Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi toadi69 z miasteczka Poznań. Mam przejechane 7388.85 kilometrów w tym 2825.51 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.67 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy toadi69.bikestats.pl
Dane wyjazdu:
136.20 km 116.20 km teren
06:56 h 19.64 km/h:
Maks. pr.:43.25 km/h
Temperatura:23.0
HR max:174 ( 96%)
HR avg:148 ( 82%)
Podjazdy:754 m
Kalorie: 4904 kcal

Wielkopolska Szybka Setka

Sobota, 16 lipca 2011 · dodano: 18.07.2011 | Komentarze 11

Po długim milczeniu, bardzo długim można by rzec, robię swój pierwszy kolejny wpis.
W tygodniu dostaję cynk od Krzysztofa (Maks) że w weekend mamy WSS w Pobiedziskach, start uzależniłem od pogody, a że pogoda dopisała więc w sobotę skoro świt ( 4:30 normalni ludzie o tej godzinie śpią, a nawet powiem więcej - to środek nocy :) ) pobudka.
Parę minut po 5 zjawia się Krzysztof i już spakowani w aucie jedziemy do Pobiedzisk. Na miejscu lądujemy parę minut po 6 rano, rejestracja, uiszczenie opłat i inne formalności. Spotykamy paru znajomych: Rzepkok, Jurka57 - startowali wspólnie, z3waza wraz z małżonką.
Po krótkiej odprawie technicznej, udajemy się szybko do auta aby zabrać rowery i uszykować się do jazdy. Sporo przed planowanym startem pojawiamy się na Rynku w Pobiedziskach, szybka kontrola pojazdów oraz wymaganego przez organizatora ekwipunku, w tym momencie okazuje się że Krzysztof jest nieletni i musi jechać pod opieką osoby starszej, jednak ja spełniam wymagany wiek więc mogę swobodnie zostać jego opiekunem :) , a poszło o taki drobny czeski błąd, cyferki w peselu zamieniły kolejność w trakcie rejestracji.
Na 10 minut przed startem rozdanie map, szybka decyzja jak jechać - najpierw na południe od Pobiedzisk zaliczanie punktów kontrolnych, a później jedziemy do Zielonki - to nasz plan tak w skrócie.
8:00 rano (normalnie spałbym sobie słodko i może śnił o tym starcie) start i poszliśmy, najpierw powoli z mozołem, ociężale, ale coraz to szybciej i szybciej, aż na pierwszym podjeździe kiedy to radiowóz nas zostawia i zdać się musimy na własne zmysły, dociskamy i wychodzimy z Krzysztofem na prowadzenie, peleton jest za nami około 100m między peletonem a nami dwie osoby które również oderwały się od pozostałych.
Jako że pierwszy PK jaki postanowiliśmy zaliczyć to PK1 "Bagno północny skraj" skręcamy w prawo i kierujemy się polną ścieżką w stronę lasu, część jadących za nami postanawia jechać prosto, zapewne na PK 4, PK5, PK3, część skręca tak jak my. odnajdujemy bagno, ale jesteśmy na jego wschodnim skraju, a miało być na północnym. Docierają inni rowerzyści, po chwili czołówka pieszych, mała konsternacja, zamieszanie. Ruszamy szukać punktu, musieliśmy go minąć. po sprawdzeniu dwóch innych ścieżek w końcu trafiamy na tę właściwą przez zarośla aby zobaczyć nasz pierwszy upragniony Punkt Kontrolny. Już wiemy że nie będzie łatwo, organizator nie zamierza nam ułatwiać zadania a wręcz przeciwnie, należy się nastawić że i kolejne punkty będą ukryte a nie w widocznych miejscach i oczywistych.
Ruszamy do kolejnego punktu, wracamy do drogi z której zjechaliśmy, około 1/2 km, kierujemy się na żwirownie i za żwirowniami dajemy w lewo. Po żwirowych ścieżkach zasuwamy 30km/h, obracamy się nikogo za nami. Przecinamy drogę Pobiedziska - Gołuń - Wierzyce i tą samą szutrówką kierujemy się na Kocanowo. Przed rz. Główna skręcamy w prawo na łąki i wzdłuż Głównej docieramy do rozwidlenie kanałów, ale punktu kontrolnego nie widać, gdzie on? Na miejscu już jest dwóch innych poszukiwaczy i oni gorączkowo szukają punktu kontrolnego, jednak jak się okazuje należy udać się około 200 metrów łąka wzdłuż kanału na południe aby na kolejnym rozwidleniu odnaleźć zakonspirowany w dole kanału pośród szuwarów i błocka PK4 "Rozwidlenie kanałów". Po odszukaniu drugiego punktu odbiciu kart, jesteśmy upewnieni że będzie ciężko, kolejny punkt który jest ukryty, którego należy odszukać, to nie Powidź kiedy większość punktów była widoczna już z odległości 50 do 100 metrów (paśnik był wtedy wyjątkiem), tu odnajdywanie punktów będzie wymagało czasu i myślenia jak organizator o ile da się myśleć w ten sposób.
Krótka dyskusja i obranie wariantu dalszej trasy do PK8. Kierujemy się wzdłuż Głównej na wschód, przekraczamy ją 1,5 km dalej, kawałek na północny-wschód i przed stacją kolejową (przejazdem) w Lednogórze kierujemy się na Imielenko około 1km asfaltu. Następnie do skraju lasu, wzdłuż lasu około 1/2 km i kolejny niecały km już lasem, aby dotrzeć do PK8 "Skrzyżowanie strumyka ze ścieżką". Trafiony zatopiony, bez szukania, chociaż należy się ukłon w stronę organizatorów, punkt ukryty w dole pośród zarośli i pokrzyw, na lewo od mostku którego prawie nie było widać. Kolejna pauza i obranie optymalnej trasy na PK7, w tym czasie dociera do PK8 kolejna para, depczą nam po piętach :).
wracamy się około 1/2 km w stronę na Imielenko, skręcamy w lewo na Kacze Doły, docieramy do cywilizacji i kolejny asfalt jedziemy z parą którą spotkaliśmy przy PK8. Skręcamy w las przed kościołem i tu rozstają się nasze drogi z rywalami. W rejon PK7 "Rozwidlenie strumienia" zaczynają się gorączkowe poszukiwania Punktu Kontrolnego, docierają też nasi rywale. wszędzie błoto i grząsko, odnajduję punkt, ukryty w zaroślach na podmokłym terenie, szybko odbijamy karty i ruszamy, nasi rywale okazują się szybsi i bardziej zorganizowani, my wcześniej szukamy optymalnej naszym zdaniem trasy do PK5, Oni zaś ruszają z kopyta i tyle ich widzieliśmy.
Z Imielna kierujemy się na Gołuń, spotykamy samotnego zawodnika, który nieszczęśliwie złapał pane (kapcia, laczka), mijamy dwie żwirownie, na skraju lasu skręcamy w lewo za żwirownią, nieco ponad kilometr wzdłuż ściany lasu, do skrzyżowania ścieżek, w prawo i obok ambony mamy zaliczony PK5 "Ambona myśliwska", i tu duży minus dla organizatora, słabo się postarał, ten punkt był tak prosty do odnalezienia że aż zwątpiłem w to co widzę.
Z PK5 kierujemy się na Czapurki, tu w planach jazda wzdłuż lasu równolegle do S5, jednak spotyka nas niespodzianka, ścieżka kończy się płotem i tablicą "TEREN PRYWATNY" wracamy szukać innej ścieżki, po około 5 może 10 minutach stwierdzamy że nie ma innej ścieżki, że to ta właściwa z mapy, nie bacząc na tablicę , pokonujemy ogrodzenie. Z duszą na ramieniu rozglądamy się na lewo i prawo czy nie wyskoczy skądś wściekły pies albo co gorsza gospodarz terenu z widłami. Jakoś udaje się nam przemknąć niezauważonym, już jesteśmy ponownie na jakiejś zarośniętej ścieżce, trochę prowadząc rowery trochę jadąc docieramy do Traktu Pobiedziskiego, pasi. teraz dalej prosto i w głąb lasu, jednak wybieramy nie tę ścieżynkę z dwóch wydawać by się mogło że równoległych wybieramy nie tą co trzeba. Docieramy do skraju lasu przed Sannikami, mając po lewej stronie budowę drogi. Dobre jest to że wiemy gdzie jesteśmy, złe że zjechaliśmy z wyznaczonej trasy. Kierujemy się na poszukiwanie właściwej ścieżki, na przekór losu, trwa wycinka i w lesie jest dużo prowizorycznych ścieżek, a te właściwe nie różnią się od tych tymczasowych, wszędzie ślady zrywki drzew, spotykamy kolejny duet błądzący jako i my. Decydujemy się kierować na azymut, prowadzimy rowery przez krzaki i zarośla, docieramy do jakiejś ścieżki biegnącej poprzecznie do naszego kierunku przemarszu. Na oko jesteśmy około 1/2 km w linii prostej od celu, wsiadamy na rowery i jedziemy, po krótkiej tułaczce okolicznymi ścieżkami odnajdujemy PK3 "Ambona myśliwska" na skraju małej polanki, w tym samym czasie zrobiło się tam dość tłoczno, gdyż większa ilość poszukiwaczy PK3 zjawiło się w tym samym czasie i miejscu :).
Kolejny etap to PK9. Teraz postanawiam jak najszybciej dotrzeć do trasy poznańskiego Grabkowego Maratonu i nią w okolice Kociołkowej Górki. Kawałek asfaltem, szukamy ścieżki na południe od łąki i strumienia, jednak nie odnajdujemy zaznaczonej na mapie ścieżki, wracamy około 1/2 km pod górkę aby wjechać na trasę maratonu i z niej odszukać PK9. W tym czasie mocna ekipa, około 5 osób jedzie w przeciwnym kierunku. zapewne będą szukać od północy tego punktu, lub przedzierać się północnym skrajem łąki, wzdłuż lasu, jeśli tak to współczuje, trawa po pas, teren podmokły momentami bagienko do kostek, znam to, już kiedyś tam się przedzierałem. Jedziemy trasą maratonu, przed nami samotny jeździec w białym kasku narciarskim zmodyfikowanym na potrzeby roweru :). po około 1200 metrach jazdy trasą maratonu skręcamy w prawo, wąwozem w dół przekraczamy strumyk i lekko na prawo około 50 metrów od ścieżki jest PK9 "Ambona myśliwska" - brawo dla organizatorów, miejsce bardzo urokliwe :).
Rowerzysta w białym kasku podobnie jak my chwile kontempluje mapę i wybiera optymalną trasę, jak później się dowiadujemy (przy PK6) wybrał wariant: powrót do Kociołkowa Górka i drogami asfaltowymi przez Buszkówiec, Izdebno i Gwizdowo. My wybieramy wariant odmienny, krótszy i szybszy jak się później miało okazać. trasą maratonu do Starej Górki, następnie do skrzyżowania za Promnem, tu maraton prowadzi na miejscowość Góra, my kierujemy się na Kostrzyn. Mijamy Jagodno, Tarnowo, 1/2 km dalej po hamulcach, zawracamy i ponownie do Tarnowa, skręcamy na Gwiazdowo. Po obu stronach pola, pola róż i innych roślinek z przeznaczeniem na rynek szkółkarski i działkowców. po około 1km od wyjechania z Gwiazdowa skręcamy w prawo kierując się na las. Mijamy sporo pieszych, wszyscy Oni zmierzają od pobliskiego lasku, jest światełko w tunelu, skoro Oni biegną z tego lasku, tam jest nasz cel, nasz PK6 "Paśnik , punkt z wodą". Docieramy do skraju lasu, lasu pośród róż, zbóż i innych upraw, zdradliwego lasu pełnego krwiożerczych owadów - gzów, po 100 metrach zjazd w leśną ścieżkę z lewej i po kolejnych 200-300 metrach mamy cel osiągnięty. odbicie kart, wpisanie na listę czasu przybycia przez sędziego (jesteśmy 7 i 8 na punkcie, jest dobrze). Oganiając się od gzów i pozując do fotek uzupełniamy zapasy wody i już nie szukając wariantu dotarcia do kolejnego PK2, uciekamy.
Zaraz za laskiem w słońcu zatrzymujemy się, należy zdecydować jak jechać, Krzysztof jest za wariantem jak najwięcej dróg asfaltowych gdzie spokojnie można jechać 30 km/h, osobiście uważam że wolniej ale krócej jest korzystniej, w tym czasie dociera rowerzysta w białym narciarskim kasku z PK9 :) byliśmy pierwsi na PK6, wybraliśmy bardziej optymalną ścieżkę :). mamy dwa warianty, kierujemy się na północ polnymi ścieżkami do Puszczykowo-Zaborze i dalej też polnymi do Jankowo, lub na południe dużym łukiem przez Sokolniki Gwiazdowskie i Sarbinowo do Jankowo. Wybraliśmy wariant 2. Drogi w większości gruntowe z tarką, trzęsło niemiłosiernie. asfalt z Sarbinowa do Jankowa, tu dajemy na maksa z liczników nie schodzi 35km/h oscyluje około 38 km. W Jankowie Ponownie wkraczamy na krótko na trasę maratonu, jednak tym razem mamy z górki :), kierujemy się na Biskupice. Przekraczamy rz. Cybinę i na łuku drogi skręcamy do lasu (znam dobrze te tereny) w lewo, mijamy dużą kanię i trafiamy bezbłędnie do PK2 "Koniec ścieżki na skraju lasu". Mam wątpliwości czy to skraj lasu, czy skraj małej polanki, ale niech tak będzie jak napisali organizatorzy. Krótka przerwa na banana i ruszamy. Kierujemy się na Uzarzewo, zaliczając po drodze Uzarzewo Huby, drogi i ścieżki są mi dobrze znane w tym rejonie więc jedziemy na pamięć kierując się do Zielonki, mapa jest teraz zbędna. Gdzieś tam jeszcze mignął nam rowerzysta w białym kasku narciarskim kiedy ruszaliśmy od PK2, ale my już mieliśmy ten punkt za sobą, On musiał go jeszcze znaleźć i zaliczyć.
