nie chcę odpuszczać pomimo wyraźnego zmęczenia, Marcin działa na mnie dopingująco, ale widzę że chyba i ja na Niego działam podobnie. Długa pogoń za Marcinem, nadwątliła znacznie moje siły, nie czuję abym miał jakieś większe rezerwy. Żaden z nas nie chce jednak odpuścić, żaden nie chce się poddać, po jednym z krótkich podjazdów tracę siły. Odpuszczam nieco, o czym powiadamiam Marcina, ten tylko jednak mnie zmotywował, "dajesz, dasz radę" przez chwilę z trudem jadę w pewnym oddaleniu za Marcinem, jednak po około 2 może 3 minutach dochodzę do siebie, znowu jedziemy razem, docieramy do rozjazdu, proponuję skręt w lewo, jednak nie było chętnych :)
Ostatnie dwa kilometry jedziemy dość równo, w nogach czuję lekki ból, wiem że nie mam już dużo sił, wiem że na finiszu przegram, wyjeżdżamy z lasu, lekki podjazd, po którym dwie godziny temu zjeżdżaliśmy. Mimo że do mety jeszcze dość daleko około 1 km, może więcej, atakuję, liczę że może uda mnie się urwać na podjazdach, jednak cały czas czuję oddech Marcina na plecach, nie udało się, kolejny ostatni już podjazd, łacha piasku na zakręcie, wchodzę dość ciasno w zakręt, i asfalt.
Słyszę za sobą jak chrzęści przerzutka i trzeszczy napinany łańcuch.
Marcin finiszuje, nie mam już dość sił, aby tak gwałtownie przyśpieszyć, pomimo próby po ułamku sekundy Marcin zrównał się ze mną, a kilkanaście metrów przed metą wyprzedził. Uff, odpuszczam, nie dam rady na 20 metrach dogonić wyprzedzić, Marcin przekracza linię mety z czasem o sekundę lepszym - brawo Marcin.
Meta MTB Lubrza© toadi
Na mecie czeka uśmiechnięty od ucha do ucha Mariusz, który z kimś gawędzi.
Jak się miało okazać, byłem trzeci na mecie z teamu Goggle, co było dla mnie zaskoczeniem, liczyłem na 4 lokatę.
Dla Jacka, który chwile później przekracza linie mety, dzisiejszy start był bardzo pechowy, krótko po starcie zrywa łańcuch (traci zapinkę łańcucha) zanim ponownie zepnie łańcuch wszyscy jemu odjadą, musi gonić, stracił kilka bardzo cennych chwil, które usiłował odzyskać na trasie maratonu.
Nieco później linie mety przekracza Marek oraz Krzysztof.
Kilka chwil spędzonych na rozmowie i idziemy na makaronik.
Myjki brak :( rowery ubłocone nieco, więc jakoś trzeba będzie je przetrzeć szmatką.
Rozkładamy się na łączce i spędzamy czas w oczekiwaniu na tombolę.
Losowanie roweru przedłuża się w nieskończoność, aż w końcu pada numer jakiejś dziewczyny, odbiera rower i po imprezie :)
Żegnamy się i pakujemy rowery, chwilę później ruszamy w drogę powrotną.
Dzięki pogoni za Marcinem i jeździe z Nim na około 10 km przed metą wykręcam całkiem niezły jak na mnie czas oraz zdobywam 544 punkt, powinien być 2 sektor na kolejny start w Nowej Soli. Dzięki Marcin za porządną motywacje na trasie maratonu :), czuję że jest to jeden z nielicznych maratonów, który pokonałem na 100% swoich możliwości i sił, na mecie którego w bukłaku miałem tylko łyk wody.
Na mecie okazuje się, że w niektórych miejscach szwankowało oznaczenie trasy i w ferworze walki zdarzało się przeoczyć słabo oznakowane zakręty, a przez to nadłożyć na trasie nieco kilometrów oraz stracić czas.