W Uzarzewie nie zatrzymujemy się na zakupy, decyzja że to co mamy wystarczy nam jeszcze na około 2 godziny więc zakupy i większy postój robimy później.
Nasz dalszy plan to zostawienie PK10 na sam koniec i robimy jako następny PK13. Mijamy trasę 5 i kierujemy się na Wierzonkę, leśnym duktem, na większej krzyżowce jedziemy prosto zostawiając dukt na Wierzonkę po naszej prawej po dotarciu do asfaltu wracamy się kawałek około 3/4km skręcamy w przecinkę i po krótkiej chwili mamy odnaleziony urokliwy zakątek (byłem już tu wcześniej :) ) oraz PK13 "Rozwidlenie ścieżek ". Tym razem bardzo szybka decyzja jak dalej jechać. Wracamy do asfaltu Swarzędz - Wierzonka, przekraczamy go i przez las docieramy do łuku duktu leśnego Uzarzewo - Wierzonka, w lewo kawałek duktem i po około 400 metrach w prawo. Po kolejnym kilometrze jesteśmy już na PK20 "Grobla strona zachodnia" kolejny punkt który poszedł nam nadspodziewanie łatwo.
Teraz 500 metrów na wprost (północ) skręcamy na wschód (w prawo) i docieramy do asfaltu, strasznie dziurawy, aby po chwili dotrzeć do PK16 "Schody przy tamie". Kolejny PK który przychodzi z łatwością nam. Pomijając zapachowe aspekty tego miejsca, jest dobrze. Ciekawe kiedy urzędnicy zabiorą się za okolicznych mieszkańców i skończy się spuszczanie ścieków do J.Kowalskiego ?
Po krótkiej burzy mózgów, w słonku było ponad 40 stopni, więc nie ryzykując przegrzania, ruszamy dalej, teraz kolej na PK14. Ruszmy na północny-zachód, kawałek przez las, później polami przez piaski i docieramy do bramy dawnego PGR w Karłowicach, koniec drogi, co dalej ? skręcamy w lewo na singielek, kiedyś już tu byłem i pamiętam że wtedy ten PGR dało się objechać, właśnie zachodnią stroną, jednak wtedy jechałem w przeciwnym kierunku. Docieramy do drogi Wierzonka-Karłowice, kawałek asfaltem, skręcamy w lewo na polną drogę do Dębogóry i na skraju wioski odbijamy w prawo na północ, docieramy do lasu, kolejny zakręt w lewo pod górę i jedziemy grzbietem niewielkiego wzniesienia na północ, szukamy PK14 "Mulda". Jest po naszej prawej nieco w dole, kolejny punkt trafiony i zatopiony z łatwością. Jednak szukanie go od strony ścieżki która prowadzi wzdłuż lasu, było by znacznie trudniejsze.
Kolejny punkt to PK21, który jest na Dziewiczej Górze. Wracamy do Dębogóry, spotykając duet poszukiwaczy PK14, udało się być kolejny raz przed nimi :) W Dębogórze jedziemy na zachód do czarnego szlaku który doprowadzi nas do PK21. W Mielnie odbijamy w kierunku do Wierzonki aby zrobić popas i uzupełnić zapasy. Po około 30 minutach ruszamy dalej. Wracamy na czarny szlak i kierujemy się do PK21, przez myśl przechodzi jeszcze jedna koncepcja dotarcia do PK21, asfaltem do Kicina i potem żółtym do PK21, jednak pozostajemy przy pierwotnym wariancie. W pewnym momencie czarny szlak się kończy, wg mapy miał zaprowadzić nas na szczyt wzniesienia a skończył się kilometr wcześniej :( jest jednak czerwony szlak, a w dodatku już od pewnego czasu zasuwamy trasą golonkowego maratonu, więc brniemy czerwonym aby po krótkiej wspinaczce znaleźć się u celu. PK21 "Wieża widokowa" jest zaliczony. Obok PK punkt w którym można uzupełnić zapasy wody. spotykamy rowerzystę w białym kasku, kolejny raz już dziś, jednak On musi zrobić postój i uzupełnić zapasy, a my ruszamy w drogę, w drogę do PK17, który wydawał nam się prosty, przecież wystarczy jechać czerwonym szlakiem do momentu kiedy rozchodzi się z niebieskim i po niespełna 1 km po lewej mamy PK17. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy. W pewnym momencie okazuje się że po raz kolejny co innego mamy na mapie a co innego pokazuje rzeczywistość. Konsternacja, tracimy niepotrzebnie czas. Mimo rozbieżności między tym co zastaliśmy a tym co jest na mapie, decydujemy się podążać dalej czerwonym szlakiem, który prowadzi trasą golonkowego maratonu w dużej części. Nieco błądząc w poszukiwaniu właściwego kierunku jazdy w końcu docieramy do rozwidlenia czerwonego i niebieskiego szlaku, jesteśmy około 1km na zachód od PK17. Docieramy w okolice feralnej ambony myśliwskiej, ścieżka w lewo. PK17 "Ambona myśliwska 60m na wschód", wśród zarośli znajdujemy ruinę ambony myśliwskiej, jest też niewielka polanka, szukamy PK, 50m na wschód ścieżka, kolejne 10 metrów i nieco więcej w las i nie ma PK, a może 60 metrów na wschód jest ambona od PK17, sprawdzamy zachodnie rubieże ambony i nadal nic, jesteśmy zdesperowani, a tak dobrze nam szło przy poprzednich 8 PK, już chcemy dzwonić do sędziego po jakąś wskazówkę, jednak postanawiamy jechać ścieżką nieco dalej na północ, Krzysztof jedzie z przodu, ja zaraz za nim, po około 100 metrach za delikatnym zakrętem z prawej ukazuje nam się kolejna ambona i PK17. Bingo. Szkoda tylko że tyle czasu nam to zajęło, na chwilę obecną ten punkt kosztował nas najwięcej czasu i nerwów w szukaniu.
Krótkie przemyślenie jak jechać i krótka sensowna decyzja, przecinkami na wschód, aż do duktu i następnie w lewo do PK12, przeliczyliśmy jeszcze ile mamy do przejechania zanim skręcimy w lewo i ruszamy. PK12 "Skrzyżowanie strumyka ze ścieżką" odnalezione od razu, wraca humor i psychika do normy. Przy PK12 para grzybiarzy stwierdza że chcieli zabrać lampion, gdyż nie wiedzieli co to i po co więc z czystej ciekawości mieli niecne wobec zawodników zamiary. Wyjaśniliśmy że odbywają się tu zawody na orientacje, a te kolorowe lampiony to Punkty Kontrolne które musimy odnaleźć, zabierając taki punkt popsuli by nam zabawę. Nieco rozbawieni zaistniała sytuacją ruszamy dalej, kolejny etap to PK18.
Plan jest prosty; duktem do Tuczna, w Tucznie kolejnym duktem na północ i szukamy zjazdu w prawo. Jak zaplanowaliśmy tak zrobiliśmy. Docieramy w okolice PK18, z prawej wyjechał znajomy rowerzysta w kasku białym, wspólnie odnajdujemy PK18 "Koniec przecinki". Chwila na banan, dwa zdania ze spotkanym rowerzystą, plan nasz to PK22, jego PK15, w tym momencie dojechała parka turystów na rowerach zaskoczona że ścieżka którą się udali za nami tu się kończy, chcąc nie chcąc muszą się wrócić, w 5 ruszamy z PK18, turyści szybko zostają z tyłu. Mijamy Tuczni, kierujemy się na Kołatkę ale po około 1km skręcamy w lewo kierując się na wschód, szybko i bezbłędnie odnajdujemy właściwą przecinkę prowadzącą w lewo, a następnie PK22 "Zakręt ścieżki", punkt dosłownie na ścieżce, żadnej niespodzianki ze strony organizatora, nie ładnie, a już nastawiliśmy się na poszukiwania w zaroślach i młodniku. Wracamy do Tuczna.
Kolejny punkt to PK15, wydaje się prosty, ale jak się okaże nie było tak prosto. W Tucznie obok krzyża odbijamy na dukt prowadzący do Stęszewka i szukamy niebieskiego szlaku prowadzącego na północ. W miarę łatwo odnajdujemy co szukaliśmy teraz tylko jeszcze PK15 odszukać. Opis dość enigmatyczny "Koniec przecinki przy płocie", jedziemy na północ, widząc przecinkę w prawo i jakiś płot skręcamy, jednak punktu kontrolnego brak, zaczynamy poszukiwania, młodniki są ogrodzone płotami, wiemy że to gdzieś tu, szukamy, sprawdzamy kolejne młodniki i płoty, docieram nawet do płotu Leśniczówki Stęszewko, ale PK brak. szukamy dalej, w tym mignęły nam sylwetki dwóch znajomych rowerzystów, jechali od północy niebieskim szlakiem, skierowaliśmy się za nimi. Trafili do PK15, a my za nimi. Kolejny PK zaliczony, kolejny punkt który przysporzył nam problemów.
Nasz plan to PK19, kierujemy się na Stęszewko, następnie ku północy wzdłuż lasu do drogi Bednary-Zielonka, trasą po części maratonu, a po części pierścienia jedziemy przez Bednary i kierujemy się na Wronczyn. W połowie drogi między Bednarami a Wronczynem las z lewej niewielka połeć lasu, za nim skręcamy w lewo i kierujemy się ścieżką na wschód. docieramy do wschodniego skraju lasu, a tu PK19 " Zachodni róg lasu".
Czyż to dowcip organizatora, może kierunki się pomyliły w trakcie opisywania, a może chodziło im o tę kępę krzaków za lasem, jeśli tak to to był zachodni skraj, jednak nie lasu a krzaków za lasem :), jednak jest dobrze, zostało nam zaliczenie tylko dwóch punktów, których lokalizacja była prosta w dodatku pomimo kolejnej krótkiej przerwy na kolejnego banana i daktyle, dwójka rowerzystów poszukiwaczy z PK15 jeszcze nie dotarła do PK19. Spotykamy ich jak już skręcamy na Wronczyn, Oni dopiero kierowali się do PK19.
Docieramy do Wronczyna, tu postój przed sklepem, zakupy czegoś do picia, wypijamy Pepsi, część wlewam do bidonu i ruszamy, spodziewaliśmy się że w czasie kiedy my delektujemy się Pepsi dwójka którą widzieliśmy przy PK19 dogoni nas a nawet wyprzedzi, jednak jesteśmy nadal przed nimi.
Jedziemy trasą pierścienia, przekraczamy groblę między jeziorami, w miejscu gdzie pierścień skręca w lewo, odbijamy w prawo i po krótkiej chwili jesteśmy przy PK11 "Koniec ścieżki", odbijamy karty i ruszamy, po drodze spotykamy znajomych z PK19 :), nadal jesteśmy przed nimi mają około 1 do 2 minut straty.
Trasą pierścienia kierujemy się na Gorzkie Pola, w Promnie przekraczamy trasę na Gniezno, doganiamy również kolejnych dwóch rowerzystów, do PK10 na skraju Rezerwatu Dębiniec docieramy szybko i sprawnie. PK10 "Kamień" sprawnie odbijamy karty, dochodzi nas w tym momencie parka poszukiwaczy wyprzedzonych minutę wcześniej. Bez zwłoki ruszamy dalej. Mamy już zaliczony komplet PK i pozostaje tylko dotrzeć do mety.
Mamy jeszcze około 6 do 8 km, więc dajemy ile mamy jeszcze sił, a właściwie ile ja mam jeszcze sił, docieramy do stacji Pobiedziska - Letnisko, wzdłuż torów drogą gruntową, do Pobiedzisk, później kierujemy się na Kostrzyn, ulica różana i szkoła, prędkość od kamienia do szkoły nie spada poniżej 30km, w nogach ponad 130 km, mam już dość i nie wiele szybciej mógłbym już jechać, 33 do 35 to skraj moich możliwości w tym momencie.
Krzysztof trzyma się za mną, spodziewałem się że mnie wyprzedzi na ostatnich 2 km i odskoczy, jak się okazało, trzymał się z tyłu, gdyż nie znał na tyle dobrze trasy do szkoły, aby zaryzykować wyprzedzenie, miałem farta ;)
Na mecie w szkole okazało się że zameldowaliśmy się jako 8 i 9, biorąc pod uwagę plan z rana, być w 1/2 stawki, plan zrealizowany z zapasem.