Mariusz - 43/75; 11 w M3; 2:19:52
Marcin - 59; 8 w M4; 2:29:11
Ja - 60; 9 w M4; 2:29:12
Jacek (defekt na trasie :( ) - 62; 17 w M3; 2:33:05
Marek - 68; 20 w M2; 2:40:34
Krzysztof - 70; 11; 2:43:31
PS. Dzięki za fotki P. Joanno :)
Kategoria do 100 km, powyżej 200 km
Dane wyjazdu:
31.97 km
20.00 km teren
03:00 h
10.66 km/h:
Maks. pr.:39.78 km/h
Temperatura:10.0
HR max:156 ( 88%)
HR avg:132 ( 74%)
Podjazdy:1258 m
Kalorie: 1900 kcal
Rower:Giant XTC0
Uphill Śnieżka z bladym świtem
Poniedziałek, 25 czerwca 2012 · dodano: 02.07.2012 | Komentarze 10
W poniedziałek rano, czyli gdzieś koło 5 pobudka i o 5:45 jesteśmy już na rowerkach. Jacek, Mariusz i ja. Po dwóch poprzednich dniach czuję wyraźne zmęczenie, nie idzie mnie dziś, szybko opadam z sił, i pomimo że pierwszy odcinek ze Ściegien do Karpacza, a później asfaltem do Wang jadę dość spokojnie, nie podejmuje próby dognania Jacka i Mariusza, którzy wyraźnie mocniejsi są dziś. Mam też w pamięci nie udany podjazd na przełęcz Karkonoską z ubiegłego roku, kiedy to mocno cisnąłem na pierwszych kilometrach a później przypłaciłem to na samym podjeździe brakiem sił i woli jazdy pod górkę.Pod Wang nasz trójka ponownie jest razem, chwilkę poczekali za mną :)
Ruszamy razem po kostce brukowej do samej świątyni i zostawiając budowlę z lewej kierujemy się w stronę kasy. Jest pusto, nie ma nikogo, cisza, spokój, żywego ducha, przekraczamy bramę i kierujemy się ku Śnieżce. Ledwie przejechaliśmy parę metrów i pierwszy stromy podjazd, który daje się we znaki, nie dość że dość spore nachylenie, to nierówny bruk strasznie trzęsie, wybija z rytmu, zatrzymuje się i decyduję upuścić powietrze, głównie z tylnej opony, ruszam i po paru metrach jeszcze troszkę upuszczam powietrza. Czuję że po tej operacji jest lepiej, tylne koło mniej podskakuje na nierównościach lepiej trzyma się nawierzchni :)
W tym czasie Jacek i Mariusz pomknęli przed siebie. Jadę na młynku ciągle pod górkę, jest ciężko, ale nie odpuszczam, chwilami prędkość na liczniku spada poniżej 4 km/h, jednak jadę.
Na pierwszych kilometrach staram się szukać lepszej, równiejszej nawierzchni, jednak widzę że nie ma lepszej równiejszej nawierzchni, wszędzie jest tak samo, teraz jadę tylko przed siebie, nie zwracam uwagi czy po lewej lub prawej niby równiej jest, byle zyskać jeszcze kilka metrów, byle wytrwać jeszcze kilka minut.
Przed "Samotnią" mijam dwoje turystów podążających w tym samym kierunku.
Docieram w końcu do skraju lasu, gdzie przywitał mnie silny wiatr, od tego momentu staram się jechać ścieżką po stronie nawietrznej, zapewniając sobie bezpieczny kawałek ścieżki w przypadku silniejszego podmuchu wiatru. Dość ciężko idzie pokonanie odcinak obok "Strzechy Akademickiej" nie dość że jest spore pochylenie terenu to na dodatek bardzo silny wiatr stara się zepchnąć mnie z roweru, a na pewnych odcinkach wyraźnie czuć że wieje prosto w twarz.
Walcząc z własnymi słabościami, wiatrem oraz podjazdem. Na odcinku kiedy wiatr wieje w plecy, pomimo że ostro pod górkę, jedzie się nader łatwo :), niestety to co przyjemne szybko się kończy.
W końcu docieram do wysokości około 1400 m.n.p.m. Jest wypłaszczenie a chwilę dalej lekko w dół, przed sobą widzę jakieś zabudowania, brakuje jednak znajomego widoku, jednak jestem dobrej myśli, już blisko tej męki, już za chwilę szczyt :)
Niestety niepokój we mnie wzbiera nie widzę specyficznej budowli jaką zapamiętałem z TV, i zdjęć, coś nie tak. Chwilę później wiatr spycha chmurę ze śnieżki i ukazuje jedno ze zboczy, wysoko i ostro pod górkę, już wszelka nadzieja na podjechanie tego odchodzi, jednak chwilę później odsłania się reszta szczytu.
No nieźle, jest mniej stroma ścieżka wzdłuż zbocza, ale i tak jeszcze sporo w górę do wjechania, Jacka i Mariusza na podjeździe nie widzę. Wieje silny wiatr, zaczynam ostatni na dziś podjazd, przynajmniej taką mam nadzieję i chyba tylko to mnie jeszcze trzyma na duchu, jadę, prędkość nie powala, ostatnie 200 metrów w pionie pokonuje z prędkością od 4 do 6 km/h zależnie od pochylenia i siły wiatru.
Zatrzymuje się na chwilę, zanim wjadę na szczyt muszę odcedzić kartofelki. Gdy ruszam zza zbocza wyłania się Jacek a chwilę za nim Mariusz. Dopingują mnie abym jechał, żeby się nie poddawać i że finał już blisko, robią kilka fotek i obiecują poczekać, po zawietrznej stronie wzniesienia, w słoneczku będą się wygrzewać.
Przed samym szczytem ponownie silny wiatr stara się mnie zepchnąć z rowera, jednak usiłuję z nim walczyć, prawie, prawie się udaje, na ostatnich około 10 metrach jednak silniejszy podmuch spycha mnie z rowera. Stoję na nogach, nachylenie zbyt duże, a do tego silny wiatr, wiem że nie ruszę, muszę albo się cofnąć i zaatakować ponownie, albo ostatnie metry wepchnąć rower. Jacek jako jedyny wygrał pojedynek z wiatrem i te kilka metrów na szczyt wjechał, szacunek.
Wybieram drugi wariant i wpycham rowerek. Strasznie wieje, ciężko ustać, silny wiatr mnie przewiewa, pomimo że chwilę wcześniej było mnie gorąco i lał się pot, teraz jest mnie strasznie zimno, z plecaka wyjmuję kurtkę, którą wiatr stara się mnie wyrwać, chowam się za budynkiem, aby założyć kurtkę. Udało się. Wyjmuję aparat, pstrykam 2 fotki jako pamiątka z krótkiego pobytu na szczycie 1602 m.n.p.m. i nie zwlekając ruszam w duł, znaczy się chce ruszyć w duł, jednak wiatr ponownie mnie uziemia, spychając po samą krawędź ścieżki. Próbuję ponownie, jadę, jadę, super, pilnuję nawietrznej strony ścieżki, aby mieć bezpieczne 2 metry na silny podmuch wiatru. Chwilę później jestem już w miejscu w którym czeka Jacek z Mariuszem. Dwa trzy zdania, szybka decyzja że jazda grzbietem na przełęcz karkonoską nie ma sensu i decydujemy się na zjazd w dół do Wang.
Sprawdzam temperaturę na liczniku, jest 7 stopni, na szczycie nie sprawdziłem, jednak tam było zaledwie 6 stopni. W kotłach nadal leżały pozostałości po zimie - śnieg. Ruszamy w dół.
Przodem zapiernicza Jacek, za nim przez chwilę ja z Mariuszem.
Jadę ostrożnie, nie chcę ryzykować na kamieniach nieprzyjemnej wywrotki, strasznie trzęsie a do tego jest bardzo zimno, w efekcie zamykam stawkę. Pozwala mnie to zaobserwować jak bardzo Jacek i Mariusz mają przechylone rowery kiedy walczą z silnym bocznym wiatrem.
Równię pokonujemy wspólnie, jednak kolejny zjazd do Strzechy Akademickiej ponownie rozciągamy się. Przy linii lasu na chwilę się zatrzymujemy. Ruszamy.
Po drodze mijamy się z dwoma samochodami terenowymi należącymi do parku, które wspinają się na szczyt, jednak nie widać aby mieli do nas jakieś uwagi. Gdzieś na ostatnich kilometrach przed wang, spotykamy pierwszych pieszych turystów zmierzających w przeciwnym kierunku, teraz to oni niech się męczą :)
Przy Wang chwile stoimy. Jacek postanawia wracać, a Mariusz chce jeszcze chwilę po okolicznych leśnych duktach nieco pojeździć. Jedziemy fragment ubiegłorocznej trasy maratonu, docieramy do przedwczorajszego rozjazdu Mini/Mega - jeszcze baner i strzałki pozostały. Chwila postoju na batonik i ruszamy w dół w kierunku przeciwnym do trasy maratonu, nie minęło kilka minut i wyjechaliśmy w Karpaczu w pobliżu drogi na Ściegny.
Kiedy wchodzimy na piętro okazuje się, że trafiliśmy na pobudkę tych, którzy dziś woleli słodko spać zamiast o poranku pocić się w walce z wiatrem i Śnieżką.
Najwyższy punkt, na który wjechałem rowerem, aż 1602 m.n.p.m.
Średnie nachylenie od Wang 11-12% największe zarejestrowane to 25% w kilku miejscach.
Licznik zanotował również w dwóch miejscach 38%, jednak to jakiś błąd, gdyż nie wydaje się aby było to wiarygodne nachylenie i prawdziwe, stanowczo zbyt duże.