Dzień udany, następne dwa dni będę wracał do siebie. Jak dla mnie to jest to co mnie bardziej pociąga od maratonów MTB. Organizacja, nie ma na co narzekać i marudzić, można by się do map przyczepić że wprowadzały w błąd, gdyż zaznaczone na niej szlaki nie pokrywały się z tym co jest w rzeczywistości, ale na co tu narzekać w końcu wszyscy dysponowaliśmy taką samą mapą. Gratulację za pomysłową lokalizację PK, niektóre były nieźle ukryte, większość w urokliwych zakątkach, pozwalających docenić uroki tego regionu tak na południe od Pobiedzisk jak i Puszczy Zielonki. W przeciwieństwie do maratonów MTB gdzie się jedzie po sznurku (strzałkach) i nie ma czasu na podziwianie widoków, tu wręcz przeciwnie. Drugi plus to to, iż rezultat nie jest zależny wyłącznie od siły mięśni, w tym wypadku należy jeszcze ruszyć głową, aby dobrze obrać trasę przejazdu, taką która będzie optymalna.
Sądząc po wyniku, 5 i 6 miejsce exe-kwo, nie było chyba źle, startowało około 26 osób może więcej nie wiem dokładnie, numery startowe jakie mieliśmy to 13 (Krzysztof) i 14.
Czekam za oficjalnym komunikatem na stronie zawodów, za dekoracją nie czekaliśmy, dotarliśmy na metę chwilę po 18, dwie godziny przed wyznaczonym limitem, dekoracja miała być po 21:30.
Oficjalne wyniki mamy miejsca 5 i 6 na 26 sklasyfikowanych, dwie osoby nie klasyfikowane dodatkowo.
Kategoria 100 - 200 km