Pomysł Mariusza na wjazd o poranku był bardzo dobry, szkoda że kondycyjnie byłem na tyle słaby, że nie mogłem dotrzymać tempa na podjazdach Mariuszowi i Jackowi, jednak poczekali :)
Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
56.68 km
36.00 km teren
03:51 h
14.72 km/h:
Maks. pr.:60.31 km/h
Temperatura:26.5
HR max:161 ( 90%)
HR avg:132 ( 74%)
Podjazdy:1426 m
Kalorie: 2249 kcal
Rower:Giant XTC0
Dzień po maratonie
Niedziela, 24 czerwca 2012 · dodano: 27.06.2012 | Komentarze 1
Dzień po maratonie, ruszaliśmy dość późno, było słonecznie, ciepło.Widok z okna Szkoły w Ściegnach na Śnieżkę© toadi
Ekipa w składzie: pokiereszowany z jednym sprawnym hamulcem - Jacek, drugi Jacek, widać było że wczoraj jechał na zbyt krótkim dystansie, Marek, nieco obolały ale nadal mocny oraz Mariusz, który wraz z Jackiem był prowodyrem tego zamieszania :)
Ruszyliśmy w stronę Western City, a następnie ER2 w kierunku przełęczy Okraj, fragmentami trasa pokrywała się z wczorajszym maratonem, niekiedy tylko kierunek naszej wyprawy był przeciwny do tego co było dzień wcześniej. Po mniej lub bardziej męczących odcinkach początkowych, dotarliśmy do podjazdu na Okraj, dziś jednak z racji tego, iż mieliśmy zdobywać przełęcz trasą turystyczną, wydawało się złudnie że będzie łatwiej, nie było. Może z racji tego, że dawało się we znaki wczorajsze zmęczenie, a może dlatego że nieco po szarżowałem na odcinku około 2,5 km podjazdu na przełęcz, jaki człowiek stary taki głupi.
Zatrzymaliśmy się w miejscu w którym kończył się zjazd żółtym szlakiem z przełęczy, byłem cały mokry, zlany potem, wyglądałem jakbym wpadł do jakiegoś strumienia. Chwilę poczekaliśmy za Jackiem który nieco został z tyłu - telefon. Parę fotek zrobiliśmy, powspominaliśmy niedawny zjazd/zejście żółtym, przywitaliśmy się z żabką i ruszyliśmy w dalszą drogę na przełęcz.
Czuję w nogach zmęczenie, wlokę się na końcu stawki, w końcu udaje się do kulać na przełęcz Okraj. Podjechaliśmy na Czeską stronę - Mala Upa, jedni na piwko, inni na pepsi. Posiedzieliśmy chwilkę, złapałem oddech, i po krótkiej chwili ruszyliśmy na czerwony szlak prowadzący wzdłuż granicy. Kilka technicznych fragmentów i zdobywamy najwyższy punkt tego dnia 1100 m.n.p.m.
Piękna słoneczna pogoda, niewielka ilość chmur, które były gdzieś wysoko pozwalały na podziwianie pięknych widoków ciągnących się po sam horyzont.
Zmierzaliśmy żółtym szlakiem, który stopniowo schodził do pobliskiej doliny. Odcinkami szeroka ścieżka usłana kamykami pozwalała na szybką jazdę, jednak strasznie trzęsło, a do tego kamyki latały na lewo i prawo. Po dotarciu do mało uczęszczanej pieszej ścieżki, porośniętej nieco krzakami, trawami, na której było sporo gałęzi. Techniczny zjazd, nieco podobny do tych z maratonu, jednak na tyle prosty aby można było go w 100% zjechać, a może dlatego że trzymałem się za Jackiem i Markiem którzy sprawnie i szybko pomykali w dół, a ja starałem się tylko utrzymać za nimi jadąc ich śladem.
Docieramy do Jarkowic, tu JPBike skręca w asfaltową drogę i udaję się w drogę powrotną do Karpacza, my chwilę jeszcze zatrzymujemy się przy przepływającym poniżej strumieniu, a po krótkiej przerwie ruszamy asfaltami w kierunku zalewu Bukówka. Na asfaltowym odcinku drogi, który prowadzi w dół (nachylenie 7%) kładę się na kierownicy i doganiam Mariusza z Jackiem, w tym momencie mam na liczniku nieco ponad 60 km/h nie dokręcając.
Czekamy chwilę za Markiem, któremu dokucza kolano :(. W tym czasie próbujemy odszukać jakiś sklep, aby uzupełnić nadwątlone zapasy, jednak jest niedziela i nic nie znaleźliśmy.