Dane wyjazdu:
52.00 km 50.00 km teren
06:00 h 8.67 km/h:
Maks. pr.:54.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1777 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Złoty Stok - pech, pech, pech

Sobota, 15 maja 2010 · dodano: 16.05.2010 | Komentarze 12

Dzień wcześniej wymiana ogumienia.
Panaracer Fire XC Pro na przód oraz Tioga Factory DH 2.1 R
Pobudka o 3:00, szybko uszykowałem się, i ok 4:00 jest już Krzysztof, ruszamy około 4:30, kierunek Złoty Stok :)
Na miejscu lądujemy parę minut przed 9. Już jest całkiem sporo cyklistów, wszyscy się szykują już do startu. Krzysztof zjadł nieco i około 10 byliśmy już gotowi, przebrani, rowery złożone i na rozgrzewkę, najpierw nieco po okolicznych drogach, trochę w górę, nieco w dól, a później jeszcze jeden kawałek z Jarkiem i jego kolegą z teamu Rowery Rybczyński. Zobaczyliśmy co nas czeka, nie zjechałem tego, to było dla mnie zbyt trudne, nie chciałem ryzykować i rozwalić się jeszcze przed startem :)
Godzina startu dochodzi, upuściłem nieco powietrza gdyż na to błoto ponad trzy atmosfery wydawało się zbyt wiele. I o godzinie 11:00 start, sektory zatłoczone, wszyscy ruszyli w zwartym szyku, już na starcie wykorzystuje każdą sposobność aby wyprzedzić chociaż pojedyncze osoby. Przejechałem kawałek, ledwie miasto opuściliśmy i spada mnie łańcuch, klinując się między ramą a małą zębatką - pech po raz pierwszy. W tym czasie kiedy ja usiłuje zejść na pobocze aby następnie usunąć defekt wyprzedza mnie Krzysztof i cała masa innych rowerzystów. Uff, udało się ruszam dalej, zakręt krótki podjazd, przed kolejnym zakrętem na którym jest przewężenie, tłok, wiele osób zsiada, w końcu i ja, zbyt tłoczno, a wszyscy pchają rowery. Za zakrętem szybko wsiadam na rower i ruszam, jednak większość unika kałuż i błota, tłocząc się na bardziej suchym fragmencie trasy. Widząc że tak daleko nie zajadę, nie chcąc jechać w tempie które mnie nie pasowało, uciekam nieco w lewo i nie bacząc na błoto oraz strugę spływającej wody pnę się ku górze, za chwile widzę że jeszcze kilka osób za mną zrobiło to samo. Tioga na bardzo agresywnym bieżniku spisuje się znakomicie, szybko rwę do przodu. Wiem już że będę cały uświniony, jednak widzę również że znacznie lepiej jedzie się tam gdzie spływa woda niż jazda przez błoto, rozjechane błoto przypominające bardziej ugniecione ciasto niż ścieżkę. Nie wiem jak nie wiem kiedy ale w pewnym momencie przecieram oczy ze zdumienia, Krzysztof jest zaledwie parę osób przede mną :) Czy ja mam dziś tak dobry dzień, czy odwrotnie. Ale skoro już Jego prawie dogoniłem to żal nie skorzystać i nie wyprzedzić. Jeszcze chwile zajęło mnie dojście go na dystans może 10-15 metrów (4, 5 rowerzystów) nieco zwolniłem, aby wyrównać oddech, i już po chwili biorę się za wyprzedzanie tych co mnie od niego dzielili. Jeszcze Krzyknąłem do Niego - "Dawaj Krzysztof, dawaj" ale nie usłyszał. Kilka mocniejszych naciśnięć na pedały i już jestem przed Krzysztofem. Uff udało się, i to na podjeździe :)/
Jadę dalej ciągle ścieżka pnie się pod górę, co jakiś czas jestem wyprzedzany przez silniejszych od siebie, ale i ja wyprzedzam. Zakręt w lewo ostrzej pod górę, kusi mnie aby zsiąść ale jakoś jeszcze jadę, widzę że to jedynie kawałek, więc dam radę. Jestem i piękny zjazd, daję w dół ile idzie, trochę zbyt szybko jak się miało okazać, lub jak kto woli zbyt późno dostrzegam że zamiast dalej w dół piękną szeroką ścieżką :) należy skręcić w lewo. Chwilę później kolejny długi podjazd. Jadę ciągle jadę, nie zsiadam pomimo że czasami mam wrażenie że stoję w miejscu, Uff, Fotka jakiś gostek robi mi zdjęcie ja się pnę w górę. W końcu kres wspinaczki. Ale zjazd jeszcze gorszy od podjazdu, błoto ślisko, korzenie kamienie, strugi wody, rowerzyści którzy prowadzą rowery i przewalone drzewa, ciekawe czy ktoś je pokonał bez zsiadania z rowera :), większość udaje mi się zjechać, chociaż z podpórką kilka razy a i z rowera też musiałem zsiadać. I jestem na bufecie. Zeszło mi tam sporo czasu, trochę bananów, pomarańczo, dużo wody, bo bidon tak zgnojony że nawet nie widać czy coś w nim jest, a jak z niego mam pić ?. Nieco czasu upływa, co chwile spoglądam w stronę z której to co raz pojawiają się kolejni rowerzyści - Krzysztofa nie widać. Najedzony i opity ruszam dalej, parę metrów po asfalcie, Orłowiec zostaje w tyle, tylna opona wyje, pomimo że szybko nie jadę. I kolejny podjazd szeroką ścieżką, co raz obracam się czy nie widać za mną Krzysztofa, ciężko mi idzie nieco zbyt wiele wypiłem :(, ale w pewnym momencie wszystko się normuje i przyśpieszam, jeszcze kawałek i już jestem na szczycie. Piękny szybki zjazd na jakiejś wapiennej drodze leśnej gdzie jadę ponad 50 km na godzinę, ścinam wszystkie zakręty, a oczy łzawią i widzę jak przez mgłę, zjazd się jednak szybko kończy :(
Skrzyżowanie, jakiś strażak kierujący ruchem i już jestem na drodze, i ponownie pod górę :( a do tego po asfalcie, na tym ogumieniu znacznie lepiej szło mi na błocku i kamykach. Kolejny podjazd, jadę wolno ale jadę. W pewnym momencie wyprzedza mnie Jacek :) Zawiadamia że Krzysztof jest za mną i że idzie. Mam satysfakcje, że ja jadę, a On idzie. W pewnym momencie daje za wygraną zsiadam z roweru i jakieś 500 metrów pokonuje z buta, może nieco mniej. Wsiadam i prę przed siebie, ciach i kolejny zjazd już nie tak gładki jak poprzedni ale i tak szybko go pokonuję, skały po obu stronach wyglądają malowniczo, oczy mnie łzawią licznik zabłocony, nie wiem z jaką prędkością jadę, jednak z doświadczenia wiem że przekroczyłem 40 km gdyż mniejwięcej przy tej prędkości zaczyna się u mnie łzawienie. Jakieś zabudowania i kolejny punkt żywieniowy. Przecieram z błocka licznik aby jego wskazania były widoczne, banany itd, picie. Zabieram ze sobą butelkę Power Reida, i w drogę, nie ujechałem daleko i Krzysztof mnie wyprzedza, na punkcie kontroli czasu jest chwilę przed mną.
Podjazd na Borówkową Górę, w dużej części z buta, oszczędzam siły, jednak są tacy co jadą. udaje mnie się zachować stały odległość za Krzysztofem, Na zjazdach dystans się nieco powiększa, ale już na kolejnym podjeździe okazuje się że nie uległ zmianie. Jadąc wzdłuż granicy pośród krzewinek borówki docieram do wierzy widokowej obok której ulokowano punkt sanitarny, pytam o dzielący do mety dystans, w odpowiedzi słyszę jedynie ile mam za sobą. I pytanie na jakim jadę dystansie. Zaczynają się zjazdy z Borówkowej, po korzeniach i pomimo że staram się jak najmniej prowadzić rower, parę razy zmuszony jestem zsiadać z niego. Z dwa albo trzy razy aby zmniejszyć prędkość lub zatrzymać się stawiam rower bokiem czasami zjeżdżając na bok między drzewa. Kolejny punkt żywieniowy, na przełęczy Różaniec tym razem ostatni. Kolejne zatrzymanie, teraz głównie słodkie, oraz picie. I ponownie jadę dalej, niebawem na podjeździe widzę że mam Krzysztofa przed sobą, i to maks 200 metrów, postanawiam go dogonić, gdyż spodziewam się że meta już blisko na co by wskazywał licznik. Zmniejszam dystans do około 50 metrów, jeszcze chwilę jadę za nim, w pewnym momencie sięga po żel. Przyśpieszam udaje się mi go dogonić i wyprzedzić, widzę że jednak teraz to On stara się abym jemu nie odskoczył.
Jakiś czas jadę przodem, we własnym tempie, w pewnym momencie parę metrów przed stromym i błotnistym podjazdem chociaż krótkim, zerwałem łańcuch, pech poraz drugi. Na pytanie o skuwacz, odpowiadam że mam i Krzysztof jedzie dalej a ja zostaję i tylko co chwila wyprzedzają mnie kolejni rowerzyści, niektórzy pytając czy dam sobie radę, czy pomóc :) Zmarnowałem nieco czasu, zgubiłem gdzieś sworzeń, niepotrzebnie, musiałem z zapasowego fragmentu łańcucha wycisnąć kolejny, ale w końcu łańcuch był spięty, nałożyłem go na koła zębate i ruszam, najpierw kilka ostrożnych obrotów, ok, wszystko cacy, więc szybko do przodu, parę metrów i wspomniany podjazd, ostro w górę po błocie, zsiadam, wpycham rower w górę i samemu się obok człapię. W końcu wsiadam i do przodu, przez przelatuje mi gdzieś myśl, dawaj, może jest szansa dogonić Krzysztofa, albo chociaż zminimalizować stratę, W większości zjazdy są dość łagodne, błotniste i naszpikowane kałużami lub strugami wody, podjazdów niewiele więc pędzę idzie mi świetnie, Ostry zjazd na ścieżkę leśną, krótko ale dość pionowo, normalnie to bym zsiadł z rowera, jednak tym razem przejechałem to, ponownie w las, i w pewnym momencie jestem w miejscu gdzie z Jarkiem i jego kolegą dziś rano sprawdzaliśmy szlak. Wtedy całość sprowadziłem, teraz ryzykuję, jadę w dół, często podpieram się nogą, parę razy zsiadam, jednak w końcu ląduję przy niewielkim mostku, fotka i jazda ponownie pod górę. Piknie wg licznika niebawem meta, Ze wzniesienia widać miasto, ale co to? Znaki kierują w las. jacyś rowerzyści pchają swe rowery, usiłuję wyprzedzić, niefortunnie - pech po raz trzeci - rower nico się osuwa, uderzam przerzutką w jakiś korzeń albo coś podobnego i skończyła się jazda, przerzutka znalazła się miedzy szprychami :(. Kilka szarpnięć i można chociaż pchać rower, ale o jeździe nie ma już mowy. Wg mnie do mety już bardzo blisko.
Pcham, Pcham, wyprzedzają mnie kolejni rowerzyści, których niedawno samemu wyprzedzałem :( Stacje drogi krzyżowej, chyba specjalnie dla mnie. Inni jadą a ja z buta, po jakiś 30 minutach dzwonię do Krzysztofa, wyjaśniam całą zaistniałą sytuację, tłumaczę że idę z buta. Dowiaduję się że mam jeszcze kilka km, wg niego trasa miała znacznie ponad 50 km, a mnie dopiero co 45 pyknęło. Nieco podłamany że mam jeszcze ponad godzinę, idę już zrezygnowany przed siebie, liczę się że będę ostatni na mecie. Wyprzedza mnie na zjeździe jakiś rowerzysta, pyta co się stało, czy sił zabrakło. Odpowiadam że siły mam, ale rower niezdatny do jazdy. Chwilę później przeszła mnie myśl do głowy, przecież mam z górki dlaczego ja idę ?
Jeszcze chwilę majstruje przy przerzutce, starając się jak najmocniej odciągnąć ją od szprych, ustawiam pedały tak aby lewy pedał był na dole, wsiadam i jadę, z początku ostrożnie, spoglądam co chwila na tylne koło. Wydaje się że jest ok.. Z górki jakoś się toczę, niezbyt szybko, wyprzedzają mnie jacyś rowerzyści, ale to i tak znacznie szybciej niż pieszo. Przed miastem ktoś krzyczy dawaj, dawaj ostatnia prosta. Ale jak ja mam dawać, zwalniam, aby za moment ponownie iść, skończyła się górka :(. Paręnaście kroków i ponownie jadę, super, cieszę się że jest z górki, a nie jak w Karpaczu podjazd przed metą. Wjazd do miasta, kostka brukowa, i zabrakło siły pędu, aby przekroczyć linię mety muszę parę razy się odepchnąć. Koniec, już dojechałem, finał, pomimo że już na starcie musiałem zakładać łańcuch, pomimo że zerwałem go i pomimo że rozwaliłem napęd jestem na mecie. Jeszcze tyle nieszczęść jednego dnia nie miałem, takiego pecha, aby dopełnić pasmo nieszczęść brakowało mi tylko kapcia, a najlepiej od razu dwóch.

Za metą szybko odnajduję Krzysztofa, trzyma kolejkę do myjki wraz z Jackiem. Rower, błoto, błoto koloru nie widać ani czy coś pod tym błotem jest, patrzę na Krzysztofa On i jego rower równie mocno zabłocone, Jacek już umyty przebrany, jednak rowerek nie inaczej wygląda od pozostałych.
W czasie oczekiwania za myjką - było zimno, kolejka długa a do tego bardzo wolno się przesuwała :(. Kilka zdań zamieniamy z Rodmanem i Klosiem.
Krzysztof przynosi jakiś sos, do tego pajdę chleba. A gdzie makaron ?
Czas upływa na rozmowach z Krzysztofem i Jackiem, dreszczach spowodowanych chłodem, jednak nie jest źle.
Po umyciu rowerów, widzę że to mój jednak był pod tą warstwą błota :)
Przebieramy się przy samochodzie, zmywamy wodą mineralną błotne maseczki z twarzy . Samochody do bagażnika i w drogę powrotną.
W przydrożnej knajpie zjadamy kolacjo-obiad (kluski śląski i naleśniki z serem) i w dalszą drogę. Gdzieś przed Rawiczem dopada mnie sen, budzę się co kilkanaście minut, ale generalnie znaczną część trasy przesypiam. Przebudziłem się przed Stęszewem, Hasło skręć na Kórnik, ominiemy miasto. Niepotrzebnie o tej godzinie miasto jest puste, nie ma korków. W domu jestem krótko przed północą. Niedopite kibole przy klatce schodowej odprowadzają swego kumpla. Wystawiamy rower, i inne graty, jeszcze parę zdań i Krzysztof jedzie do siebie a ja idę do windy.

Dzięki za transport Krzysztofowi.
Wszystkim obecnym w Złotym Stoku, tych wymienionych jak i nie, za niepowtarzalną atmosferę zarówno na trasie jak i na mecie, w kolejce do myjki. :)
Jak widać km u Golonki są dość gumowate i mają tendencje do rozciągania w stosunku do pierwotnej wartości, ciekawe czy suma przewyższeń się zgadzała, skoro kilometrów przybyło ?
Wrażenia z trasy niesamowite, czasu na podziwianie widoczków mało, zaledwie kilka razy spojrzałem gdzieś poza trasę.
Błotko, dużo, bardzo dużo, a właściwie czy było tam coś poza błotem ?