Ruszamy w kierunku zapory, kawałek asfaltem, a później już ścieżkami wspinamy się zboczem pomiędzy górą Zadzierną a zalewem. Ścieżka stopniowo zwiększa pochylenie, podjazd utrudniają rynny oraz luźne kamienienie i gałęzie, efekt ścinki i zwózki drzew z lasu. Fragmenty pokonujemy z buta, fragmenty na siodle. Grupka turystów przystaje i przygląda się jak Mariusz i Jacek pokonują stromy podjazd w rynnie, którym dopiero co schodzili.
Na szczyt (724 m.n.p.m.) pierwszy wjechał Mariusz a zaraz za nim Jacek, fragmenty które jechała ta dwójka były dla mnie zbyt strome, podchodziłem, jednak część udało się podjechać. Na szczycie zrobiliśmy długą ponad godziną sjestę. Było cudownie, piękny widok na pobliskie pasmo gór, na zalew u podnóża szczytu i do tego piękna pogoda, promienie słońca rozleniwiały, nie chciało się wracać, jednak czas nie ubłaganie uciekał, trzeba było w końcu udać się w dalszą drogę.
Zjazd ze szczytu był całkiem ciekawy, jednak stosunkowo krótki. Nie odblokowałem amortyzatora i najtrudniejszy fragment przyszło zjechać na zablokowanym. Przez Paprotki i Paczyn kierujemy się na rozdroże Kowarskie. Kolejna wspinaczka, przed samym rozdrożem fragment jedziemy po podmokłym terenie, omijając znacznej wielkości kałuże, w końcu docieramy do asfaltowej drogi.
Kierujemy się na Kowary, szybki zjazd drogą serpentynami, adrenalina idzie w górę, droga jest dość wąska, znacznie nachylona od 4 do 13% więc prędkość oscyluje w granicach 50km/h. Cały czas przyhamowuję zwłaszcza przed zakrętami.
Docieramy do Kowar, postój przed sklepem szybkie uzupełnienie zapasów i ruszamy na miejski deptak, poszukać jakiejś knajpki, trzeba zjeść obiadek.
Kowary wyludnione, na ulicach pojedyncze osoby, rozsiadamy się przed "Gościńcem na Starówce" gdzie spędzamy dłuższą chwilę.
Najedzeni ruszamy w kierunku Karpacza, a właściwie Ściegien. Jacek mocno rwie do przodu, reszta z nas nieco została z tyłu. Podejmuje próbę doścignięcia Jacka. doganiam i atakuje na podjeździe, jednak szybko tracę siły, i chwilę po wjechaniu na niewielkie wzniesienie Jacek mnie wyprzedza. Nie próbuje nawet siadać jemu na koło, mam już dość. Resztę drogi na nocleg pokonuje spokojnie, razem z Markiem i Mariuszem.
Wyjazd był super, pogoda idealna, takie wyjazdy w miłym towarzystwie w nieznane, są przyjemniejsze niż katowanie siebie i sprzętu na maratonach :)
Kategoria do 100 km
Dane wyjazdu:
46.73 km
40.00 km teren
04:58 h
9.41 km/h:
Maks. pr.:43.29 km/h
Temperatura:21.3
HR max:174 ( 98%)
HR avg:149 ( 84%)
Podjazdy:1908 m
Kalorie: 3671 kcal
Rower:Giant XTC0
MTB Golonko - Karpacz 2012
Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 26.06.2012 | Komentarze 7
Do Sz.P. w Ściegnach, gdzie mieliśmy na najbliższe dni nocleg (Dzięki Konrad), dotarłem dzień wcześniej w towarzystwie: Jacka, Marka i Mariusza. Było dość późno więc szybko rozpakowaliśmy auto, coś na ząbek, powitanie z wcześniej przybyłymi: Jackiem, Maciejem oraz ekipą Blooma i JarzynyZbytnio nie marudząc i nie tracąc czasu udaliśmy się w objęcia Morfeusza. Pobudka następnego dnia około 7:30, jedzonko, około godzinę przed startem wyjazd na stadion. Około 2km z delikatnym podjazdem przed samym stadionem i jesteśmy na starcie. Przez chwilę przyglądam się startowi twardzieli na dystansie GIGA.
Krótka pogawędka ze znajomymi w tym z Karolem i udajemy się do sektorów startowych.