Czas marny i miejsce, szkoda a mogło być lepiej gdzieś w okolicach tego co uzyskał Krzysztof, a było 6:20:08.08 oraz 45 miejsce w M4 i 370 w open :(
Krzysztof 5:41:54.007 337 w Open i 40 w M4.
Szkoda nie wiem czy bym dał jemu radę na mecie, bo zawsze tam idzie na maksa, ale gdyby udała mnie się jemu odskoczyć, wtedy kiedy zerwałem łańcuch była szansa, hipotetycznie bynajmniej.


Dane wyjazdu:
18.69 km 0.00 km teren
01:12 h 15.58 km/h:
Maks. pr.:54.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:445 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Dzień po Maratonie w Karpaczu.

Niedziela, 2 maja 2010 · dodano: 04.05.2010 | Komentarze 1

Pobudka rano.
Wieczorem chwycił mnie silny skurcz kiedy zmieniałem pozycje na łóżku, a rankiem to najchętniej bym sobie tak z dwie godzinki poleżał. Ale szkoda było dnia, nogi dość ciężkie i dawały do zrozumienia że dzień wcześniej był niezły wycisk.
Robimy śniadanko.
Smarowanie łańcucha, JP robi drobną naprawę przedniej przerzutki. która dzień wcześniej nie miała tyle szczęścia i uległa zniszczeniu.
Ruszamy w trasę. Nie jest źle. Jest nawet znacznie lepiej niż myślałem, ale na dłuższych podjazdach (jedziemy na skocznie narciarską) czuję że nogi już tak nie podają jak dzień wcześniej, skąd ten JP ma tyle sił ? :)
JP prowadzi nas w ciekawsze miejsca położone obok naszej trasy, zaliczamy dwa wodospady, skocznie narciarską, Świątynie Wang, w pobliżu której dzień wcześniej jechałem a nie było okazji jej zobaczyć. odcinek drogi gdzie to siła grawitacji zdaje się nie oddziaływać i pod górę jedzie się jakby było delikatnie z górki :)
Dłuższy postój pod Świątynią Wang. parę fotek i ruszamy w dół.
Zjazd po kostce brukowej, hamulec zaciągnięty na maksa a mimo to jadę w dół i koło się obraca. Na dole przy podjeździe do Świątyni spotykamy Klosia :) Jest widać szczęśliwy. Jedzie na dłuższą wyprawę z kolegami, nie ma czasu na więcej jak kilka zdań. I ruszamy my w dół w kierunku do centrum Karpacza, zaś On za kolegami w przeciwnym kierunku. Szybki zjazd, wyprzedzam gdzieś jakiś samochód po drodze jednak obawiając się iż może mnie wynieść na zakrętach ostrzej hamuje, JP i Krzysztof znacznie mnie uciekają. Krzysztofa doganiam niebawem, po tym jak musiał mocno zwolnić kiedy samochód zajechał jemu drogę, jednak JP poszedł mocno do przodu. Do Sciegnów jedziemy górą, zaś jak się miało okazać później JP pojechał inną trasą, dołem. Spotykamy go na jednym ze skrzyżowań już w Ściegnach.
Jeszcze trochę dość szybkim tempem drogą i jesteśmy na miejscu.
Teraz tylko spakować co nasze i w drogę do Poznania. W Poznaniu jesteśmy około 17:00
Podziękowania dla Konrada za załatwienie noclegów
Dla Krzysztofa za transport
Dla JP za miłe towarzystwo, rady oraz bycie przewodnikiem po Karpaczu i nie tylko. Szkoda że tak krótko tam byliśmy, przydało by się jeszcze z tydzień spędzić, gdyż pozostał spory niedosyt.

PS.
Zdjęcia dodam przy okazji :)
Inne trasy z tej wiosny takie do 20 km poszły w zapomnienie, nie było ich zbyt wiele więc i strata niewielka :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
53.00 km 50.00 km teren
05:47 h 9.16 km/h:
Maks. pr.:50.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Maraton w Karpaczu

Sobota, 1 maja 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 4

Podziękowania dla Konrada i Jego Ojca za super nocleg :)

Start do Maratonu na dystansie Mega, pierwszy raz w górach !
Wynik nie zachwyca, czas przejazdu to aż 5:47:14.543 (wg licznika było 5:36) co dało mi 635 miejsce na 680 sklasyfikowanych (ok 27 osób nie ukończyło trasy Mega). Dla mojej grupy wiekowej M4 -> 71 miejsce na 82 sklasyfikowanych. 71 niby brzmi lepiej ale to i tak na samym końcu stawki.
Ale zacznijmy od początku.
Nie wiem jak ale jakimś cudem Krzysztof zdołał mnie przekonać do startu. Z początku myślałem o mini, dobijała mnie perspektywa kilku kilometrowego podjazdu już na starcie. Podjazdu jak się miało później okazać jednego z łatwiejszych :).
Wyjechaliśmy w Piątek po południu z Poznania, Krzysztof, Jacek oraz ja. Nieco tłoczno na drogach i wyjazd z miasta zabrał sporo czasu. Na drodze do Karpacza sporo aut z rowerami :). Gdzieś w pół drogi na pograniczu województw krótki postój na kolacje i ruszamy w dalszą drogę. W Głogowie koszmarny korek spowodowany remontem drogi. Docieramy jednak bez dalszych niespodzianek pod Jelenią Górę, dochodzi 23:00, z przełęczy rozpościera się przed nami piękny widok rozświetlonego miast :). Odbieramy klucze, kilka zdań i ruszamy w drogę do Karpacza. W końcu lądujemy w Ściegnach. Jeszcze krótkie rozpakowanie się małe co nie co i idziemy spać.
Pobudka o 6 rano. Przed 7 ruszamy na 3km trasę na stadion. Odbieram numerek i wracamy na śniadanko. Wsuwamy nieco makaronu każdy w wersji jaką lubi (no cóż ja z cukrem) i wkrótce ponownie jedziemy na stadion.
Jeszcze chwilka na rozmowę przed startem, spotykamy paru znajomych z innych imprez oraz okolic Poznania czy też BS.
Startuję o 11 z 4 sektora, w doborowym towarzystwie. Chwile po wyjechaniu ze stadionu ruszamy w kierunku Świątyni Wang, pod górę, kilometr za kilometrem ciągną się niemiłosiernie długo, spoglądam na licznik, nie jest źle pomimo że wielu mnie wyprzedza, i mnie od czasu do czasu udaje się kogoś wyprzedzić :). Co chwila spoglądam na licznik, dopiero 2 km, ile jeszcze? Ale staram się utrzymywać prędkość, na tyle skutecznie że nie spadła mnie nawet na chwile poniżej 11km/h jak dla mnie to już sukces, a były odcinki że na tym podjeździe miałem sporo więcej. W końcu zjazd w dół. No to sobie odpocznę. Ale nici z tego, po bardzo krótkim zjeździe skręcamy w prawo, nieco zbyt późno wszedłem w zakręt i ledwo się w nim zmieściłem, ale udało się. Wjazd do lasu, kamienie, korzenie i zjazd, dość trudny jak dal kogoś kto jeździ po płaskim. jednak staram się utrzymać prędkość i nie odpuszczam. Amorek zachowuje się jakby go nie było, w końcu to już jego 11 roczek i najwyższa pora na coś innego. Zjazd skończył się za którymś tam zakrętem, bodaj drugim, i ponownie pod górkę. I tak w kółko trochę szarpania pod górę aby za chwilę jechać w dół. Na jednym ze zjazdów, w takiej specyficznej rynnie o stromych zboczach po jednej i drugiej stronie wypadam z roweru, wyprzedzam go i upadam na przenie koło przyciskając rower do podłoża. Uff udało się upadek kontrolowany, mnie nic się nie stało a i rower nie uciekł mnie na dół. Jednak zrozumiałem że muszę nieco przystopować na zjazdach, więcej sprowadzać mniej jechać, w końcu sprzęt marny a i doświadczenia jeszcze mniej.
I na 14km podjazd, po krótkim płaskim odcinku, mostek i zamknięta brama do lasu :(. Nie można było wykorzystać okazji aby się odrobinę rozpędzić przed podjazdem. Przeprowadzam rower jak wszyscy i startuję do podjazdu, podjazdu który okazał się
ponad moje siły, po zaledwie kilku metrach widząc iż siły mnie opuszczają, zaś prędkość drastycznie spadła do zaledwie 4km/h zsiadam z rowera (jak wielu) i pcham rower pod górę, szybciej go wpycham niż jeszcze przed chwilą jechałem :)
Kawałek jazdy grzbietem i kolejny zjazd po kamieniach oraz korzeniach. Tu zaliczam też kolejną wywrotkę, widząc iż nie jestem w stanie bezpiecznie zjechać zeskakuje z roweru, w tym momencie się poślizgnąłem i kolejny raz leżę na rowerze tym razem z jego drugiej strony.
Z innych ciekawych momentów - to jazda po muldach, super mimo że niektóre z nich były głębokie i strome, to jechało się całkiem przyjemnie, jakaś odmiana od reszty trasy. W końcu kolejny podjazd podjazd przed punktem kontrolnym. Po części prowadziłem rower, jednak większość przejechałem - jak dla mnie był to niebywały wyczyn. Przejazd przez punkt kontrolny i skręt w lewo ostry zjazd. Czech krzyczy nie hamuj, a ja mam śmierć przed oczyma widząc uskok i kamienie zaraz za nim. Do tego łapie mnie skurcz w nodze, pierwszy silny i najsilniejszy na całej trasie. Na moje szczęście jechałem dość wolno, na tyle wolno że zdołałem się jeszcze zatrzymać, chociaż tylko decymetry dzieliły mnie przed upadkiem w dół. Problemem okazało się jednak zejście z toru jazdy, aby innym nie przeszkadzać. Noga była jak z drewna a każda próba ruchu powodowała silny ból. Jakoś stanąłem z boku i po kilku minutach może minęło 5 może więcej może mniej. Zdecydowałem się że ból na tyle ustąpił aby ruszyć się z miejsca. Kilkadziesiąt następnych metrów sprowadzałem rower :(. Na najbliższym łagodniejszym zjeździe wsiadłem na rower i kontynuowałem swą podróż dalej. Jeszcze wiele razy jednak zsiadałem z rowera widząc większe przeszkody i decydowałem się na jego sprowadzanie.
W końcu kawałek asfaltem w dół, zmieniłem przełożenia do szybkiej jazdy, licząc że za chwilę jeszcze bardziej się będę rozpędzał. I co ? Niespodzianka, skręt w prawo i ostro na Chomontową. Zgrzyt jakby zęby się łamały, stoję. Nie dało rady jechać na tak wysokim przełożeniu, zaś z redukcją nie zdążyłem. Zmieniam na małą z przodu i największą z tyłu, próbuję ruszyć. Za drugim razem udało się. Jadę, Piekielnie ostro widzę jak co parę chwil kolejni zsiadają i decydują się pchać rowery pod górę. I ja zsiadam i pcham. Za pierwszym zakrętem mam nadzieję że będzie może nie z górki ale płasko. Zawiodłem się jest nadal pod górę, jednak jakby mniej stromo. Decyduję się na jazdę widząc jak kolejni będący kilka metrów przed mną wsiadają na swe rumaki i z mozołem ruszają pod górę. Jakoś kręcę korbą i jakoś jadę, na liczniku prędkość oscyluje między 5 a 6 km/h marnie. Chwilami udaje mnie się parę razy mocniej zakręcić i przyśpieszyć na moment nawet do 9 km/h ale chwilę później nogi słabną i wracam do tych swoich 5 km. Patrzę z nadzieją na kolejny zakręt, tam będzie lżej. Porażka. Za zakrętem to samo, i kolejny zbawienny zakręt gdzieś w dali. Ile tych zakrętów było nie wiem. Ale w końcu dostrzegam że droga zmienia swą nawierzchnię i zaczyna się zjazd.
Jadę 50 km/h w dół. wyprzedzam jakąś dziewczynę która kilka minut wcześniej wyprzedziła mnie na podjeździe. Rozpędzony nieco za daleko przejechałem zjazd w lewo, ale to kilka małych metrów. Szkoda a tak miło się jechało. A teraz znowu kamienie i błocko, na dole błoto przypomina bardziej bagno niż drogę. Wielu decyduje się na ominięcie lasem tego odcinka ale są twardziele którzy jadą wprost przez nie. Wymieniam dwa, trzy krótkie zdania z fotografem i dowiaduje się że parę minut wcześniej jakaś dziewczyna wyłożyła się prosto w to błoto, a parę metrów dalej ktoś inny zażywał kąpieli w strumyku po nieudanym przejeździe.
Mostek z bali drewna i błotko za nim, oczywiście z buta. Zaraz potem podjazd, usiłuję go pokonać na kołach, jednak zbrakło już sił, ledwie dojechałem do drucianego płotu i pomimo że dalej już było mniej stromo zsiadam z rowera i decyduje się prowadzić rower. Ponownie wsiadam już na płaskim kiedy kończy się płot. Mijam jakiegoś chłopaka siedzącego na trawce z dętką w rękach, i drugą dętką z przeciwległej strony ścieżki.
Tak pokonuje kolejne kilometry chwilami nogi odmawiają mi posłuszeństwa coraz częściej decyduje się na schodzenie czy to na podjazdach czy na zjazdach. Trudniejsze zjazdy pokonuje tylko niekiedy już na kołach, ale zwykle dlatego że zbyt późno było aby się zatrzymać lub też dlatego że jakiś koleś jadący przede mną zjechał :)
W końcu docieram do ostatniego już wodopoju :) ostatni trudny zjazd którego co najmniej połowę sprowadziłem. kawałek banana, coś tam jeszcze. Dwa kubki wody. Na Powerade nie mogłem już patrzeć. Krótkie pytanie ile zostało do mety.
- 8 km, ale 5 pod górę
- a czy podjazdy trudnę
- nie specjalnie
- a zjazdy jak ten tu kamieniste czy łatwiejsze
- łatwiejsze ale niewiele
No tak czyli mam tylko 8 km. Super nawet kiedy bym prowadził całą drogę to tylko około godziny marszu. jednak już jakiś czas temu postanowiłem że dojadę do 17:00. Jest 16:10 albo coś tak koło tego. Ruszam natchniony że tylko te 8 km mnie dzieli od mety. Jeszcze jeden podjazd muszę wprowadzić rower, ale nie jest źle. Oszczędzam nieco siły, Na zjazdach które są już znacznie łatwiejsze od tego co było nie zsiadam. Jest dobrze spoglądam na godzinę i wiem już że z palcem no wiecie gdzie dojadę przed 17 i to z zapasem (dojechałem 16:47). Ostatni kamienisty ale niezbyt trudny zjazd i jestem w mieście. Kawałek po płaskim obracam się nie ma za mną nikogo, zakręt i jadę pod górkę, ostatni to już podjazd. Nie wiem kiedy wyprzedza mnie jakiś facet. Obracam się i widzę że jakaś dziewczyna jest na mym tylnym kole. Skąd Oni się tu wzięli jeszcze chwilkę temu ich nie było. Przyśpieszam, a myślałem że spokojnie dojadę do mety. Nie mam jednak sił aby dojść gościa na podjeździe, zmieniejszyłem jedynie dystans jaki mnie do niego dzielił i odskoczyłem dziewczynie. Zakręt w lewo, kolejny w lewo i stadion. Przyśpieszam mocniej, liczę że może uda mi się na tych ostatnich metrach dogonić gościa, ale nie udało się, też przyśpieszył, jednak wleciałem za nim na metę mając jego tylne koło zrównane z moim przednim. Uff. Koniec masakry.
Jeszcze tylko hamowanie, jaka ta trawa śliska, rower pojechał prawie jak po lodzie, ale zatrzymałem się. Nie wiem skąd i jak ale JP składa mi już gratulacje, że ukończyłem wyścig. Sam sobie jeszcze nie wierzę. Nieco jestem oszołomiony, jednak zadowolony że żyję, że ukończyłem, że się nie potrzaskałem nigdzie i że rower przeżył. Jedynie w trasie musiałem siodełko regulować, kiedy po jednym z mniej kontrolowanych zjazdów. Zbyt szybko jechałem aby mieć szanse na bezpieczne zatrzymanie i pokonanie zjazdu z buta. Nosek siodełka zadarł się wysoko w górę, a ja przez jakieś 10 km jechałem w nieco mało wygodnej pozycji. Na punkcie serwisowym szybko serwisant uporał się z problemem, jednak okazało się że będę musiał wymienić śrubę i kowadełko mocujące siodełko do sztycy.
Mycie rowerów.
W kolejce do myjki widzę gościa za którym długo jechałem, na podjazdach on z kolegą mnie zwykle wyprzedzał, zaś na zjazdach nadrabiałem i doganiałem ich, na jednym z punktów żywieniowych jednak straciłem ich z oczu i już nie dogoniłem. Może to i dobrze, bo miał chyba niemiłe lądowanie okaleczony prawy łokieć i podarte spodenki też z prawej strony, oraz zakrwawione udo. Ble nie miły widok.