Początek około 2 km miastem. Ciężkie opony na trudne warunki nie ułatwiają jazdy, toczą się bardzo ciężko. Ale trochę tasuję się z Markiem, gdzieś na starcie wyprzedził mnie i uciekł Karol, jednak nie próbowałem gonić, przed nami jeszcze 45km :)
Na pierwszym podjeździe za Karpaczem próbuję się urwać Markowi, na stosunkowo sztywnym przełożeniu wyprzedzam, jednak tracę dość szybko siły, odpuszczam, po kilku minutach wyprzedza mnie Marek, w spokojnym i równym tempie, jedzie na wyższej kadencji, no cóż ja zawsze wolałem bardziej siłowe rozwiązania. Dość długo jadę za Markiem, dzieli nas kilka metrów. Koniec pierwszego podjazdu, singielek w lesie usłany korzeniami, kamieniami oraz o luźnym dość grząskim podłożu, potworny zator, ścieżka do spokojnego przejechania, a wszyscy pchają. Słychać kilka soczystych zachęt aby wsiadać i jechać, jednak brak odzewu, kilku próbuje jechać, jednak za chwilę i Oni zsiadają, tempo 3km/h jest zbyt niskie aby to przejechać, idą jak pozostali. Marek cały czas w zasięgu widoku.
Pierwszy nieco trudniejszy zjazd dość błotnisty obfitujący w błoto i korzenie. Wsiadam na rower, jednak zapędy na zjechanie wyhamowuje piękne OTB rowerzysty który jest o 2-3 metry przede mną, schodzę, nie podejmuję ryzyka. Kilka metrów niżej wsiadam i jadę dalej, Marek ciągle na widoku, ciągle w zasięgu, myślę sobie jest dobrze. Na kolejnym zjeździe dość kamienistym, całkiem sprawnie jak na moje umiejętności przemieszczam się ku dołowi, jednak jakiś nieszczęśnik zaliczył dzwona i kierownica zablokowała się jemu o ramę, nie mógł jej przełożyć do prawidłowej pozycji. Prosił o pomoc - klucze. Uznałem, że nie jadę po zwycięstwo,
i te kilka chwil, które spędzę na pomoc, niczego nie zmienią. Nie miałem chęci pożyczać narzędzi, więc zatrzymałem się, odszukałem właściwy imbus, fuknąłem na biedaka aby zszedł możliwie najbliżej skarpy, nie chciałem ryzykować, że ktoś w nas wjedzie, kiedy będziemy doprowadzać do stanu używalności rower. I po krótkiej chwili gość mógł kontynuować maraton, zanim spakowałem narzędzia usłysząłem jeszcze dziękuję i gostek pojechał zostawiając mnie. Za chwilę jednak wyprzedziłem go, zjazdy w trudnych warunkach nie są moją mocną stroną, jednak ten facio, jechał znacznie słabiej, znaczy się więcej prowadził niż jechał.
Zjazd się w końcu skończył. Kolejne metry są dość łatwe, jakaś niewielka łączka, jakieś jeziorko na trasie, jakiś krótki podjazd, jakieś OTB w moim wykonaniu (zanim przeleciałem nad kierownicą, trzy razy już oglądałem przednie koło od przodu, za czwartym razem skończyło się lotem), na początku zjazdu, jednak bez poważnych konsekwencji, ucierpiała tylko duma, no cóż zlekceważyłem trzy wykrzykniki i ....
Po wywrotce sprowadzam kilka metrów rower, wsiadam i jadę dalej.
Zaczyna się najdłuższy podjazd tego dnia około 9 km non stop pod górę na przełęcz Okraj. Trasa poprowadzona nieco szutrami, parę metrów asfaltu nawet się znalazło, dużo leśnych ścieżek, dość szerokich , jednak usłanych większymi i mniejszymi kamykami które utrudniały podjazd wybijając z rytmu. Jadę równo bez szaleństw, nie przejmuję się, że ktoś mnie wyprzedza, jakoś bez większych emocji wyprzedzam innych, staram się oszczędzać siły na resztę maratonu. Na niewielkiej polance skrzyżowanie :) pierwszeństwo mają Ci którzy zjechali już z przełęczy i pokonują kolejny podjazd. Udaje się przejechać bez zatrzymywania, wystarczyło minimalnie zwolnic i przepościć kilku.
Przełęcz Okraj, 18km, pierwszy bufet. Zatrzymuje się, opieram rower o jakiś słup i zabieram się za sprawdzanie co też dobrego serwują. W trakcie przedłużającej się sjesty, dogania mnie Karol, nie marnuje jak ja czasu na bufecie i umyka w dół. Czas kończyć marnowanie czasu, uzupełniam jeszcze bukłak wodą i ruszam w pościg, Z większym a miejscami mniejszym szczęściem udaje mnie się jakoś jechać w dół, ścieżka robi się coraz bardziej interesująca, coraz trudniejsza, coraz częściej mam problemu, coraz częściej pomagam sobie podpórkami. Fragmenty sprowadzam, aby za chwilę ponownie jechać. Ścieżka obfituje w luźne kamienie, środkiem płynie strumień. przy którymś nie udanym manewrze uciekam ze strumyka w bok w jakąś niską zieleń, gdzie ratując się przed wywrotką i wpadam po kostki w wodę. Trochę mnie to zaskoczyło, liczyłem że tam jest sucho. Jeszcze fragment jadę w dół, ze sporą ilością podpórek, jednak w chwili kiedy zobaczyłem quada GOPRu z wózkiem do pierwszej pomocy... Zsiadłem z rowera i sprowadziłem rower na kolejnym odcinku.