Jak dla mnie impreza bardzo udana, poziom adrenaliny bardzo wysoki, zmęczenie nie do opisania, chociaż nie dałem z siebie wszystkiego i w tym tempie mogłem jeszcze sporo przejechać.
Na trasie były chwile zwątpienia, a wręcz rezygnacji nie wiem jednak ale coś mnie pchało aby nie zejść z trasy i podążać dalej ku mecie. Czasami zastanawiałem się na zjazdach co ja tutaj robię. Innym razem na podjazdach - nie wierzyłem sobie że nadal jadę, jednym słowem szok.
Na trasie można było dostrzec dziesiątki zagubionych bidonów, butelek z poweraidem często nawet nie napoczętym, kilka dętek na poboczu czy też bardziej pechowych uczestników, którzy po defektach zakończyli wyścig, lub musieli stracić cenne minuty na usunięcie pany. Był też facet prowadzący rower z kompletnie zmasakrowaną przednią oponą.
Co do trasy, szkoda że nie było czasu na podziwianie widoków, bo to co było można zobaczyć z trasy momentami aż prosiło aby się zatrzymać chociaż na kilka chwil, chociaż krótkich chwil.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
13.50 km 0.50 km teren
00:30 h 27.00 km/h:
Maks. pr.:45.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Do i z Pracy

Piątek, 30 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Jako że dziś mam jechać do Karpacza chciałem mocno zaoszczędzić na czasie dojazdu do i z pracy (tramwajem i autobusem zajmuje mnie to od 30 do 50 minut w jedną stronę), więc dziś rowerem gdyż przejazd nim to około 15 minut. W pracy jestem znacznie wcześniej niż zwykle :), dzięki temu kończę też wcześniej. Powrót idzie równie sprawnie i przed 15 już jestem w domu. Ostatnie przyszykowanie się do wyjazdu, spakowanie i już za chwilę jedziemy do Karpacza.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
49.31 km 18.00 km teren
02:26 h 20.26 km/h:
Maks. pr.:43.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Do BCM`u przed Maratonem w Karpaczu.

Czwartek, 29 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Rankiem rowerkiem do pracy, niezbyt spiesznie aby się nie zgrzać. Kończę około 16:20 i ruszam w kierunku BCM`u mam mało czasu gdyż o 17 zamykają sklep a kilometrów jest nieco do pokonania, w dodatku czuję że mam pod wiatr :(
Jadę przez Ronda: Śródka, Rataje, Starołęka, następnie kawałem ul Hetmańską i dalej na Luboń, Puszczykowo drogą. Kiedy dochodzi 17 mam do pokonania jeszcze jeden dość długi podjazd i mokry jak ścierka (już zapomniałem jak to jest jak się jedzie w bawełnianym podkoszulku bez odpowiednich oddychających ciuszków) małe zakupy w ostatniej chwili przed zamknięciem sklepu. Uff. No i mam nowe spodenki z wkładką jedne nieco lepsze 3/4 długości drugie na spokojniejsze traski, krótsze i z tanią wkładką, jednakoż obie pary na szelkach - pewna odmiana, po tych na gumce z ubiegłego roku. Dokupiłem też koszulkę "potówkę". Już wkrótce przekonam się czy się sprawdzi. oraz rękawki. Oddałem też do naprawy zimowe spodnie - urwał się zamek, a dokładniej rozpołowił suwak. Jednak nie ma najmniejszych problemów z wszyciem nowego, a i na reklamacji zostają przyjęte, tak więc nie będzie mnie wymiana zamka kosztować. Powrót wzdłuż Warty szlakiem nieco już piaszczysty fragmentami jednak nie tak jak jest to latem, W drodze okazuje się iż jeden z mostków jest zamknięty i muszę przełożyć rower na drugą stronę bariery :( most w naprawie, szkoda. W pewnym momencie dzwoni Krzysztof, odbieram telefon jednak nadal staram się jechać, mocno jednak zwalniam, gdyż piasek i kierowanie jedną ręką nie wydają się właściwe aby szybciej jechać. Do domu docieram około 18:40.
Jutro czeka mnie wyjazd do Karpacza, muszę spakować się, nieco jeszcze podszykować rower i położyć się spać wcześniej.
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
65.79 km 57.00 km teren
04:13 h 15.60 km/h:
Maks. pr.:49.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Dziewicz Góra

Sobota, 24 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Nie wiem jak ale dałem się przekonać na trenowanie podjazdów na Dziewiczej Górze. Zaczynam od dojechania do Krzysztofa, a później już przez Koziegłowy na Dziewiczą Górę, nieco błądząc tamtymi ścieżkami, docieramy do Kicina od Zachodu i lądujemy na szczycie wzniesienia. Kiedy ruszałem z Krzysztofem byłem rozgrzany i nieco zaszalałem na drodze jadąc od świateł do świateł. Nie zwlekając zaczynamy od zjazdu. Próba podjechania "Killerem" dla mnie całkowicie nie udana zaś Krzysztofowi zabrakło bardzo niewiele. Opis dokładny wraz z mapką zdjęciami i filmikiem -> http://maks.bikestats.pl/index.php?did=299063
Robimy kilka podjazdów i zjazdów na wzór tego co wcześniej pokazał nam Jarek, jedyna różnica dla mnie to to że tym razem podjechałem wszystkie jak Krzysztof. Było tego coś koło 10 może 11 podejść. Dla mnie to była katorga, nie lubię jazdy pod górkę, bardzo nie lubię i szybko się męczę.
Po jednym z podjazdów na szczycie spotykamy znajomych Krzysztofa, wybrali się na wycieczkę w ten rejon korzystając z wiosennej pogody. Jeszcze dwie serie, zjazd, podjazd i robimy ostatni zjazd tym razem w kierunku na Kicin, później podobnie jak tydzień wcześniej kierujemy się na Maltę robiąc trasę mini maratonu. W dolince Cybiny Krzysztofowi udaje się zrobić podjazd - podjazd który jeszcze nie tak dawno wydawał się nie możliwym do przejechania. Moja próba nie była już tak udana podjechałem do 2/3 wysokości i zabrakło pary w nogach.
Tradycją staje się już rozstanie na Malcie, skąd Krzysztof wraca przez Cytadelę do domu, a ja mam tylko mały podjazd i już jestem przy BP skąd do domu mam już bardzo blisko.
Porównując tydzień do tygodnia jest lepiej, może nie jest rewelacyjnie, ale nie jest już tragicznie.


Dane wyjazdu:
83.09 km 43.00 km teren
04:35 h 18.13 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Morasko - Dziewicza - Cybina - Malta

Sobota, 17 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Start przed południem najpierw do Krzysztofa, a potem na Morasko.
Trasa: http://maks.bikestats.pl/index.php?did=294621
Po dojechaniu na miejsce okazuje się że nie na Morasku miały być z Jarkiem trenowane podjazdy a na Dziewiczej Górze. No to fajno, a On tam na nas czeka, więc nie zwlekając ruszyliśmy co sił w kierunku Dziewiczej Góry. Po niecałej godzinie z przerwą na krótki posiłek i uzupełnienie rezerw znaleźliśmy się na szczycie Dziewiczej Góry. Jarek oczywiście już ostro trenował. A i mieliśmy przyjemność poznać Agę :)
Kilka zjazdów i podjazdów z Jarkiem (dwa odpuściłem, zabrakło sił w nogach potrzebowałem chwili na odpoczynek aby móc jechać za nimi kolejne) Dla Jarka było podjazdy z nami były dziecinną igraszką, zaś ze mnie wyciskały siódme poty.
Ostatni zjazd "Kilerem" - tu Jarek pokazuje jak się naprawdę zjazdy robi i my udajemy się przez Gruszczyn na trasę minim maratonu poznańskiego zaś, Jarek do Poznania.
Resztę drogi pokonujemy spokojnie bez szarpania i już po łyknięciu kilkunastu kilometrów lądujemy na Malcie, gdzie jeszcze krótka rozmowa i każdy rusza do domku.
Kilka zdjęć znajduje się na blogu u Jarka :) http://jarekdrogbas.bikestats.pl/index.php?did=294611
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
37.00 km 0.00 km teren
01:19 h 28.10 km/h:
Maks. pr.:42.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Do brata :)

Piątek, 16 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Wieczór, miałem zaległe sprawy do załatwienia u brata. Pomimo późnej pory zakładam oświetlenie (wiem że będę już po zmroku wracał) i ruszam w kierunku Szczepankowa, Tulec i Gowarzewa jako finał. Po spędzeniu kilku miłych chwil, jak ten czas szybko zleciał około 23:20 ruszam w drogę powrotną, brr jak zimno.
Rozgrzałem się dopiero po jakiś 4 km. W domu jestem parę minut przed północą.
Temp niezbyt śpieszne w jedną stronę z lekkim wiatrem, w drugą lekko pod wiatr, jednak słaby :)
Kategoria do 100 km


Dane wyjazdu:
29.00 km 4.00 km teren
01:12 h 24.17 km/h:
Maks. pr.:48.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Author

Nieco po szosie

Środa, 14 kwietnia 2010 · dodano: 03.05.2010 | Komentarze 0

Po dwóch dniach na podjazdach, których nie cierpię wyjechałem na płaską asfaltową drogę. Trasa to pętla przez Pokrzywno, Krzeiny, Koninko, Piotrowo, Głuszyne, Marlewo, Garaszewo i ulicą Kurlandzką ponownie do domu.
Kategoria do 100 km