Kolejny odcinek zaczyna się od lekkiego zjazdu szeroką leśną ścieżką, aby po krótkiej chwili przejść w kolejny podjazd tego dnia, na szczęście nie jest już tak długi jak poprzedni. Docieram do mijanki, gdzieś za mijanką doganiam na podjeździe Karola i wyprzedzam. Większość udaje się mnie podjechać, przed samym szczytem na chwilę zaliczam krótką podpórkę, jakoś niefortunnie najechałem na kamień i mnie zablokowało, oba koła miały przeszkodę do pokonania, tak przednie jak i tylne, a ja miałem zbyt małą prędkość, aby ją pokonać. Cóż, zdarza się. Wsiadam i jadę. Za chwilę jestem na szczycie, kolejny zjazd, staram się jechać, kilka razy zaliczam podpórki, kilka razy ratuję się ustawiając rower bokiem do kierunku jazdy, kilka odcinku decyduję się sprawdzać, nie podejmuję ryzyka.
Obserwuję kilka mniej lub bardziej efektownych wywrotek, nie tylko wśród tych co jechali, wywracają się nawet sprowadzający :)
W końcu znajomy fragment, deja vu, kilkaset kalori i kilka litrów potu wcześniej, byłem tu, fragment który wcześniej wszyscy prowadzili, tym razem udaje się przejechać bez problemów, wyprzedzam jakiegoś pechowca, który urwał tylną przerzutkę, dla niego maraton już się zakończył. Zjazd błotem tym razem większy odcinek pokonuje w siodełku. Dość długo zjazd tym razem pokonuję z 5 zatrzymaniami, całkiem nieźle jak na moje umiejętności.
Kawałek wypłaszczenia, jakiś gość leży na poboczu, rękę ma uniesioną i zakrwawioną, nie potrzebuje pomocy. Za chwilę z przeciwka nadciąga pomoc - GOPR na quadzie.
W okolicach Western City docieram do Karpacza, kawałek miastem, ostry podjazd pod górkę, młynek i pokonuję go, wyprzedzam kilku wprowadzających, jestem szczęśliwy, że pomimo zmęczenia udaję się pokonać wzniesienie. Kawałek dalej zjazd po schodach, nie ryzykuje zjazdu, w nogach czuję jeszcze dopiero co pokonany podjazd, nie czuję się pewnie, wolę sprowadzić. Fragment miastem, i 32 km - bufet.
I tym razem zatrzymuje się i sprawdzam co serwują, dogania mnie gostek na fulu, z którym od dłuższego już czasu tasujemy się na trasie. Zjazdy jemu idą lepiej, jednak na podjazdach górą jestem ja. Bukłaka nie uzupełniam. Wsiadam i w pościg za fulem, na najbliższym podjeździe dochodzę gościa. Dwa trzy zdania rzucone w locie coś w rodzaju, że energia jest po niebieskim. Kolejny zjazd, ful znowu mnie wyprzedził, a wydawało się że całkiem zgrabnie pokonywałem przeszkody. Na moją zaczepkę że na fulu łatwiej zjechać, usłyszałem, że nie koniecznie ale ma mały kredyt więc może ryzykować, no cóż, odpowiedziałem że ja mam za wysoki na ryzyko, w odpowiedzi ktoś z tyłu złożył propozycje że może nas ubezpieczyć :)
Zanim dojechałem do ostatniego bufetu zdołałem wypracować na tyle dużą przewagę, że fula dopiero kilka minut po przekroczeniu mety widziałem :). Do bufety docieram z jakąś dziewczyną od Gomoli, z którą od kilku kilometrów tasowałem się. Na ostatnim bufecie zatrzymuje się na krótko, szybkie dwa kubeczki niebieskiego popite wodą i ruszą w pościg, babka nie zatrzymała się, więc musiałem gonić, nie chciałem też aby doszedł mnie gość na fulu oraz Karol.
Ostatni podjazd idzie mnie dość sprawnie, wyprzedzam dość szybko Gomole, widać że jedzie na rezerwie. W przeciwieństwie do ubiegłego roku, kiedy na korzeniach kilka razy podprowadzałem rower, tym razem w 100% podjeżdżam, jestem wręcz zaskoczony łatwością tego podjazdu.
Agrafki, staram się odcinek zjazdu z agrafkami przejechać, jednak na samych agrafkach, albo podpieram się na nodze albo zsiadam. Uff, dość szybko i sprawnie, chociaż nie efektownie. Jeszcze kilka zjazdów w siodełku, z wyjątkiem jednego, gdzie niepotrzebnie zsiadłem, i dałem się wyprzedzić 3 rowerzystą. Kolejny krótki kawałek asfaltem, trasa do mety jak rok temu, krótki, bardzo króciutki podjazd wśród drzew, też bez zsiadania, wyprzedzam dwóch, prowadzą rowery :) i zboczem docieram do skraju łączki.
W tym roku sucho, więc widać że wszyscy trzymają się wąskiej ścieżki spokojnie na hamulcach w dół. Krótki ostry zjazd przed drugą łączką z buta, łączka, próg, asfalcik, i stadion - meta.
Na mecie czeka już Jacek i Marek. Dołożyli mnie mocno. Zaskoczeniem był też Maciej dla mnie, jednak nie wytrwał do końca i zjechał z trasy, szkoda, że nie walczył aby przejechać w całości.
Oficjalny czas to: 5:13 i 334 miejsce, cóż nie dałem rady zmieścić się poniżej 5 godzin.
Najtrudniejszy technicznie maraton na jakim miałem okazję jechać, pomimo bardzo dobrych warunków pogodowych. Nie wyobrażam sobie co by było gdyby powtórzyły się warunki pogodowe z ubiegłorocznej Głuszycy.
Gdy kończyłem makaron na metę wjechał Karol, widać było że cierpi i to bardzo, był to jego debiut w maratonie górskim i od razu Karpacz, brawo że dojechałeś na metę i walczyłeś do końca.
Bardzo wiele osób miało na trasie różne mniej lub bardzie poważne defekty, jadąc w ogonie miałem też wątpliwą przyjemność widzieć kilka mniej ciekawych skutków przeszarżowania na zjazdach. Samemu zaliczyłem OTB na 10 km, na szczęście wylądowałem w krzakach, a nie na drzewie czy też na kamieniach.
Po dłuższej chwili na metę wjechali nasi Twardziele: Jacek, i Mariusz.
Jacek 2/3 trasy pokonał tylko z przednim hamulcem, a na samym końcu na łączce oszlifował sobie szyję i facjatę, dobrze że tylko tak się skończyło.
Kilka fotek z trasy. Dzięki za linki :)
Karpacz 2012 start© toadi
Start maratonu w Karpaczu© toadi
Na trasie maratonu w Karpaczu© toadi
Na trasie maratonu w Karpaczu 2012© toadi
Ten mały z tyłu, to ja, jadę nawet :) agrafki, około 2-3 km przed metą© toadi
Karpacz 2012, na niektórych fragmentach poddawałem się i prowadziłem rower :(© toadi
Goggle team z Poznania - Karpacz 2012© toadi
Klimat zjazdów na MTB Karpacz - zielony szlak do Borowic (fragment GIGA 2012 i MEGA 2011)
Filmik Karpacz 2012 - trasa GIGA
zjazd w okolicach Przysieki
Galeria z fragmentami trasy Karpacz 2012
http://www.youtube.com/user/kowalmtb?feature=results_main
Kategoria do 100 km, MTB Maratony
Dane wyjazdu:
52.00 km
25.00 km teren
02:31 h
20.66 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:174 m
Kalorie: kcal
Rower:
Poznań - BCM - Poznań Nadwarciańskim
Czwartek, 21 czerwca 2012 · dodano: 21.06.2012 | Komentarze 3
Podobnie jak we wtorek po pracy ruszyłem do Puszczykowa (BCMu) z taką małą róznicą, a właściwie dwoma różnicami:1. padało i już po 15 minutach byłem przemoczony, przestało około 16:30 (40 minut jazdy w deszczu :( )
2. jechałem rowerem który używam na dojazdach do pracy (waży coś koło 20kg )
W BCM byłem przed 17, odebrałem co miałem do odebrania, i po kilkunastu minutach ruszyłem w drogę powrotną.
Najpierw do Puszczykowa, a następnie już szlakiem nadwarciańskim, taką samą trasą jak we wtorek.
Nie spieszyłem się, często się zatrzymywałem, robiłem fotki. Dość powiedzieć że powrót zajął mnie prawie 2 godziny, dużo za dużo.
Kategoria do 100 km